Nikt się nie spodziewał takiej tragedii
20 lat temu doszło do masakry na placu Tiananmen. Władza ludowa zmęczona półtora miesięcznym strajkiem studentów postanowiła rozwiązać sprawę szybko i skutecznie. 200 000 ludzi nie będzie mówić partii, jak należy rządzić krajem. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza w nocy z 3 na 4 czerwca utopiła studenckie "kontrrewolucyjne powstanie" w morzu krwi. Co wydarzyło się na placu i jak władzy ludowej udało się zatrzeć pamięć o bohaterskich wydarzeniach?
04.06.2009 | aktual.: 03.06.2011 16:47
Wszystko zaczęło się tak naprawdę 15 kwietnia, kiedy zmarł liberalny przywódca Komunistycznej Partii Chin Hu Yaobang. Yaobang był idolem młodych uczących się Chińczyków. Chciał zreformować partię i ustrój, ograniczyć korupcję i nepotyzm, które trawiły chińską politykę i gospodarkę w tamtym czasie. Chciał poszerzenia zakresu wolności osobistych, wolności przekonań, wyrażania opinii. Jego nagła śmierć obudziła studentów.
Protest studentów i milczenie władz
Dzień po jego odejściu z tego świata kilka tysięcy osób wyszło spontanicznie na ulice chińskich miast, w tym na największy plac stolicy, 40-hektarową esplanadę przed jedną z głównych bram do starego Pekinu - bramę Niebiańskiego Spokoju. Na przeciw bramy w monumentalnym mauzoleum spoczywa ojciec komunistycznych Chin - sekretarz Mao Zedong (Tse-Tung). Na tym placu studenci złożyli kwiaty pod zdjęciem Hu Yaobanga, a 18 kwietnia rozpoczęli okupację wejścia do parlamentu, który również znajduje się nieopodal. Chcieli złożyć petycję i porozmawiać z władzami. Oficjalna prasa milczała o tych wydarzeniach, jedynie "Dziennik nauk i technologii" wspomniał o zajściach.
Manifestacje 21 kwietnia zgromadziły 100 000 uczestników. Przez cały czas kilka tysięcy ludzi czuwało na placu. Studenci prowadzili głodówkę, chcieli rozmawiać z władzami. Na Placu Niebiańskiego spokoju zrobił się ferment. Powstało studenckie miasteczko, w którym w budach i namiotach na okrągło przebywali młodzi ludzie domagający się reform społeczno-politycznych. W pewnym momencie protesty zaczęły słabnąć i władze miały nawet nadzieję, że słomiany zapał studentów opadnie.
Przełom i stan wyjątkowy
Sytuację rozgrzała się do czerwoności w połowie maja. Wtedy nastąpiła pamiętna wizyta sekretarza generalnego radzieckich komunistów, Michaiła Gorbaczowa, w Pekinie. Odwiedzinom twórcy reform, które przekształciły Związek Radziecki oraz cały blok komunistyczny - pierestrojki i głasnosti - towarzyszyły wielkie nadzieje i... wielu zagranicznych dziennikarzy. Chińscy studenci chcieli pokazać światu i swoim władzom, że oni również żądają zmian. Uwaga mediów dodała nowych sił protestującym. Gorbaczowa, jak wspomina Krzysztof Darewicz - korespondent PAP w Pekinie w tamtym czasie - trzeba było wprowadzać do budynku parlamentu bocznym wejściem. W tym czasie na placu znajdowało się kilkaset tysięcy ludzi.
Do studentów sporadycznie dołączali robotnicy, czasem nawet policjanci. Władze ChRL były podzielone. Część popierała dążenia studentów. Również chcieli reform. Ich przywódcą był Zhao Ziyang (Czao Cy-jang), były premier a od 1987 roku przewodniczący partii komunistycznej. Po tym jak Zhao Ziyang wyszedł 19 maja do studentów z pojednawczą przemową został odsunięty od władzy. W partii górę zaczęli brać twardogłowi zwolennicy siłowego rozwiązania sprawy, którym przewodził premier Li Peng. Znaczna część decydentów, na czele z Deng Xiaopingiem z uwagą przypatrywała się rozwojowi spraw nie chcąc podejmować pochopnych decyzji. - Protesty radykalizowały partyjny beton - komentuje tamte wydarzenia w rozmowie z Wirtualną Polską Tomasz Skowroński, sinolog oraz były konsul RP w Pekinie, który latem 1989 po raz pierwszy przyjechał do Pekinu.
Czas jednak płynął, a studencki zapał nie malał. 20 maja władze ogłosiły stan wyjątkowy. Zhao Ziyanga osadzono w areszcie domowym. Od tego aż do śmierci w 2005 roku trzymano go pod kluczem zakazując mu publicznych wypowiedzi. Partyjni "liberałowie", zwolennicy pokojowego rozwiązania sprawy zaczynali słabnąć. Do studentów wysłano nieuzbrojonych żołnierzy. Przywódcom protestów udało się jednak przekonać wojsko o swoich pokojowych zamiarach. Żołnierze siedzieli na placu pośród morza studentów.
"Solidarność" na placu Tiananmen
Na placu odbywały się happeningi i koncerty, panowała tam radosna, piknikowa atmosfera. 30 studenci wyrzeźbili w styropianie posąg bogini wolności, wzorowany na nowojorskiej Statui Wolności. Jeden z polskich korespondentów, który reprezentował w Pekinie "Gazetę Wyborczą" Wojciech Giełżyński podczas jednego z wieców pozdrowił chińskich studentów od polskiej "Solidarności". Te słowa wzbudziły aplauz zgromadzonych na placu. Popularnym symbolem była również "V" jak Victoria. Wielu demonstrantów wznosiło ręce z tym gestem pokazując swoją wiarę w sukces protestów. - W całym tym okresie miasto Pekin żyło jednak normalnie - opisuje Krzysztof Darewicz. - Protestów studenckich nie poparli robotnicy. W wielu dzielnicach nawet nie wiedziano o demonstracjach - podkreśla. Krwawa noc i "sprzątanie" miasteczka
Jeszcze 3 czerwca nikt nie spodziewał się tego, co miało nastąpić. Na zdjęciach z tego dnia widać żołnierzy siedzących wśród studentów na placu. W ciągu kilkunastu godzin teren przed Bramą Niebiańskiego Spokoju stał się placem wojennego piekła. W nocy z 3 na 4 czerwca do Pekinu wjechały jednostki 27 i 28 armii, które sprowadzono z prowincji. Po północy na południowym skraju placu dał się słyszeć potworny ryk silników czołgów i transporterów opancerzonych. - Nad miastem latały śmigłowce - relacjonuje naoczny świadek tych wydarzeń, Wojciech Giełżyński.
Czołgi i transportery wjechały na plac od południa. I systematycznie zaczęły zgniatać studenckie miasteczko. Ludzie uciekali w popłochu ku północnej części placu, tam gdzie łączy się z nim Aleja Chang'an. W tym miejscu zgromadzono wojsko. Strzelano z karabinów maszynowych. Rozpętała się nierówna bratobójcza bitwa.
Kiedy Giełżyński biegł bladym świtem do polskiej ambasady, by dowiedzieć się co się działo, widział rzekę ludzi, która płynęła Aleją Chang'an w dwie strony. Jedni uciekali z placu, inni biegli nań, by zobaczyć, czy ich bliscy nie zginęli przed mauzoleum sekretarza Mao. W wielu miejscach widoczne były kałuże krwi. - Nie wiedziałem, że w człowieku jest tyle krwi - wspomina polski reporter. Rannych transportowały riksze z wózkami. Demonstrantom udało się spalić kilka transporterów opancerzonych. Na miejscu znajdowali się zagraniczni dziennikarze, fotoreporterzy i ekipy telewizyjne. Kilkoro z nich odniosło rany. Dzięki nim świat zobaczył brutalność chińskich władz.
Pobojowisko po bitwie i liczenie ofiar
Rano na placu zostały już tylko zgliszcza i jednostki wojska, które zabezpieczały teren. Sytuacja była względnie opanowana. Pierwszy oficjalny komunikat władz przekazany w świat mówił o zamieszkach wszczętych przez agresywnych studentów, którzy zaatakowali "pokojowo nastawionych" żołnierzy. Rany odnieść mieli - zdaniem władz - członkowie Armii Ludowo-Wyzwoleńczej oraz kilkoro studentów. Ofiar śmiertelnych rzekomo nie było.
Zdjęcia i filmy z placu pokazywały jednak co innego. Kilka godzin po pierwszym komunikacie, władze mówiły już ok. 240 ofiarach śmiertelnych, z czego większość mieli stanowić "pokojowo nastawieni żołnierze".
Pierwsze nieoficjalne szacunki Chińskiego Czerwonego Krzyża mówiły o siedmiu tysiącach zabitych i ponad 10 tysiącach rannych. Później ChCK określił tę liczbę na około 2,5 tysiąca ofiar śmiertelnych. Części przywódców protestów udało się uciec z Chin. W więzieniach osadzono jednak kilka tysięcy ludzi. Przeprowadzono pokazowe procesy oraz publiczne egzekucje na "kontrrewolucyjnych podżegaczach". Przez Chiny przeszła fala represji. Partii odechciało się reform politycznych. Komuniści obawiali się środkowo-europejskiego scenariusza wydarzeń. Postanowili się zabezpieczyć, gdyby coś szło nie po ich myśli.
Dzień po krwawych starciach, kiedy na placu stały oddziały wojska oraz masa czołgów, doszło do niezwykłego wydarzenia. W popołudniowym słońcu, po serii strzałów z karabinów, jakie w kierunku zgromadzonych ludzi oddało wojsko, kolumna czołgów jechała Aleją Chang'an. W pewnym momencie nieznany z imienia człowiek z torbami w ręku stanął na środku pekińskiej arterii i zablokował drogę czołgom. Machał siatkami, krzycząc coś do czołgisty. Potężna maszyna zatrzymała się metr od przechodnia, a za nią kilka następnych czołgów. Podjechała jeszcze bliżej, po chwili próbowała ominąć człowieka po lewej stronie. Ten jeszcze raz zablokował czołgi. Kolejny manewr. Tę chwilę uwieczniono na nieśmiertelnym zdjęciu, które stało się ikoną protestów. "Bezimiennego" człowieka zachodnie media ochrzciły mianem "Tank mana".
Fragment filmu dokumentalnego o "Tank manie"
Po chwili człowiek skoczył na pancerz i zaczął krzyczeć do obsługi maszyny. Zszedł. Nagle pojawił się rowerzysta. Zagadnął bohaterskiego przechodnia, za chwilę podbiegło dwóch innych ludzi z rękami uniesionymi do góry, na znak "nie strzelać". Odciągnęli "tank mana". Nie wiemy, co się z nim stało potem. Wiemy, że stał się symbolem oporu przeciw wszelkiej władzy, która chce zmiażdżyć wolność i godność człowieka. Kto dziś pamięta o Tiananmen?
Starsze pokolenie dobrze pamięta zajścia na placu Tiananmen. Mało kto w Chinach jednak chce o tym mówić dzieciom. Partia blokuje również dostęp do informacji. Prawo ustanowione w Pekinie zobowiązuje dostawców internetu do blokowania wywrotowych informacji. Gdziekolwiek na świecie jesteś, wpisując w google hasło "Tiananmen", otrzymasz w wynikach wyszukiwania zdjęcie tank mana oraz informacje o protestach 1989 roku. W Chinach zobaczyłbyś śliczne zdjęcie Bramy Niebiańskiego Spokoju oraz informacje o placu. Ani słowa o zamieszkach, protestach czy masakrze.
Chińczycy mówią o tych wydarzeniach posługując się cyframi "sześć cztery" - oznaczającymi miesiąc i dzień masakry. I te wyniki są jednak blokowane. - Dziś wielu młodych Chińczyków nie wie w ogóle, co się stało 4 czerwca - przyznaje Darewicz. - Jeśli ktoś chce wiedzieć, co się wtedy wydarzyło, ten wie. Ludzie młodszego pokolenia nie są tym jednak zainteresowani - podkreśla.
Władze chińskie, analizując m.in. to co się stało w Europie Środkowo-Wschodniej i Rosji zrozumiały, jak zadbać o to, by ich panowanie trwało niezachwianie. - W ciągu 20 lat od masakry poziom życia w Chinach podniósł się w każdym możliwym aspekcie, poza poziomem wolności politycznej - analizuje Darewicz. Tu zdaniem wielu ekspertów tkwi sedno trwałości władzy skompromitowanej zbiorowym mordem dokonanym na tysiącach ludzi.
- Władze zawarły umowę z narodem: wy jesteście cicho, my zapewniamy wam dostatek. I społeczeństwo na tę umowę przystało - analizuje Tomasz Skowroński. Póki co, umowa obowiązuje. Choć aby ją utrzymać, władze muszą cenzurować strony internetowe, aresztować niewygodnych ludzi i nieustannie monitorować plac Tiananmen, na którym zamieszczono setki kamer przemysłowych.
Jednak, jak twierdzi Skowroński, podobno w najmłodszym pokoleniu odżywa duch pamięci o wydarzeniach na placu Tiananmen. Czy świat przypomni Chińczykom o ich bohaterskiej i tragicznej przeszłości? Na całym globie 4 czerwca przed ambasadami ChRL zapłoną znicze. W ten dzień, w którym w Polsce skończył się komunizm pamiętajmy o ofiarach wojska, którzy oddali życie za sprawiedliwe Chiny.
Paweł Orłowski, Wirtualna Polska