Niewyjaśnione zbrodnie

Rocznie w Polsce popełnianych jest od 1000 do 1200 zabójstw. Co dziesiąte pozostaje niewykryte.

09.08.2004 | aktual.: 09.08.2004 07:06

Tego widoku pan Mieczysław, pracownik Żeglugi Krakowskiej, nie zapomni do końca życia. Tym bardziej że to, co znalazł, mogło należeć do jego córki...

A zaczęło się od kłopotów z napędem wiślanej barki – posłuszeństwa odmówiła jedna ze śrub. Coś uniemożliwiło jej obracanie się. – Strasznie śmierdziało – opowiadał policjantom. – Myślałem, że to jakaś szmata. Spróbowałem ją wyciągnąć i wtedy zobaczyłem, że to... ludzka skóra.

Był styczeń 1999 r. Dwa miesiące wcześniej matka Katarzyny Z., 23-letniej studentki psychologii UJ, zgłosiła zaginięcie córki. Policja podeszła do sprawy rutynowo, licząc, że dziewczyna wróci do domu. Nie wróciła. Zdjęta z barki skóra należała właśnie do niej. Patolodzy nie kryli szoku. Skóra została wypreparowana tak, by można ją było na siebie włożyć.

Policjanci rozpoczęli poszukiwania mordercy. Bez skutku – po dwóch latach prokuratura umorzyła śledztwo. Akta trafiły do szafy... – Śledztwo w sprawie zabójstwa wszczyna się na trzy miesiące – tłumaczy Maciej Kujawski z warszawskiej prokuratury okręgowej. – Jednak rzadko kończy się ono w tym czasie. Często bywa tak, że sprawca został już ujęty, lecz konieczne jest przeprowadzenie ekspertyz, zebranie zeznań dodatkowych świadków itp. Wówczas prokurator występuje o przedłużenie śledztwa. Podobny wniosek składa, gdy sprawca pozostaje nieznany, lecz istnieją uzasadnione przypuszczenia, że dalsze śledztwo pozwoli go zidentyfikować i ująć.

O ile śledztwo może być przedłużane? Znane są przypadki spraw prowadzonych przez lata, jak choćby ta dotycząca zabójstwa Marka Papały – przedłużana już 13 razy, zawsze o pół roku. Bywa również tak, że śledztwo zostało umorzone, lecz po pewnym czasie wrócono do niego, gdyż pojawili się nieznani dotąd świadkowie lub policja przy okazji innych dochodzeń dotarła do nowych dowodów. Przykład – wznowione niedawno śledztwo dotyczące zabójstwa Wojciecha K., "Kiełbasy", pruszkowskiego gangstera zastrzelonego w 1996 r. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by przedłużanie śledztwa – czy jego ponowne wszczynanie – odbywało się przez 30 lat od popełnienia zbrodni. Tyle bowiem czasu musi upłynąć, by zabójstwo zostało uznane za przedawnione i niepodlegające karze. – Ten okres wydłuża się o pięć lat, jeśli w dochodzeniu zidentyfikowano zabójcę, jednak ten wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. Obowiązek ścigania sprawcy zabójstwa wygasa bowiem po 35 latach – dodaje Kujawski.

W takim stanie prawnym krakowska Grupa Operacyjno-Dochodzeniowa, zwana Archiwum X, jest ewenementem. Ta utajniona jednostka zajmuje się wyłącznie zabójstwami. Jej zadaniem jest kontynuowanie dochodzeń już umorzonych, bez oczekiwania na przypadkowo zebrane dowody. To jedyny taki zespół w Polsce, choć policja tworzy podobną grupę przy poznańskiej KWP.

Okres wyciszenia

Kilka miesięcy po umorzeniu sprawa Katarzyny Z. trafiła właśnie do Archiwum X.

– Dziś jest to nasze priorytetowe zadanie – zapewnia Bogdan Mikołajczyk, jeden z członków siedmioosobowej grupy. – Nie tylko z powodu drastyczności samego zabójstwa – zaznacza.

Psychiatrzy nie mają wątpliwości – zabójca działał z pobudek seksualnych. Przed pięcioma laty byli pewni, że uderzy ponownie. Dlatego śledzono każde zaginięcie kobiety zgłoszone w Małopolsce. Do tej pory jednak nie udało się ujawnić innej ofiary niż studentka.

– To powód do radości i stresu zarazem – wyjaśnia Mikołajczyk. – Bo psychopatyczni zabójcy po dokonaniu mordu przechodzą okres wyciszenia. W tym czasie może u nich nastąpić zwrot ku religii, nawet o charakterze dewocyjnym. Ponieważ zabili z pobudek seksualnych, tym później dobiorą się do następnej ofiary, im dłużej będą czuli zaspokojenie. Niektórzy mogą zabić następnego dnia, inni – na zawsze zaspokojeni bądź gnębieni wyrzutami sumienia – nie zrobią tego już nigdy. Momentem krytycznym jest siódmy rok od zabójstwa – to maksymalny czas wyciszenia, po którym wiadomo, czy przestępca jest zabójcą seryjnym, czy epizodycznym.

Psychopata, który ściągnął skórę z Katarzyny Z., nadal więc stanowi zagrożenie. Z drugiej jednak strony, jeśli nie spróbuje ponownie uderzyć, raz na zawsze urwie się policjantom z Archiwum X. Ci bowiem przyznają, że sprawa „skóry” może być ich pierwszą porażką. Do tej pory nie znaleziono reszty ciała, a stan wyłowionych szczątków wykluczył pobranie śladów biologicznych mordercy. Obserwacja przybrzeżnych terenów nie przyniosła efektów. Bezowocny okazał się przegląd kontaktów zamordowanej – przyjaciół, znajomych, sąsiadów, rodziny itp. Także w małopolskim półświatku nie dopatrzono się choćby potencjalnego sprawcy.

Zabójca zapadł się pod ziemię.

– Rocznie notujemy w całym kraju od 1 tys. do 1,2 tys. zabójstw – informuje Klaudiusz Kryczka z Komendy Głównej Policji. – Ze statystyk wynika, że od 10 do 13% sprawców pozostaje niewykrytych. Wziąwszy pod uwagę charakter przestępstwa, to sporo, jednak nie jesteśmy w tym zakresie jakimś światowym wyjątkiem. Ponadto trzeba zastrzec, że te dane dotyczą poszczególnych okresów statystycznych. Tymczasem śledztwa w sprawach zabójstw nierzadko trwają rok i dłużej. Ujmując rzecz innymi słowy, większość zabójców z 1993 r. została wykryta w latach następnych itd. Zatem te 10-13% to tendencja statystyczna, w pewnym tylko stopniu podtrzymywana sprawami, w których szanse na wykrycie sprawcy są niewielkie.

Ile jest takich spraw? Tego w KGP nie wiedzą. I to jest jedna z największych bolączek rodzimych organów ścigania. W USA już przed laty utworzono Narodowe Centrum ds. Analizy Gwałtownej Przestępczości (NCAVC) przy Akademii FBI w Quantico. Zajmuje się ono m.in. tworzeniem komputerowej bazy danych na temat wszystkich niewyjaśnionych przestępstw popełnionych na terenie Stanów. W Polsce taki system nie istnieje, a informacje na temat poszczególnych spraw są rozrzucone w archiwach lokalnych komend i prokuratur. Za namiastkę NCAVC można by uznać krakowskie Archiwum. Tylko że zebrane w nim materiały dotyczą zbrodni popełnionych w Małopolsce.

Opisy poszczególnych zdarzeń zawarte w bazie NCAVC są na tyle szczegółowe, że umożliwiają skojarzenie konkretnych spraw z podobnymi, mającymi miejsce w innych częściach kraju.

– Pozwalają na to tzw. wizytówki, czyli ślady pozostawione przez sprawcę na miejscu zbrodni, np. charakterystyczne okaleczenia ciała ofiary – tłumaczy Kacper Gradoń, były pracownik KGP, współautor książki "Seryjni mordercy". Jego zdaniem, część niewyjaśnionych dotąd zabójstw to efekt działania rodzimych seryjnych morderców – bezkarnych, bo policja nie może powiązać czynów dokonywanych przez nich w różnych rejonach kraju...

Jak w "Milczeniu owiec"

Dziś krakowscy policjanci dysponują jedynie portretem psychologicznym sprawcy zabójstwa studentki. Wynika z niego m.in., że wypreparowana skóra miała służyć jako kamizelka, za pomocą której zabójca chciał wejść w tożsamość ofiary. Zupełnie jak w „Milczeniu owiec”. Autorzy portretu nie wykluczają zresztą, że zabójcę zainspirował ten film.

– Albo prawdziwa historia amerykańskiego seryjnego zabójcy z lat 50., Edwarda Geina, w którego domu znaleziono „strój kobiecy” z ludzkiej skóry – mówi pracownik krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie przy pomocy amerykańskich specjalistów sporządzono ów portret. – O ile jednak tamten był zrobiony z pozszywanych pasów, o tyle "nasza skóra" została zdarta w całości...

Zaskakuje, że ścigające Geina FBI nie stwierdziło, by sporządzony przez niego "strój" był "wynikiem przestępstwa" (skazano go na śmierć za same zabójstwa). To czyni z zabójcy studentki UJ jedynego znanego światowej kryminalistyce mordercę, który zdarł skórę ze swojej ofiary.

– Fachowość, z jaką ten człowiek ściągnął z dziewczyny skórę, wskazuje na lekarza, studenta medycyny, ewentualnie na pracownika rzeźni – mówi Bogdan Mikołajczyk. – To, że po zaginięciu kobiety nikt nie zauważył podejrzanego typka kręcącego się nad Wisłą, a mimo to wyłowiono z niej szczątki, świadczy, że mamy do czynienia z osobą związaną z rzeką. Najpewniej stałym bywalcem przybrzeżnych terenów, którego obecność nikogo nie dziwi, albo kompletnym odludkiem przemykającym sobie tylko znanymi szlakami. Z profilu i zebranych przez nas informacji wynika zaś, że Kaśka była jego przypadkową ofiarą. Ot, wyszła na spacer, akurat wtedy, kiedy zabójca postanowił zapolować...

Kobiety jak bydło

"Zabójca-myśliwy" to wzorzec często przewijający się w dochodzeniach dotyczących zabójstw. W październiku 1993 r. przy dworcu PKP w Zakopanem znaleziono ciało młodej kobiety w zaawansowanej ciąży. Już pobieżne oględziny wystarczyły, by stwierdzić, że ofiara została zamordowana wyjątkowo brutalnie .

– Zabójca gwałcił i zadawał rany nożem – opowiada policjant zajmujący się wówczas śledztwem. – W mieście zapanowała psychoza, a nas naciskano, byśmy jak najszybciej ujęli sprawcę. Ale się nie udało – zebrane ślady nie pasowały do żadnego znanego nam gwałciciela czy osoby, która odsiedziała wyrok za zabójstwo. A sam zabójca najwyraźniej się przestraszył i zwinął żagle – przez kilka miesięcy obstawialiśmy okolice dworca tajniakami i nic. Po roku trzeba było sprawę zamknąć.

Pięć lat później – gdy utworzono małopolską KWP – akta sprawy trafiły do Krakowa. Zabójstwem z Zakopanego zajęli się oficerowie z tworzącego się wówczas Archiwum X. To oni zwrócili uwagę na fragment opisu z sekcji zwłok, w którym mowa była o dziwnej ranie na udzie kobiety. Ofiara zmarła od ciosów nożem w klatkę piersiową i twarz – jednak tych kilkanaście ran nie przypominało tej na nodze. – Przyjrzeliśmy się dokładnie zdjęciom kobiety – wspomina Michał Zakrzewski, inny członek grupy. – Ktoś wpadł na pomysł, by porównać fotografię rozszarpanego uda ofiary z ranami powstającymi po zawieszeniu bydła na haku rzeźnickim. Uszkodzenia były bardzo podobne...

Policjanci przejrzeli meldunki sprzed lat i odkryli, że w dniach poprzedzających zabójstwo kilkanaście kobiet widziało w okolicach zakopiańskiego dworca mężczyznę wymachującego rzeźnickim hakiem przymocowanym do łańcucha.

– Facet używał tego urządzenia jak lassa – mówi Zakrzewski. – Biegł za kobietą, wywijając nim tak, by hak wbił się w jej udo. Gdyby mu się udało, wystarczyłoby tylko ściągnąć łańcuch, by powalić "upolowaną zwierzynę". Zaatakowane uciekały w popłochu, więc w żadnym z meldunków nie znaleźliśmy dokładnego opisu sprawcy. Policjanci szukali dalej, poszerzając krąg podejrzanych o pacjentów szpitali psychiatrycznych. Wśród ujawnianych sprawców najokrutniejszych mordów jest bowiem wiele osób upośledzonych umysłowo, zwłaszcza schizofreników i cierpiących na rozszczepienie osobowości (MPD). Oficerowie Archiwum odwiedzili także dziesiątki komend w kraju, uważnie przeglądając informacje o zamordowanych kobietach. W końcu "Hakownik" – jak go nazwano – działał w okolicy dworca. Niewykluczone, że po zabójstwie w Zakopanem przeniósł się gdzie indziej. Jednak w żadnym badanym przypadku nie było mowy o ranie zadanej rzeźnickim hakiem.

W tym samym czasie z policyjnych archiwów wygrzebano zeznania mieszkańca Zakopanego, którego dom znajdował się w pobliżu PKP. Wynikało z nich, że w dniu, w którym zabito kobietę w ciąży, "Hakownik" zaatakował raz jeszcze. Raniona hakiem młoda kobieta zdołała się wyrwać. "Cała zakrwawiona wpadła do mojego mieszkania – twierdził zeznający. – Udzieliłem jej pierwszej pomocy i gdy pobiegłem po pogotowie, ona znikła".

– Przejrzeliśmy rejestry placówek medycznych z regionu – relacjonuje Michał Zakrzewski. – Rana nogi musiała być na tyle poważna, że bez pomocy lekarskiej kobieta szybko wykrwawiłaby się na śmierć. Poszukiwania okazały się bezskuteczne. Żaden ośrodek nie zanotował również zgonu osoby w tym wieku, z takimi uszkodzeniami ciała. Słowem, kamień w wodę. A szkoda, bo ta dziewczyna to jedyna osoba, która byłaby w stanie rozpoznać "Hakownika".

Do dziś, przez 11 lat od zabójstwa w Zakopanem, w policyjnych statystykach nie zanotowano podobnego zdarzenia. Czyżby więc "Hakownik" zaniechał swojej działalności? Zdaniem policjantów z Archiwum, jest bardzo prawdopodobne, że były dalsze ataki. – Część osób uznawanych za zaginione to w rzeczywistości ofiary zabójstw – mówią. – Niewykluczone, że wśród nich znalazły się kolejne ofiary "Hakownika". Zwłaszcza że ten mógł się stać ostrożniejszy. I, na przykład, ukrywać ciała zamordowanych kobiet na tyle skutecznie, że dotąd ich nie odnaleziono.

Zadeptane śledztwo

Dla policjantów z wydziałów kryminalnych nie ma większego dyshonoru niż bezkarni zabójcy. Dlatego tropią ich z zawziętością, nawet w sytuacjach uznawanych za beznadziejne. Niestety, zdarza się przy tym, że popełniają szkolne błędy. Najlepszy przykład stanowi śledztwo w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów.

2 września 1992 r. w willi w podwarszawskim Aninie znaleziono ciała Piotra Jaroszewicza, byłego premiera PRL, i jego żony Alicji Solskiej-Jaroszewicz. – Przed śmiercią byli torturowani – mówił jeden z policjantów prowadzących wtedy śledztwo. – Ciało Jaroszewicza znaleziono w sypialni, w fotelu. Na szyi miał pętlę ze sznura, zaciśniętą od tyłu góralską ciupagą. Solską z dużą raną postrzałową głowy zabójcy zostawili w łazience.

Dwa lata później aresztowano mieszkańców Mińska Mazowieckiego, włamywaczy recydywistów – Krzysztofa R., "Faszystę", Wacława K., "Niuńka", Jana K., "Krzaczka", i Henryka S., "Sztywnego". Zdaniem śledczych, Jaroszewiczów zamordowano z motywów rabunkowych, co było o tyle dziwne, że z domu skradziono zaledwie dwa pistolety. Sprawcy nie zabrali cennych obrazów, m.in. Kossaka czy Picassa. Nie ruszyli pozłacanych ani srebrnych zastaw stołowych, a na podłodze zostawili porozrzucaną biżuterię i wiele innych wartościowych przedmiotów.

Proces domniemanych zabójców rozpoczął się w 1996 r. i miał charakter poszlakowy. W willi nie znaleziono bowiem żadnych śladów wskazujących na obecność któregoś z oskarżonych. Dowodami świadczącymi przeciw całej czwórce były zeznania konkubiny "Faszysty", Jadwigi K. (kobieta twierdziła, że feralnej nocy Krzysztof R. i koledzy byli "na robocie" w Aninie), oraz nóż, finka, zdaniem prokuratury, należący do Piotra Jaroszewicza, a znaleziony w mieszkaniu "Krzaczka".

Dwuletni proces zakończył się uniewinnieniem oskarżonych. Jadwiga K. – główny świadek oskarżenia – odmówiła składania zeznań przed sądem, a syn Jaroszewicza, Andrzej, nie był w stanie z całą pewnością stwierdzić, że wspomniana finka należała do jego ojca. – Całkowita kompromitacja – opowiada dziś policjant z Komendy Stołecznej Policji, przed laty związany z tym śledztwem.

Jak to możliwe, że do niej doszło? Już w trakcie procesu okazało się, że część śledztwa policja zmarnowała na wykrywanie śladów zostawionych przez... swoich ludzi. Jeden z nich przed przybyciem ekipy techników kryminalistyki kręcił się po kuchni z papierosem w ustach. Nie pamiętał, czy zgasił "peta" w zlewie, czy wyrzucił do kosza. W aktach sprawy znalazła się m.in. ekspertyza odcisku jego buta. Na pytanie sądu, czy pomyślał, że może zacierać ślady albo je "wzbogacić", odpowiedział, że nie przyszło mu to do głowy. Inny oficer, z 23-letnim stażem, przyznał przed sądem, że zostawił ślad swojego palca na stoliku na piętrze willi, gdzie zginęli małżonkowie...

Mój rozmówca z KSP mówi wprost: – Zadeptaliśmy ślady. Nie tylko przez nieuwagę, lecz także przez brak odwagi. W willi Jaroszewiczów zjawiło się ze 20 osób – szyszek z komendy stołecznej, głównej i prokuratury. Każdy chciał zobaczyć dom premiera. Zwykli gliniarze bali się popędzić to towarzystwo. I mieliśmy to, co mamy. Czyli nic...

Sprawca z komputera

Dziś mało kto wierzy, że uda się ustalić zabójców Jaroszewiczów. Spór o to, czy jest możliwe popełnienie "morderstwa doskonałego", nabiera w tym świetle uzasadnienia. Jednak policjanci na co dzień zajmujący się tropieniem zabójców nie popadają w pesymizm. I przywołują krakowskie Archiwum, któremu przez pięć lat udało się zamknąć 13 pozornie beznadziejnych spraw.

– Staramy się zebrać jak najwięcej informacji o ofiarach – mówią w Archiwum. – Wypytujemy rodzinę, znajomych, sąsiadów, przełożonych z pracy, nauczycieli i innych. Interesują nas fakty nawet z odległej przeszłości. I nie chodzi jedynie o kontakty towarzyskie czy preferencje seksualne. Chcemy wiedzieć, gdzie dana osoba kupowała książki, a gdzie nabywała ubrania. To pozwala nam poszerzyć krąg poszukiwań o osoby i grupy, które na pierwszy rzut oka nie mają z zabójstwem nic wspólnego.

Z plątaniny informacji policjanci starają się ułożyć w miarę spójny obraz zamordowanej osoby. A następnie – jak mówią – wejść w jej osobowość, popatrzeć na świat jej oczyma. Jednocześnie zamawiają profil psychologiczny zabójcy. Następnie, mając dane kata i ofiary, puszczają wodze fantazji, wskazując miejsca i sytuacje, w których ta dwójka (trójka, czwórka itd...) mogła się spotkać. Większość efektów tej burzy mózgów to intelektualne śmieci, ale zdarzają się pomysły inspirujące nowe tropy w śledztwie.

– Z uporem wczytujemy się w akta umorzonych śledztw. Czasami odnajdujemy w nich drobne fakty, zupełnie naturalnie przeoczone przez kolegów – mówi Bogdan Mikołajczyk.

Tak było w przypadku sprawy Lucyny B. zaginionej w 1995 r. Cztery lata później jej szczątki znaleziono w Tarnowie. Mimo wysiłków miejscowych policjantów sprawę zamknięto. Śledczy z Krakowa jeszcze raz przeanalizowali ostatnie dni przed zniknięciem kobiety. Ich uwagę przykuły zeznania partnera B. – pozornie logiczne, ale miały w sobie trudno dostrzegalną nieścisłość (na pytanie jaką, usłyszałem, że przestępcy też czytają gazety...). Policjanci odwiedzili mężczyznę i – jak mówią – przycisnęli go do muru. W lipcu 2003 r. trafił do aresztu pod zarzutem zabójstwa Lucyny B.

Pomaga również stosowanie prasowej dezinformacji. Wystarczy podać do mediów przekłamaną informację, która albo sprowokuje sprawcę do udzielenia "sprostowania", a tym samym zdekonspirowania się, albo utwierdzi go w przekonaniu, że w śledztwie nie jest brany pod uwagę, co z kolei może uśpić jego czujność. W pierwszym przypadku trzeba wielkiego wyczucia, by nie wywołać u zabójcy wściekłości. Lecz – jak twierdzą moi rozmówcy – przy dobrym profilu psychologicznym można znacznie ograniczyć takie ryzyko. Funkcjonariusze Archiwum, niestety, nie chcieli powiedzieć, przy jakiej sprawie posiłkowali się dezinformacją. Nie zaprzeczyli też, że i w naszej rozmowie mogły się znaleźć jej elementy...

– Wielkim ułatwieniem w wykrywaniu sprawców zabójstw okazał się Automatyczny System Informacji Daktyloskopijnej (AFIS) – mówi Witold Kozicki z KWP w Łodzi. I przywołuje sprawę "Kulawki", łódzkiej prostytutki zamordowanej wraz z koleżanką w listopadzie 1984 r. Ciała 50-letniej Bożeny S. (nazywanej po kontuzji nogi "Kulawką") oraz jej o połowę młodszej współlokatorki, Honoraty P., znaleziono w mieszkaniu starszej kobiety. Obie zginęły od uderzeń – po kilkadziesiąt razy każda – tasakiem. Milicjanci nie mieli wątpliwości, że sprawcą był klient.

– To były czasy sprzed agencji towarzyskich – wyjaśnia Kozicki. – Panie przyjmowały klientów w mieszkaniach. Prowadzący śledztwo sprawdzili kilkuset mężczyzn. Bez skutku. Fiaskiem skończyło się poszukiwanie kierowcy taksówki, który w dniu zabójstwa wiózł kobiety i klienta najpierw po alkohol, a później do mieszkania. Mordercy nie ustalono, sprawę zamknięto.

W marcu 2002 r. w KGP zainstalowano wspomniany już AFIS – system komputerowy do identyfikowania śladów linii papilarnych. Umożliwia on cyfrowy zapis śladu z miejsca przestępstwa i porównywanie go z odciskami umieszczonymi w bazie danych. Cała operacja trwa od 1 minuty do 12. Polski AFIS to jedna z najnowocześniejszych jego wersji – pozwala bowiem także na porównywanie odcisków całych dłoni. W systemie znajduje się obecnie ponad milion kart daktyloskopijnych. Do AFIS podłączono wszystkie komendy wojewódzkie. Testując program, policjanci "wkładali" weń odciski palców zebrane z miejsc zabójstw sprzed lat. W Łodzi okazało się, że ślady zebrane z mieszkania "Kulawki" – odciski palców z butelki i mebli – pasują do linii papilarnych Krzysztofa G. – Jego odciski zebrano w 1995 r., gdy był zatrzymany za niepłacenie alimentów – opowiada Kozicki. – W tym czasie nie było obowiązku pobierania linii od alimenciarzy, jednak G. trafił na skrupulatnego policjanta.

Dziś Krzysztof G. oczekuje na proces. Nie przyznaje się do winy. Grozi mu dożywocie.

Zdaniem policjantów, są sprawy niemal oczywiste – "przyjeżdżasz na miejsce i zastajesz całą pulę dowodów. Wiesz, że ten czy tamten jest zabójcą". Niektórzy funkcjonariusze o niezatartych śladach mówią, że są krzykiem zza grobu. Że to martwi zwracają im na nie uwagę, pragnąc zemsty na zabójcach. Jednak nie wszystkie zabójstwa można wyjaśnić "od ręki". Niektóre sprawy muszą dojrzeć, inne wymagają kolejnych ofiar, by można było zidentyfikować sprawcę. Takie dochodzenia ludzie z kryminalnych nazywają ciszą zza grobu...

Marcin Ogdowski

Z uwagi na charakter krakowskiego Archiwum X nazwiska funkcjonariuszy zostały zmienione.

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)