Norwegowie porywają dzieci? "To opinia analfabetów"
Profesor Nina Witoszek, historyk kultury, która od wielu lat mieszka i pracuje w Oslo, zabrała publicznie głos w sprawie norweskiej Służby Ochrony Praw Dziecka (Barnevernet). Rozmowa, którą mieszkający w Norwegii Polacy od dawna toczyli we własnym gronie, trafiła wreszcie na łamy jednej z czołowych norweskich gazet.
Dyskusja autorytetów, toczona na łamach gazety "Aftenposten", zaczęła się 17 lutego, kiedy opublikowano felieton Niny Witoszek pod tytułem "Tyrania dobroci". Od tej pory trwa wymiana argumentów, w której strzelano już z kałasznikowa, a ostatnio nawet bazooki. Za amunicję posłużyły ostre słowa.
Dobrze się dzieje, że wewnętrzna, polska dyskusja z forów internetowych przeniosła się na poziom akademicki i jest w Norwegii słyszana. Na ten temat trzeba rozmawiać. Dyskusja jest potrzebna i Norwegom i mieszkającym w Norwegii Polakom. W środowisku polskich migrantów zbyt długo już toczono rozmowy, do których przeniknęły argumenty i język z tabloidów.
Runda 1: "Tyrania dobroci"
W pierwszym artykule dla "Aftenposten", dotyczącym kontrowersji wokół działania Barnevernet, profesor Witoszek przytoczyła sprawę polskiej pary ze Stavanger, którą rozdzielono z dwoma synami (Wirtualna Polska pisała o sprawie w 2009 roku)
. Mówi o jej finale - rodzice bliźniąt wygrali, co prawda w sądzie pierwszej instancji, ale sąd instancji wyższej utrzymał pierwotny wyrok i zatrzymał chłopców w rodzinach zastępczych. Biologiczni rodzice mogą widywać synów jedynie raz na kwartał, po dwie godziny i pod kontrolą urzędników.
Profesor Witoszek stwierdziła, na podstawie lektury dokumentów, rozmów z rodzicami bliźniaków oraz sąsiadami rodziny, że przesłanki do odebrania chłopców były bardzo słabe. Zarzuciła urzędnikom dwa poważne zaniedbania - nie dali biologicznej rodzinie szansy, a brzemienne w skutkach decyzje podjęli po odbytej w języku norweskim rozmowie z autystycznym dzieckiem.
Obecną sytuację rodziny ze Stavanger profesor określiła mianem "stalinizmu dnia powszedniego".
Na zakończenie napisała: "Oczywiste jest, że w sprawie tej mamy do czynienia ze zderzeniem kulturowym. W celu uniknięcia nowych ofiar proponuję, by służba opieki nad dziećmi w Stavanger umieściła na norweskich lotniskach plakaty: Wszyscy cudzoziemcy z dziećmi wstępujący na norweską ziemię powinni zapamiętać, co następuje:
1) Nie myśl, że masz władzę nad twoimi dziećmi. Państwo sprawuje władzę nad tobą.
2) Nie wolno ci dać swoim dzieciom klapsa, w przeciwny wypadku zostaną odebrane przez państwo.
3) Zadbaj o to, dzieci były w szkole uśmiechnięte, w przeciwny wypadku mogą zostać odebrane przez państwo.
4) Nie myśl, że coś znaczysz".
Runda 2. "Wulgaryzacja debaty publicznej"
Na łamach tego samego dziennika odpowiedział profesor Witoszek norweski Rzecznik Praw Dziecka, psycholog Reidar Hjermann. Zarzucił jej tekstowi tendencyjność, wybiórczość, brak krytycyzmu niegodny naukowca i wulgaryzację debaty publicznej.
Hjermann wskazał, że błędem jest ocena pracy całego szeregu instytucji zajmujących się ochroną praw dzieci na podstawie jednego przypadku. Zwrócił uwagę, że Barnevernet nie "odbiera dzieci" ani ich nie "konfiskuje" (takich terminów użyła w swoim tekście profesor Witoszek). Urzędnicy mogą podjąć natychmiastową decyzję o zabraniu dziecka z domu wyłącznie w sytuacjach kryzysowych, czyli, gdy zagrożone jest jego zdrowie lub życie, natomiast decyzja o trwałym pozbawieniu prawa do opieki to już proces wieloetapowy i długotrwały. Rzecznik twierdzi w odpowiedzi na zarzut Witoszek, iż możliwość odwołania się od wyroku jest jednym z dowodów na to , że Służba Ochrony Praw Dziecka nie ma nic wspólnego z instytucją stosującą mechanizmy rodem z państw totalitarnych.
Dalej Hjermann zarzuca uczestniczce tej publicznej debaty, że bagatelizuje szkodliwe skutki bicia dzieci. Przypomina, że w Norwegii "dawanie klapsów" jest karalne ze względu na szkody, jakie kary fizyczne wyrządzają dzieciom.
- Nie twierdzę, że Barnevernet nigdy nie popełnia błędów. Niemniej jestem zadowolony, że istnieje służba, która zajmuje się najtrudniejszymi sprawami i każdego dnia zapobiega temu, by dzieci były narażone na przemoc lub zaniedbania. Debata o tym, przed jakimi wyzwaniami stoi Barnevernet w społeczeństwie wielokulturowym, jest niezwykle istotna, ale musi być oparta na faktach i brać pod uwagę dobro dzieci - kończy swój wywód rzecznik. Runda 3. Ziarna nienawiści
- Nina Witoszek sieje nienawiść w felietonie opublikowanym w "Aftenposten". Dzisiaj jej odpowiedziałem - napisał na Twitterze wykładowca Wyższej Szkoły w Oslo i Akershus, pedagog oraz autor książek z zakresu pedagogiki dziecięcej Jan Storo.
- Przez wiele lat nawoływałem do dyskusji o Barnevernet, ale nikt nie podniósł rękawicy - napisał w "Aftenposten". - Nina Witoszek jest serdecznie witana w obecnej dyskusji, powinna odczuć, że ma prawo do ostrej krytyki. Jednak Barnevernet musi być w tej rozmowie traktowane tak samo fair , jak inne instytucje działające w życiu społecznym - uważa Storo, którego zdaniem artykuł profesor Witoszek nie jest fair. Porównanie Barnevernet do instytucji stalinowskiej uznał za "zbyt głupie, by na nie odpowiadać". Zapytał retorycznie, jak po lekturze artykuły polskiej profesor mają się poczuć te dzieci i nastolatki, które korzystają z pomocy Barnevernet? - Jak więźniowie gułagu? - zapytał. Jego zdaniem, tak ostra i niepoparta dowodami krytyka, to wyraz braku szacunku nie tylko dla pracowników socjalnych, ale i rodzin otrzymujących od nich pomoc. Zwrócił uwagę, iż Witoszek sama przyznała, że nie jest ekspertem w dziedzinie ochrony praw dziecka.
Jednocześnie Jan Storo docenił to , że Nina Witoszek skorzystała ze swojej pozycji naukowej, by ująć się za zrozpaczoną rodziną. Zaraz zapytał, jednak, czy osoba publiczna nie powinien zachowywać się w otwartej debacie bardziej odpowiedzialnie od innych.
Runda 4. "Dobra robota"
Do debaty włączyła się Sara Azmeh Rasmussen, urodzona w Damaszku norweska aktywistka znana z pracy na rzecz ochrony praw mniejszości. Zadeklarowała, że system pomocy dzieciom i rodzinom poznała dokładnie zarówno, jako beneficjent pomocy, jak i udzielający jej. Wspomniała, że takie argumenty, jakie przeciwko Barnevernet wytoczyła Nina Witoszek, słyszała już nieraz, kiedy pracowała, jako tłumacz przy sprawach o opiekę nad dziećmi. W poczekalniach do urzędów słyszy się czasem, że "bezduszni urzędnicy zabierają dzieci". Jednak, jak mówi Rasmussen, takie słowa padają zwykle z ust sfrustrowanych, słabo wykształconych lub w niepiśmiennych rodziców, pochodzących spoza Norwegii.
Rasmussen napisała, że wokół Barnevernet narosło wiele mitów, że instytucja ta budzi skrajne emocje. Każda sprawa, w której sprawdza się, czy rodzice w należyty sposób sprawują opiekę nad dzieckiem, automatycznie łączy się z poczuciem wstydu i dotyczy, to tak samo robotników z Polski, uchodźców z Iraku, jak i przedstawicieli norweskiej klasy średniej. Rodzice zawsze twierdzą, że dzieci zabiera się im bezprawnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyzna przecież publicznie, że swoje dziecko bił, zaniedbywał, głodził, straszył, czy poniżał.
Dalej poznajemy opisaną w emocjonalny sposób osobistą historię aktywistki. Korzystała ona z pomocy Barneveret i wysoko ją sobie ceni, uważa też, że urzędnicy robią dobrą robotę. - Otrzymałam ogromną pomoc i byłam w kontakcie z urzędnikiem, który wykazał się dbałością zarówno o dzieci, jak i rodziców. Nie zgadzam się z Witoszek. Barnevernet nie ma żadnego interesu w zabieraniu dzieci. Zadaniem tej instytucji jest upewnić się, że dzieci mają odpowiednie warunki do rozwoju i nie jest to zadanie łatwe. Niekiedy wymaga podjęcia drastycznych środków - dodaje Rasmussen.
Runda 5. Strzał z bazooki
Profesor Witoszek odpowiedziała dyskutantom, zapowiadając na wstępie, że skoro posłano w jej kierunku serie z kałasznikowa, to musi sięgnąć po bazookę. Tłumaczy, że nie oceniała całego norweskiego systemu ochrony praw dziecka, a jedynie konkretną sprawę i konkretnych urzędników ze Stavanger. Wyjaśniła, że w przypadku rodziny polskich bliźniaków, nie zastosowano się do zasady, iż należy jak najmniej ingerować w życie rodziny.
Tych, którzy zarzucają jej wulgaryzację debaty, pyta, jak w łagodnych słowach ma opisać tragedię polskiej rodziny, nad którą urzędnicy przejęli całkowitą władzę. Jej zdaniem, używanie eufemizmów do opisu stanu emocjonalnego rodziny, której odebrano kontrolę nad życiem, a tym samym jego sens, byłoby nieprzyzwoitością.
Na koniec profesor Witoszek zdaje kilka ważnych pytań, w tym, w jaki sposób można w Norwegii wzmocnić równowagę pomiędzy państwem, rodziną, a Kościołem.
Kto wygra?
Bez względu na to, kto jeszcze zabierze głos w debacie, wydaje się, że wygrają w niej wszyscy. O różnicach w systemie opieki nad dziećmi w Polsce i Norwegii należy rozmawiać. Polacy są obecnie najliczniejszą mniejszością narodową w kraju nad fiordami i, choćby prosta statystyka wskazuje, że coraz częściej będziemy słyszeć o sprawach takich, jak ta ze Stavanger. Aby je ocenić i wyrobić sobie własne zdanie potrzeba argumentów i danych, a nie tylko emocji.
Z Trondheim dla polonia.wp.pl
Sylwia Skorstad