Nieznany wątek związany z zamachem na Jana Pawła II. Dzisiaj rocznica porwania
Właściwie każdy zna podstawowe informacje o zamachu na Jana Pawła II. Ale ten wątek sprawy jest kompletnie nieznany. Dokładnie 34 lata temu w Rzymie porwano 15-letnią Emanuelę Orlandi, córkę watykańskiego urzędnika. Rodzina dostała telefon z żądaniem: Emanuela wróci do domu, jeśli Ali Agca zostanie uwolniony. Sprawę łączono też z prominentnymi kardynałami, bankiem watykańskim i włoską mafią. Według doniesień Emanuela wciąż żyje, ale jest już kompletnie inną osobą. Z jej bratem Pietrem Orlandim rozmawiał Jacek Tacik, autor książki "Zamach", której fragmenty publikujemy
Wstęp
Zorganizował przyjęcie z okazji jej czterdziestych szóstych urodzin. Zaprosił najbliższych: matkę i trzy siostry. Przyszło nawet kilkunastu nieznajomych. Byli też fotoreporterzy. Zabrakło solenizantki. Nie liczył, że będzie. Emanuela Orlandi zaginęła 22 czerwca 1983 roku. Miała piętnaście lat. Jej brat Pietro co roku protestuje na placu Piusa XII, tuż przed placem Świętego Piotra, na granicy dwóch państw: Włoch i Watykanu. Rozwiesza transparenty: „Prawda dla Emanueli” i „Zburzmy mur zmowy milczenia”, który jego zdaniem postawił Kościół. Do czerwonych baloników przyczepia podpisane karteczki z cytatami z Ewangelii, żeby ludzie pamiętali o jego siostrze. Unoszą się później nad Rzymem.
Umówiliśmy się na via della Conciliazione, która łączy Zamek Świętego Anioła z Bazyliką Świętego Piotra. Był punktualnie. Miał na sobie granatową kurtkę, białą koszulę i jasne spodnie. Wysoki. Z siwymi, dłuższymi włosami. Zaproponował, żebyśmy przeszli na „ty”. Zamówiliśmy kawę i rogaliki z marmoladą w kawiarni „Nova Caffe”, na rogu via della Traspontina.
Pietro spędził dzieciństwo za Spiżową Bramą. Jego ojciec Ercole Orlandi pracował w Prefekturze Domu Papieskiego. Otrzymał przestronne mieszkanie obok redakcji dziennika „L’Osservatore Romano” z oknami wychodzącymi na pełną turystów via di Porta Angelica. Byli od niej oddzieleni dwunastometrowym murem. Żeby go przekroczyć, trzeba było mieć przepustkę. Czuli się bezpiecznie. Dwudziestodwuletni Pietro i jego nastoletnie siostry biegały po ogrodach w Watykanie, do których miały wstęp co najwyżej siostry zakonne lub księża — nikt z zewnątrz.
Życie w najmniejszym państwie świata rządzi się swoimi prawami: czas na zabawę poza jego murami kończy się o północy. Gwardziści szwajcarscy zamykają wtedy Bramę Świętej Anny. Kto nie zdąży, zostaje po drugiej stronie. W środku nie ma atrakcji dla młodych. Dwa sklepy i poczta. Papież nie zgodziłby się przecież na otwarcie dyskoteki przy Bazylice Świętego Piotra. Nie ma też szkół.
Rodzeństwo Orlandich uczyło się w Rzymie. Emanuela chodziła do liceum o profilu ścisłym i na lekcje gry na flecie poprzecznym i pianinie do szkoły muzycznej na placu Sant’Apollinare. Była uzdolniona muzycznie, do tego bardzo ambitna — oczko w głowie rodziców. Ostatni raz widzieli ją w środę 22 czerwca 1983 roku. Zabrała instrument, wyszła z domu i już nigdy do niego nie wróciła.
Do porwania przyznały się grupy przestępcze i organizacje terrorystyczne. Panował informacyjny chaos. Ktoś próbował szantażować papieża. Anonimowy głos, który dzwonił do domu Orlandich, domagał się uwolnienia Mehmeta Alego Agcy — niedoszłego zabójcy Jana Pawła II. Inna osoba (a może ta sama?) kierowała trop na bank watykański, który rzekomo był winny pieniądze włoskiej mafii.
Minęło ponad trzydzieści lat. Pietro ożenił się. Urodziły mu się trzy córki: Elettra, Salome i Rebecca. Jego życie — na pierwszy rzut oka poukładane i normalne — jest smutne, przepełnione i złością, i nadzieją. Nigdy nie przestał szukać siostry. Sprawdzał każdy, nawet najmniej prawdopodobny trop: „Pojechaliśmy do klasztoru we Francji, bo ktoś widział Emanuelę w jasnym habicie”.
Fałszywy trop. Podobnych było więcej. Jego ojciec, przed śmiercią w 2004 roku, miał mu powiedzieć, że został „zdradzony przez tych, dla których pracował”. Pietro oskarżył Stolicę Apostolską o tuszowanie prawdy. Stąd jego powtarzające się protesty przed placem Świętego Piotra. Już nie prosi, a żąda sprawiedliwości. Pod apelem do papieża Benedykta XVI podpisało się osiemdziesiąt tysięcy ludzi: „Nic to nie dało. Miałem nadzieję, że Franciszek będzie inny”.
(...)
Trzasnęła drzwiami?
Tak, obróciła się na pięcie i wyszła. Była wściekła. Pokłóciliśmy się. Chciała, żebym zawiózł ją na motocyklu na lekcje. Niektóre autobusy już nie kursowały. Kierowcy zapowiedzieli strajk, a ona nie mogła się spóźnić na zajęcia. Chodziła do szkoły muzycznej Tommasa Ludovica da Victoria na placu Sant’Apollinare. Prosiła kilka razy: „Nie bądź leniem. Co się z tobą dzieje? Zawsze mnie odwoziłeś”. Odmówiłem. Umówiłem się już ze swoją dziewczyną, którą miałem odebrać z domu. Zawsze, kiedy wracam myślami do tamtych chwil, zadaję sobie pytanie: „Co by było, gdybym jednak z nią pojechał? Może nigdy nie zostałaby porwana?”.
(...)
Czterdzieści dni przed zaginięciem Emanueli została porwana w Rzymie Mirella Gregori. Były w podobnym wieku.
Siedziałem z rodzicami przed telewizorem. Leciał reportaż o Mirelli. Wyszła na spotkanie z byłym kolegą z klasy i już nigdy nie wróciła. Śledczy uważali, że porywacze zgłoszą się po okup. Pamiętam słowa taty: „Nam to nie grozi. Nie mamy pieniędzy, nie bylibyśmy w stanie zapłacić złamanego lira”.
Historie Mirelli i Emanueli połączyła prokuratura. Rzekomi szantażyści, którzy dzwonili do naszego domu, przyznawali się do uprowadzenia obu dziewczynek. Nie dali jednak żadnego dowodu. Mieli porwać Mirellę, a później Emanuelę, żeby wymusić na naszym prezydencie podpisanie aktu łaski dla Mehmeta Ali Agcy.
(...)
Uciekła?
Chcieli, żebyśmy w to uwierzyli. Tylko po co? Żeby policja wstrzymała poszukiwania?
Dziennikarze nie pisali o porwaniu Emanueli. Nie interesowały ich tajemnicze telefony od rzekomych szantażystów. Jeszcze było za wcześnie. Sytuacja zmieniła się w niedzielę 3 lipca, jedenaście dni po zaginięciu mojej siostry. Jan Paweł II, stojąc w oknie biblioteki Pałacu Apostolskiego, podczas modlitwy Anioł Pański zwrócił się do osób „odpowiedzialnych” za jej zniknięcie: „Szczerze solidaryzuję się z rodziną Orlandich pogrążoną w udrękach
i bólu z powodu Emanueli, która od ponad tygodnia nie powróciła do domu. Odwołuję się do człowieczeństwa tych, którzy ponoszą odpowiedzialność w tej sprawie”.
Karol Wojtyła wiedział, że moja siostra została uprowadzona i że to porwanie miało związek nie z nami, a ze Stolicą Apostolską. Dlaczego zdecydował się odkryć karty? Nie mam pojęcia, ale jego słowa uruchomiły machinę medialno-polityczną i przyspieszyły bieg wydarzeń. Zdjęcie Emanueli trafiło na pierwsze strony gazet, pokazano je w telewizji, a jej imię powtarzano w kółko w radiu. Telefon dzwonił bez przerwy. Ktoś dodawał otuchy, ktoś robił sobie żarty, a ktoś inny chciał zarobić na naszej tragedii.
Piątego lipca, około trzynastej, z biurem prasowym Stolicy Apostolskiej skontaktował się mężczyzna, który później został nazwany Amerykaninem. Mówił z amerykańskim akcentem, lepiej po łacinie niż po włosku. Żądał uwolnienia Alego Agcy w zamian za Emanuelę, która miałaby wrócić do domu cała i zdrowa przed końcem miesiąca. Wymienił jeszcze Maria i Pierluigiego, którzy byli — tu cytat — „elementami organizacji”. Zadzwonił także do nas. Rozmawiał z moim wujkiem. Puścił nagranie Emanueli, w którym zapętlono zdanie: „Powinnam iść do trzeciej klasy liceum...”.
To był jej głos?
Mężczyzna dzwonił najprawdopodobniej z dworca kolejowego. Słychać było w tle odjeżdżające pociągi. Zniekształcały rozmowę. Mój wujek z trudem wyłapywał poszczególne słowa. Czasem nie rozumiał sensu zdań. Ale to nie było już ważne. Rozpoznał Emanuelę. Mieliśmy dowód, że żyje. Moment ulgi, a nawet radości. Przez ponad dwa tygodnie — jeżdżąc po rzymskich ulicach i przeszukując parki — żyliśmy w strachu, że moja siostra padła ofiarą maniaka seksualnego albo zabójcy, a teraz pojawiło się światełko w tunelu.
„Amerykanin” skontaktował się jeszcze z agencją prasową ANSA. Zdradził miejsce, w którym ukryto „dowody na to, że dziewczynka żyje”. Dziennikarze znaleźli w śmietniku na Piazza del Parlamento legitymację szkolną Emanueli i skrawek kartki, na której (najprawdopodobniej ona) napisała: „Wasza Emanuela”. Ile razy zadzwonił do Watykanu? Hierarchowie odmówili współpracy z włoskim wymiarem sprawiedliwości. Uruchomiono za to bezpośrednią linię telefoniczną między domniemanymi porywaczami a Sekretariatem Stanu Stolicy Apostolskiej. Dzwoniło się na ogólny numer watykański, prosiło o wewnętrzny 158 i siostra zakonna, która była akurat na dyżurze, łączyła bez zbędnych pytań z kardynałem Agostinem Casarolim.
(...)
Mieliście jeszcze informacje o Emanueli?
Tak, kiedy 4 marca 1985 roku zgłosiła się na policję Jo- sephine Hofer Spitaler — po tym jak za pomoc w znalezieniu Emanueli wyznaczono nagrodę. Nie zrobiła tego wcześniej, ponieważ „nie połączyła faktów”. Zeznała, że 19 sierpnia 1983 roku pod dom sąsiadów (Kaya Springo- ruma i Franceski di Teuffenbach) w Terlan, niedaleko Bolzano w Trydencie-Górnej Adydze, tuż przy granicy z Austrią, podjechał fiat 112 (używały go włoskie służby) z rzymskimi tablicami rejestracyjnymi, z którego wysiedli czterdziestoletni mężczyzna i młoda dziewczyna. Była brudna, wycieńczona, otępiała, jakby pod wpływem narkotyków. Mężczyzna warknął na nią, żeby nie próbowała wzywać pomocy, ponieważ tutaj mówi się tylko po niemiecku: „Nikt cię nie zrozumie”.
Dziewczynka miała na sobie naszyjnik z wypłowiałego materiału, który przypominał obrożę. Taki sam, żółto- -czerwony, nosiła Emanuela. To były barwy jej ulubionego klubu piłkarskiego AC Roma, który kilka dni wcześniej zdobył tytuł mistrza kraju.
Przetrzymywano ją w piwnicy. Słychać było krzyki i głośne rozmowy. Dwa dni później przyjechało po nią peugeotem dwóch mężczyzn; jednym z nich okazał się właściciel domu — Rudolf di Teuffenbach. Ruszyli na północ, w stronę Niemiec.
Ślad z Bolzano był poważnie brany pod uwagę przez rzymską prokuraturę do momentu, w którym okazało się, że di Teuffenbach pracuje dla włoskiego wywiadu SISMI w Monachium. Sprawie ukręcono łeb. Śledczy szybko doszli do wniosku, że mężczyzna nie mógł być 21 sierpnia 1983 roku w Terlan, ponieważ miał urlop. A ja się pytam: nie mógł pojechać tam w dzień wolny od pracy?
Za dużo w tej historii zbiegów okoliczności, żeby w nie ślepo wierzyć. Córka Rudolfa di Teuffenbacha była zatrudniona w Tajnym Archiwum Watykanu. Miała dostęp do cennych informacji Stolicy Apostolskiej. Dzieliła się nimi z ojcem? Dla mnie to pytanie retoryczne, na które nie trzeba odpowiadać.
Może Josephine Spitaler wszystko zmyśliła?
Tak uważa jej mąż, ale ja nie mam powodu, żeby jej nie ufać. Odwiedziłem ją cztery lata temu w Terlan. Była po trzech wylewach. Zamknęliśmy się w kuchni. Jeszcze raz, świadomie i ze szczegółami opowiedziała mi to, co widziała i słyszała. Pokazałem jej niepublikowane zdjęcia Emanueli. Rozpoznała moją siostrę.
Na policję zgłosiła się także Giovanna Blum, nauczycielka muzyki z Bolzano, która 16 sierpnia, trzy dni przed przyjazdem dziewczynki do Terlan, odebrała rozpaczliwy telefon: „Pomocy! Jestem Emanuela Orlandi. Proszę zawiadomić policję”. Rozmowę coś przerwało. Za chwilę znowu ktoś zadzwonił. Męski, szorstki głos kazał kobiecie milczeć i o wszystkim zapomnieć.
Blum była nauczycielką gry na pianinie. Uczyła między innymi w rzymskiej szkole, do której chodziła Emanuela. Zostawiała na parapetach swoje wizytówki z numerem telefonu: „Dla tych, którzy myśleli o lekcjach indywidualnych”. Może moja siostra miała jej dane i znajdując się w okolicy Bolzano, wybrała właśnie ją?
(...)
Służby?
Mehmet Ali Agca, który otrzymał od prezydenta Włoch akt łaski, musiał odsiedzieć w tureckim więzieniu zaległ wyrok za zabójstwo Abdiego Ipekęiego, dziennikarza lewicowej gazety „Milliyet”. Odzyskał wolność w 2010 roku, dwadzieścia dziewięć lat po zamachu na Jana Pawła II.
Ruszyłem do Stambułu. Spotkanie z Agcą mogło być przełomowe, dać nowy impuls sprawie, którą włoscy śledczy pogrzebali. Skontaktowałem się z nim przez turecką dziennikarkę, która znała się z jego bratem. Zaproponowałem miejsce neutralne, dla mnie komfortowe i bezpieczne — hotel w centrum miasta. Agca postanowił inaczej. Żółta taksówka wywiozła mnie niemal poza metropolię do części bardziej orientalnej, która nie miała w sobie nic z Europy. Była obca.
Znalazłem się przed budynkiem. Na parterze zapukałem do drzwi i niepewnie pociągnąłem za klamkę. Stanąłem w progu niewielkiego pokoju. Siedział na czerwonej kanapie, miał na sobie niebieski sweter, oglądał telewizję. Był siwy, starszy, ale go rozpoznałem. Agca zobaczył mnie, wstał i uśmiechnął się: „Drogi Pietro, jak dobrze cię widzieć. To spotkanie jest historyczne”.
Pięćdziesiąt pięć minut. Adwokat Agcy, do którego należało mieszkanie, zostawił nas samych. Turek wydawał się zrelaksowany, w dobrym humorze, sprawiał wrażenie osoby szczerej, która nie musi już konfabulować: „Emanuela została porwana przez rząd watykański, mam na to dowody. Została uprowadzona, żebym ja mógł odzyskać wolność”. Na stole leżał mój dyktafon. Nagrywał każde jego słowo: „Osoba, która zna prawdę, potrafi wskazać zleceniodawców i wykonawców porwania, nazywa się... kardynał Giovanni Battista Re”.
Znałem go. Był prefektem Kongregacji do spraw Biskupów i przewodniczącym Papieskiej Komisji do spraw Ameryki Łacińskiej.
„Emanuela jest w środowisku religijnym, ubezwłasnowolniona, ale bezpieczna. Już czas, żeby wróciła do domu — kontynuował Agca. — Jeśli zależy ci na odnalezieniu i uwolnieniu siostry, musisz jeszcze iść na viale Bruno Buozzi 73, gdzie znajduje się Villa Tevere, siedziba Opus Dei”.
Konkret.
Tak, postanowiłem się go mocno trzymać, ale odbijałem się bezradnie od drzwi Villi Tevere. Zmowa milczenia. Kardynał Re, u którego niemal wymusiłem spotkanie, zasłaniał się niepamięcią: „Przecież minęło już tyle lat”. Sprawiał wrażenie osoby obojętnej. Nawet nie przesłuchał nagrania mojej rozmowy z Agcą. Kazał o wszystkim zapomnieć i się modlić.
Posłuchałeś?
Nie, bo ja naprawdę wierzę, że Emanuela żyje. Może to jest uczucie braterskie, rodzaj naiwnej nadziei, a nie chłodnej kalkulacji, ale dopóki nie znajdę ciała albo dowodu na to, że jej już nie ma wśród nas, będę jej szukać.
(...)
Cytowany fragment rozmowy z Pietrem Orlandim pochodzi z książki Jacka Tacika „Zamach. Jan Paweł II – 13 maja 1981. Spisek. Śledztwo. Spowiedź”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.