Nielegalne święto bośniackich Serbów. Na Bałkanach znów będzie niespokojnie?
Ponad 20 lat po zawarciu układu w Dayton, kruchy porządek w Bośni znajduje się pod coraz większym naporem nacjonalizmu. A nie jest to jedyny punkt na Bałkanach, gdzie kwestionowane jest status quo.
W poniedziałek tysiące bośniackich Serbów wyszło na ulice Banja Luki upamiętniając datę proklamowania oddzielnego serbskiego państwa - datę, która przyczyniła się do pogrążenia Bośni w niszczycielskiej i ludobójczej wojnie. 9 stycznia 1992 roku bośniaccy Serbowie ogłosili powstanie Republiki Serbów w Bośni i Hercegowinie (później przemianowanej na Republikę Serbską) z Radovanem Karadżiciem jako prezydentem. Dziś Karadżić - skazany na 40 lat za udział w ludobójstwie - siedzi w haskim więzieniu, Serbowie cieszą się szeroką autonomią, a w kraju od ponad 21 lat panuje pokój - ale coraz więcej czynników zagraża status quo.
Tegoroczne obchody Dnia Republiki Serbskiej były jedną z oznak rozsypywania się obecnego porządku. Święto, obchodzone w serbskiej części Bośni corocznie od 1993 roku w 2015 roku zostało zdelegalizowane przez bośniacki Trybunał Konstytucyjny, który uznał, że dyskryminuje ono przeciwko Chorwatom i Bośniakom zamieszkującym RS. W odpowiedzi populistyczny prezydent Republiki Milorad Dodik - mimo protestów ze strony Sarajewa, przedstawicieli ONZ i Unii Europejskiej - zorganizował referendum w sprawie utrzymania święta, tym samym podważając konstytucyjny porządek ustalony w ramach układu pokojowego w Dayton. Tegoroczne obchody odbyły się więc z dużą pompą, ale i w cieniu wielu kontrowersji. Być może najważniejszą z nich był udział w uroczystościach pułku bośniackiej armii. Armia przybyła do Banja Luki na rozkaz obecnego przewodniczącego Prezydium BiH, Serba Mladena Ivanicia, ale wbrew instrukcjom ministerstwa obrony. Do stolicy Republiki Serbskiej przyjechała też oficjalna delegacja z Serbii, z prezydentem
Tomislavem Nikoliciem na czele, co tylko zaostrzyło spór.
Wiele wskazuje na to, że napięcia w tym najbardziej kruchym z bałkańskich państw będą tylko rosnąć. Przede wszystkim dzięki Dodikowi, który w rozognianiu nacjonalistycznych resentymentów znalazł wygodną metodę rządzenia, odwracającą uwagę od gospodarczej stagnacji i korupcji w kierowanej przez niego autonomii. Referendum w sprawie Dnia Republiki Serbskiej było tylko początkiem jego deklarowanych ambicji. Dodik już wcześniej wielokrotnie mówił o dążeniu do secesji i ewentualnym połączeniu RS z Serbią. Jak obiecał, do końca 2018 roku planuje zorganizować referendum w tej sprawie. Jak powiedział WP dr James Ker-Lindsey, specjalista ds. bałkańskich z London School of Economics, ewentualne referendum i deklaracja niepodległości - jeśli się odbędzie - będzie miało czysto symboliczny charakter. Przeciwko takiemu ruchowi opowiada się nie tylko cała społeczność międzynarodowa z UE na czele, ale także nawet rząd Serbii.
- Nie po to Serbia przez ostatnie kilka lat stopniowo poddawała się w sprawie Kosowa w nadziei na członkostwo w Unii Europejskiej, by teraz pogrzebać te ambicje poprzez poparcie dla serbskich separatystów. Tymczasem bez wsparcia Serbii próba secesji nie ma dla nich żadnego sensu - mówi ekspert. Jak jednak dodaje, perspektywa referendum i podnoszenie secesji jako poważnej propozycji samo w sobie może doprowadzić do poważnego rozhuśtania nastrojów i narastania napięć, w rezultacie stając się samospełniającą się przepowiednią.
Jedynego sojusznika w swoich działaniach dążących do osłabienia i destabilizacji Bośni i Hercegowiny - choć niekoniecznie jeśli chodzi o pełną secesję - Dodik ma w Rosji, która wyrosła na głównego sponsora i protektora RS, prześcigając w tej roli Belgrad. Moskwa była jedynym zewnętrznym ośrodkiem, który wsparł zeszłoroczne referendum Dodika i będzie popierać też kolejne głosowania, na przykład na temat starań Bośni dołączenia do NATO. Cel Rosji jest prosty: dążyć do trwałej niestabilności państwa tak, by w nieskończoność opóźniać jego integrację zarówno z NATO, jak i z Unią Europejską.
Tymczasem proces ten jest niezwykle trudny nawet bez rosyjskiej "pomocy". W efekcie wynegocjowanego w Dayton skomplikowanego ustroju państwa, kraj od początku trwa w politycznym paraliżu i stale targany jest wewnętrznymi konfliktami. Na dodatek, oprócz Serbów, dążenia do większej niezależności zdradzają też Chorwaci, którzy dzielą swoją część z Bośniakami (muzułmanami).
Ale problem leży nie tylko po stronie Bośni. Apetyt na rozszerzanie UE o kolejne kraje maleje także wewnątrz Unii. Zapowiedź wstrzymania procesu rozszerzenia UE była jedną z pierwszych deklaracji szefa Komisji Europejskiej Jean-Claude'a Junckera - i odpowiadała nastrojom w większości państw członkowskich.
Tymczasem, jak mówi Ker-Lindsey, wizja akcesji była dotąd dla Bośni i innych krajów regionu najważniejszą motywacją modernizacji, walki z korupcją i powściągania ambicji poszczególnych grup etnicznych. Teraz, gdy potencjalna nagroda oddala się, rosną głosy wzywające do rewizji status quo. Jednym z nich jest były brytyjski dyplomata i badacz na Uniwersytecie Cambridge Timothy Less, który na łamach pisma "Foreign Affairs" wprost przyznał: "Potrzebne jest nowe, radykalne podejście, które weźmie pod uwagę problem leżący u podłoża niestabilności na Bałkanach: dysonansu między granicami politycznymi a narodowymi. Trwający dwie dekady eksperyment wieloetniczności poniósł porażkę".
Jak jednak zauważają krytycy, problem leży w tym, że rozwiązanie tego problemu wymagałoby całkowitego przerysowania granic na Bałkanach - co mogłoby stanowić nowe źródło konfliktów.
Tymczasem podobne problemy, które widać w Bośni: coraz wyraźniejsze aspiracje mniejszości narodowych, zanikająca perspektywa integracji z zachodnimi strukturami i ingerencja Rosji - pojawiają się też w innych państwach regionu. Przede wszystkim w Macedonii, która do niedawna uważana była przez niektórych za najbardziej obiecujący z krajów aspirujących do członkostwa w UE. Odkąd jednak jej droga do akcesji do NATO i UE została zablokowana przez Grecję ze względu na spór w sprawie nazwy kraju, sytuacja ulega. Rząd w Skopje obrał autorytarny kurs, kraj od dwóch lat trwa w kryzysie politycznym - podsycanym również przez Rosję - zaś mniejszość albańska żąda pełnego równouprawnienia i zrównania statusu języka albańskiego z macedońskim. Tymczasem jak przewiduje Less, na horyzoncie rysują się też przyszłe kryzysy, związane z aspiracjami Albańczyków w Czarnogórze czy uznaniem prawa do samorządu mniejszości serbskiej w Kosowie. Dalszych prób sabotażu można spodziewać się też ze strony Rosji, która w ubiegłym roku
miała sponsorować nieudaną próbę zamachu w Czarnogórze, która wkrótce stanie się członkiem NATO. Wiele wskazuje więc na to, że słynny "bałkański kocioł", przez lata zapomniany i trwający we względnym spokoju, w tym roku znów może o sobie przypomnieć.