Norman Davies: pamiętajmy o polskich uchodźcach, którzy szli z Armią Andersa
W czasie II wojny światowej tysiące polskich uchodźców znalazło schronienie w innych krajach, pamiętajmy o tym, w czasie, gdy inni proszą o pomoc - apeluje historyk Norman Davies.
26.09.2015 | aktual.: 26.09.2015 12:54
Norman Davies wydaje właśnie książkę "Szlak nadziei" dokumentującą losy Armii Andersa.
PAP: Chciał Pan pokazać historię Armii Andersa w nowy sposób, inaczej niż Pana poprzednicy. Czyli jak?
Norman Davies: Nie zamierzałem pisać jeszcze jednej biografii generała Andersa, ani kolejnej monografii bitwy pod Monte Cassino. Moimi bohaterami są zwykli żołnierze i cywile. Oto ponad 120 tys. ludzi przez 1334 dni pokonuje ponad 12 tys. kilometrów, idą od Buzułuku w Rosji aż po przełęcz Brenner w Tyrolu. A historia tej odysei jest w Polsce stosunkowo mało znana, w powszechnej świadomości funkcjonuje niemal wyłącznie bitwa pod Monte Cassino.
Cała historia rozpoczyna się od sowieckich deportacji z dawnych Kresów RP w 1940 roku.
Deportowano wtedy około 2 mln ludzi, którzy trafili do obozów pracy i kołchozów na Syberii i w niezmierzonych stepach Azji Środkowej. Niezliczona liczba z nich zmarła pierwszej zimy z zimna, głodu i chorób. Zawarcie w 1941 roku układu Sikorski-Majski, na podstawie którego utworzono Wojsko Polskie w ZSSR, było dla deportowanych nadzieją na życie.
Jak przebiegało formowanie armii?
Władze sowieckie ogłosiły amnestię dla wszystkich Polaków, a wiadomość o tym została zamieszona w prasie, stosowne rozkazy wysłano do obozów. Zdarzało się jednak, że wieść o amnestii docierała dopiero po wielu miesiącach, albo komendant obozu nie przyjmował jej do wiadomości.
Najszybciej zwolniono byłych żołnierzy, jeńców z 1939 roku, proces uwalniania cywilów ciągnął się prawie dwa lata. Pierwsza fala rekrutów składała się prawie wyłącznie z byłych żołnierzy. Komisje objeżdżające obozy jenieckie do połowy września 1941 roku zapisały 24 828 ludzi. To bardzo mało biorąc pod uwagę, że liczbę polskich jeńców szacowano na około 250 tys.
Okazało się, że śmiertelność w obozach była bardzo wysoka. Zdjęcia ludzi zgłaszających się do wojska ukazują wychudzonych, wyczerpanych, zawszonych i niedożywionych mężczyzn poubieranych w szmaty... Wydawało się niemożliwe, żeby sformować z nich wojsko.
Uzyskać zwolnienie to było jedno, ale dotarcie do punktu zbiorczego tworzącej się armii to zupełnie inna sprawa....
Większość musiała przebyć niewyobrażalne odległości, tysiące kilometrów. Uwolnieni więźniowie najczęściej nie dostawali ani racji żywnościowych, ani pieniędzy na transport. Wypychano ich za bramę obozu i pozostawiano własnemu losowi.
Niektórzy postanawiali iść na piechotę przez tajgę, inni budowali tratwy, by spływać na nich wielkimi rzekami północy. Większość próbowała dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, ale kraj był ogarnięty wojną, panował chaos, ruch pociągów dostosowany był do potrzeb armii, a nie cywilów. Nigdy nie poznamy dokładnej liczby ludzi, którzy starali się wtedy przedostać do punktów zbiorczych Armii Andersa i nie zdołali tego dokonać. Przykładem Polaka, który próbował, ale nie zdążył dojechać, był Wojciech Jaruzelski.
Gdyby zdążył, jego losy mogły się potoczyć zupełnie inaczej.
Armia Andersa ma w Polsce lepszą opinię niż Armia Berlinga, która walczyła ramię w ramię z Armią Czerwoną. Nie jest to do końca sprawiedliwe, jeżeli chodzi o szeregowych żołnierzy. Oczywiście cały sztab Berlinga to radzieccy politrucy, ale wielu żołnierzy rekrutowało się z osób, które nie zdążyły dotrzeć do Andersa.
Ile osób dotarło do punktów zbiorczych tworzącej się armii?
Wiadomo, ilu przyjęto żołnierzy, ale nie znamy liczby cywilów, którzy zgłaszali się do punktów werbunkowych z nadzieją na ratunek. To były setki tysięcy ludzi bez dachu nad głową, środków do życia, umierających z głodu, często chorych. Gromadzili się przy obozach polskiego wojska, żołnierze dzielili się z nimi swoimi racjami, których było za mało nawet dla nich samych - blisko 70 tys. żołnierzy gen. Andersa otrzymywało tylko 40 tys. przydziałów żywnościowych.
Co decydowało o tym, że ktoś mógł opuścić ZSRR z Andersem?
Do armii przyjęto żołnierzy z obozów jenieckich i kobiety, które mogły służyć w wojsku, a ich rodziny znalazły się pod opieką wojska. O losie reszty decydował często przypadek. Opisuję historię małej dziewczynki i jej matki, tylko one z całej rodziny przeżyły zesłanie i dotarły do punktu werbunkowego. Siedziały pod drzewem przed wejściem do obozu polskiego wojska i błagały, podobnie jak wielu innych, o ratunek.
Miały jednak szczęście - jakiś żołnierz, który nie miał własnej rodziny, zarejestrował je jako swoich bliskich, tak zyskały prawo do ewakuacji i ocalały. Ale wiele osób nie miało takiego szczęścia. To nie była zła wola przeprowadzających selekcję - potrzebujących pomocy było wielokrotnie więcej, niż możliwości ich uratowania. Z Armią Andersa ZSRR opuściło ogółem 77 tysiące wojskowych i ponad 43 tysiące cywili.
Wielu polskich obywateli - Żydów - ma żal do Andersa, że nie przyjęto ich do armii z powodów, jak twierdzą, rasistowskich.
Anders wyznawał zasadę, że każdy obywatel II RP ma prawo, a nawet obowiązek służyć w jego armii, NKWD miała jednak inny pogląd na tę sprawę. Po aneksji Kresów w 1939 roku wszyscy ich mieszkańcy dostali obywatelstwo sowieckie, a w każdym paszporcie poza obywatelstwem wpisana była narodowość.
Według NKWD Armia Andersa mogła rekrutować wyłącznie tych, którzy mieli wpisaną narodowość polską, co wykluczało Litwinów, Żydów, Ukraińców, Białorusinów. Miało to służyć m.in. umocnieniu władzy sowieckiej na Kresach. Oczywiście, wśród tych, którzy prowadzili rekrutację na pewno zdarzali się narodowcy, którzy uważali, że Polak to katolik, ale Anders starł się nad tym panować, a jego polityka rekrutacji na pewno nie była antysemicka.
Pisze Pan, że jednym z powodów nieporozumień była polityka NKWD.
Nieprzyjęci w punktach werbunkowych Żydzi czasem interweniowali w NKWD i przeważnie słyszeli, że powodem ich odrzucenia jest polski antysemityzm. NKWD kłamała w żywe oczy - taką mieli politykę skłócenia Polaków i Żydów. W ostatnim tygodniu pobytu Andersa w Uzbekistanie przyszła do niego delegacja rabinów, którzy domagali się zwiększenia liczby ewakuowanych Żydów.
Anders zorganizował ich spotkanie z głównym oficerem łącznikowym NKWD, Żukowem, podczas którego przedstawiciel rabinów na własne uszy usłyszał, że to Sowieci blokują wyjazd mniejszości narodowych. Ale brudny mit polskiego antysemityzmu krąży - słyszałem o tym na przykład od Henryka Markiewicza, czytałem o tym u Józefa Hena, sam Menachem Begin, czyli przyszły premier Izraela, pisze w pamiętnikach, że Armia Andersa nie przyjmowała Żydów, choć przecież on sam wyszedł z ZSRR jako żołnierz tej armii.
Mimo narzuconych przez Sowietów ograniczeń z Armią Andersa wyszło z ZSRR ok. 5 tys. Żydów, z czego ok. 3 tys. zdezerterowało podczas pobytu w Palestynie.
To prawda. Mniej znanym faktem jest, że równocześnie z falą dezercji w Palestynie, wielu miejscowych Żydów, emigrantów z Polski z lat 30., zaciągnęło się do Armii Andersa - odczuwali lojalność wobec Polski, chcieli walczyć z Niemcami. Jedni odeszli, inni przyszli.
Wracając do ewakuacji z ZSRR, jak ona przebiegała?
Trzeba przypomnieć, że rząd londyński zakazał ewakuacji cywilów, to była decyzja Andersa, żeby zabrać wszystkich, których się da. W obozach werbunkowych brakowało jedzenia, zaczęły się szerzyć epidemie. Jeszcze przed pierwszą ewakuacją, która rozpoczęła się wiosną 1942 roku, w wyniku epidemii tyfusu zmarło około 10 tys. osób.
Były dwie fale ewakuacji. W pierwszej do Iranu przetransportowano 45 tys. wojskowych i 25 tys. cywilów, w drugiej, która ruszyła w lecie 1942 roku - 33 tys. wojskowych i 11 tys. cywilów. Transportowano ich pociągami przez Azje Środkową i statkami przez Morze Kaspijskie.
Z Armią Andersa wyszło z ZSRR ok. 18 tys. dzieci. Co się z nimi stało?
Rząd londyński zaapelował o pomoc międzynarodową w tej sprawie. Pierwszy zgłosił się hinduski maharadża, który zaprosił polskie dzieci do siebie, zbudował dla nich takie małe miasteczko. Potem zgłosiły się różne brytyjskie kolonie. W Afryce było ich około 20 i wszystkie przyjęły od 500 do 5 tys. polskich cywilów.
Niemal połowa polskich uchodźców znalazła schronienie właśnie w Afryce - w Ugandzie, w RPA, największy obóz był w Rodezji Północnej. Polacy, którzy tam trafili, wspominali, że przyjęto ich bardzo ciepło - zorganizowano im domy, szkoły, kościoły.
Polaków przyjęła też Nowa Zelandia i Meksyk. Uchodźcy mieli zapewnione schronienie do końca wojny, ale po jej zakończeniu nie mieli gdzie i do kogo wracać, a nikt ich też nie wyganiał, więc większość została na miejscu. Myślę, że to ważne, żeby tę historię przypomnieć w Polsce właśnie teraz, gdy pomocy potrzebują inni.