Niemiecki kanclerz uklęknął. Wtedy nastąpił przełom
Kilkadziesiąt sekund z 7 grudnia 1970 roku wiele zmieniło między Polakami a Niemcami. "Deutsche Welle" przypomina, jak niemiecki kanclerz Willy Brandt wspomina moment, kiedy uklęknął przed pomnikiem Bohaterów Getta.
– Tego dnia rano milicjanci chodzili po mieszkaniach i zabraniali otwierania okien – mówi Piotr Górecki, dziś dziennikarz, wtedy dwunastoletni chłopiec, który mieszkał w bloku przy ulicy Anielewicza na warszawskim Muranowie, dokładnie naprzeciwko pomnika Bohaterów Getta. – Tak się działo podczas każdej ważnej wizyty – wyjaśnia.
A widok z okna miał znakomity. – W tym miejscu, gdzie dziś stoi muzeum Polin, było pusto. Wcześniej znajdował się tam dziedziniec więzienia „Gęsiówka”, ale jego ruiny wyburzono kilka lat wcześniej – wspomina.
Czy widział klęczącego przed pomnikiem Brandta? – Tego nie pamiętam. Politycy mnie wtedy mało interesowali. W przeciwieństwie do snajperów na dachach wieżowców na obrzeżu placu – przyznaje.
„Niczego nie zaplanowałem”
„W drodze do Warszawy czułem na ramionach ogromny ciężar. W żadnym innym kraju naród nie ucierpiał tak bardzo, jak w Polsce” – napisał dwie dekady później we „Wspomnieniach” pierwszy kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, który odwiedził Polskę.
„Program pobytu w Warszawie przewidywał, że rano po przylocie złożę dwa wieńce, pierwszy na Grobie Nieznanego Żołnierza. Tam uczciłem pamięć ofiar przemocy i zdrady. Jednak na ekrany telewizorów i czołówki gazet całego świata trafiły zdjęcia, ukazujące mnie klęczącego przed pomnikiem poświęconym żydowskiej części miasta i jej zmarłym. Ciągle pytano mnie, co oznaczał ten gest. Czy był z góry zaplanowany? Nie, nie był. (…) Niczego nie zaplanowałem, ale pałac wilanowski, w którym mieszkałem, opuszczałem z uczuciem, że muszę w jakiś sposób wyrazić wyjątkowość myśli przed pomnikiem getta. Nad przepaścią niemieckiej historii i pod ciężarem milionów zamordowanych zrobiłem to, co robią ludzie, kiedy zabraknie im słów” – tłumaczył. „Również po dwudziestu latach nie potrafię wyjaśnić tego gestu lepiej niż dziennikarz, który powiedział: «klęka, chociaż nie musi, za wszystkich, którzy powinni, ale nie klękają – ponieważ brak im odwagi, lub nie mogą, lub nie potrafią zdobyć się na odwagę»” – dodał jeszcze.
„Nie ma żadnych dowodów, że jakiś zespół specjalistów od PR-u przygotował Brandtowi warianty gestów (…) Gdy żona Ruth zapytała go potem, jak do tego doszło, wzruszył ramionami i odpowiedział: «Przecież coś trzeba było zrobić…»” – napisał kilka lat temu dziennikarz tygodnika „Polityka" Adam Krzemiński.
– Też jestem tego zdania, że to był spontaniczny, niewyreżyserowany gest – mówi z rozmowie z Deutsche Welle historyk prof. Krzysztof Ruchniewicz, dyrektor Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego.
O kim myślał Brandt?
Zdecydowanie jednak ważniejsze od tego, czy Brandt planował, co tego dnia zrobi, czy też działał pod wpływem chwili i emocji, które przeżywał, jest pytanie, co nim kierowało? Klęknął wprawdzie w Polsce, ale przecież przed pomnikiem Bohaterów Getta.
Krzysztof Ruchniewicz jeszcze dziesięć lat temu nie miałby „właściwie żadnych wątpliwości”, jak na nie odpowiedzieć. – Ale kilku lat temu wśród części niemieckich historyków, zwłaszcza konserwatywnych, zaczęła się pojawiać teza, że ten gest był skierowany do ludności żydowskiej. Nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla tych twierdzeń – mówi wrocławski historyk, który uważa, że kanclerz uczcił w ten sposób wszystkich obywateli Polski zamordowanych przez Niemców, zarówno Żydów, jak i Polaków.
Ta interpretacja jest spójna z celem wizyty kanclerza Niemiec, który przyleciał do Warszawy, by podpisać układ normalizujący stosunki między oboma państwami, w którym Republika Federalna po raz pierwszy uznała granicę na Odrze i Nysie. I z cytowanymi wyżej słowami Brandta o narodzie, który ucierpiał jak żaden inny. – Przecież w Warszawie nie było wówczas żadnego innego miejsca o tak symbolicznym charakterze – wyjaśnia prof. Ruchniewicz.
Faktycznie, pomnik Małego Powstańca został odsłonięty dopiero 1 sierpnia 1983 roku, pomnik Powstania Warszawskiego sześć lat później.
– Z kolei Grób Nieznanego Żołnierza nie nadaje się do tego, żeby wykonywać przy nim gesty o tak dużej symbolice – uważa historyk, przypominając, że Brandt był tam i jedynie skłonił głowę. – Zdjęcie przedstawiające ten moment obiegło polską prasę.
Zatajone zdjęcia roku
Natomiast chyba w żadnej polskiej gazecie nie ukazała się wtedy bodaj jedna z fotografii niemieckiego kanclerza klęczącego przed pomnikiem Bohaterów Getta, choć trafiły one na czołówki światowej prasy i zostały uznane za zdjęcia roku. Wyjątkiem był „Fołks Sztyme” - żydowski tygodnik wydawany w jidysz, który jednak miał tylko garstkę czytelników wśród tych niewielu tysięcy Żydów, którzy dwa lata wcześniej mimo nacisków i szykan nie wyjechali z Polski.
Fotografie Brandta przed pomnikiem na Muranowie pojawiły się później także w prasie polskiej. Ale ocenzurowane. – Były kadrowane do pasa i czytelnik nie mógł się zorientować, że Brandt klęczy, a nie stoi – tłumaczy prof. Krzysztof Ruchniewicz. – Inne ujęcie pokazywało klęczącego Brandta przed polskim żołnierzem, pomnika nie było widać.
Władcom PRL bardzo bowiem zależało na tym, żeby jej obywatele nie nabrali zbyt dobrego zdania o gościu z Niemiec. I to im się udało. Obraz niemieckiego kanclerza klęczącego przed pomnikiem warszawskiego getta praktycznie nie zaistniał wówczas w świadomości Polaków.
Rozczarowanie opozycji
– I co, ciekawe, ta fotografia, która w Niemczech od samego początku stała się ikoną przedstawiającą próbę moralnego przejęcia odpowiedzialności za zbrodnie wobec obywateli polskich, nie upowszechniła się też w kręgach polskiej opozycji antykomunistycznej – zwraca uwagę dyrektor Centrum im. Willy’ego Brandta.
A to dlatego, że niemieccy socjaldemokraci z nieufnością podchodzili do dysydentów w krajach za żelazną kurtyną. Dość przypomnieć, że gdy generał Jaruzelski 13 grudnia 1981 roku wprowadził stan wojenny, następca Brandta na urzędzie kanclerskim Helmut Schmidt akurat przebywał w NRD i nie uznał za stosowne, by przerwać tę wizytę. Dla ludzi Solidarności było to zdaniem pierwszego ambasadora III Rzeczpospolitej w Niemczech, Janusza Reitera, „kompletne niezrozumienie”.
Zobacz także: Sikorski u Hofmana: aspirowaliśmy do grupy trzymającej władzę w UE
– Chociaż trzeba powiedzieć – mówił Reiter trzy lata temu w rozmowie z Deutsche Welle – że znacznie większe rozczarowanie dotyczyło postawy Willy’ego Brandta, człowieka o wielkiej charyzmie, w którego rozumieniu polityki bardzo ważną rolę odgrywały aspekty moralne (…) Od niego, takie jest przynajmniej moje odczucie, oczekiwano innej postawy.
Willy Brandt odwiedził Polskę po raz drugi w grudniu 1985 roku. Wciąż był przewodniczącym SPD. W przeciwieństwie do wielu innych zachodnich przywódców nie pojechał jednak do Gdańska, by spotkać się z Lechem Wałęsą.
„Musiałem układać się z Cyrankiewiczem i Gomułką”
Dysydenci w krajach za żelazną kurtyną mieli do Brandta żal. W marcu 1989 roku na konferencji Międzynarodówki Socjalistycznej w Wiedniu kanclerz, który dokonał przełomu w stosunkach między Niemcami a Polską nawiązał do tego: – Nie mogłem przecież w wypadku Związku Radzieckiego czekać na Gorbaczowa. Mój układ musiałem sfinalizować z Breżniewem i Kosyginem. Nie mogłem też czekać na rozwój wydarzeń w Polsce do roku 1989, lecz w odniesieniu do przeszłości, w kwestii normalizacji naszych kontaktów, musiałem układać się z Cyrankiewiczem i Gomułką – powiedział.
A jednak przełom
Polskim komunistom udało się ukryć gest kanclerza przed narodem. Opozycja demokratyczna nie wydobyła go na światło dzienne. A i w Niemczech nie został on przyjęty zbyt pozytywnie. W sondażu przeprowadzonym na zlecenie tygodnika „Der Spiegel” zaraz po wizycie Brandta w Polsce 41 procent z 500 ankietowanych nazwało go stosownym, natomiast 48 procent uznało za przesadny.
– A jednak układ normalizacyjny i gest Brandta stały się przełomem, bo umożliwiły nawiązanie dobrych relacji polsko-zachodnioniemieckich – twierdzi Ruchniewicz. Jednym z ważniejszych ich skutków była jego zdaniem akcja wysyłania paczek do Polski, która osiągnęła kulminację po wprowadzeniu stanu wojennego. Zapewne też trudniej byłoby bez nich 20 lat później przekonywać kanclerza Helmuta Kohla do ustępstw. – To był proces, bardzo trudny do zaakceptowania przez część społeczeństwa niemieckiego. Wypowiedzi, które pojawiały się w latach 60. i jeszcze 70. ubiegłego stulecia wcale nie przesądzały, jakie będą te relacje i czy obie strony zechcą respektować status quo powstały po II wojnie światowej. I dlatego to pojednanie jest faktycznie cudem – konkluduje Krzysztof Ruchniewicz.
*Willy Brandt, „Wspomnienia”, Wydawnictwo Poznańskie 2013.
Aureliusz M. Pędziwol Deutsche Welle:
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl