Publicystyka„Niedziela. Przyjdź do kościoła zanim cię przyniosą”. Owieczki nie zrozumiały księdza

„Niedziela. Przyjdź do kościoła zanim cię przyniosą”. Owieczki nie zrozumiały księdza

Plakat z hasłem: „Niedziela. Przyjdź do kościoła, zanim cię przyniosą”, wywieszony przez proboszcza, rozsierdził wiernych w Sieroszewicach. Tekst spotkał się we wsi z głębokim niezrozumieniem. Owieczki tłumaczyły, że nie chcą, aby proboszcz przypominał im o nieuchronnej śmierci, bo – jak same stwierdziły – przychodzą do kościoła, aby się modlić… ale o co? O życie w wiecznym Disneylandzie?

„Niedziela. Przyjdź do kościoła zanim cię przyniosą”. Owieczki nie zrozumiały księdza
Źródło zdjęć: © PAP | Tomasz Wojtasik

15.05.2018 | aktual.: 15.05.2018 10:52

Pomysł proboszcza nie jest właściwie czymś nowym. Co najmniej od kilkudziesięciu lat krąży w polskich środowiskach protestanckich i w katolickich ruchach oazowych obrazkowa literatura religijna skopiowana z USA. Ulotki, plakaty, memy przebiegające według tego samego schematu: człowiek na różnych etapach życia i problem jego relacji z Bogiem i Kościołem.

Kościół nie jest tabletką na dobre samopoczucie

Gdy jest młody – nie ma czasu, bo musi się bawić lub uczyć. Później jest rodzina, więc też czasu nie ma. Później praca i dorobek, więc tym bardziej czasu brak. Starość – nie ma czasu, bo pojawiają się choroby i na końcu wielki finał: trumna wnoszona do kościoła z napisem „za późno”. Różne wersje tekstowe i graficzne mają to samo przesłanie i oczywiście można się śmiać, krytykować, że komunikat zbyt prosty, siermiężny, że pedagogika strachu, że to archaizm dawno minionego świata.

Oczywiście, można się spierać, czy akcenty są dobrze rozłożone, czy język odpowiednio skrojony pod kątem potencjalnych odbiorców, czy wizualizacja właściwa, ale to tylko (a może aż) przypisy, ponieważ chrześcijańskie orędzie jest jasne – dotyczy właśnie śmierci i życia, i znów śmierci. Chrześcijaństwo i Kościół nie jest tabletką na dobre samopoczucie, psychologicznym spa, a bardziej szpitalem, o którym tak chętnie mówi choćby papież Franciszek. Można wyciszyć lub nawet wygłuszyć centralne teksty wiary chrześcijańskiej (śmierć i zmartwychwstanie), wszystko można, ale nie będzie to już chrześcijaństwo, a papka, nic innego jak opium dla ludu, które zatrzymuje się przed tym, co fundamentalnie i nieodwołalnie istotne, także wtedy, gdy (u)wierzyć cholernie trudno, gdy już nie odczuwa się tylko buntu, a ziejącą pustkę.

Mylne byłoby jednak założenie, że chodzenie do kościoła wszystko załatwia. Spełnienie niedzielnego obowiązku, uczestniczenie w jakichkolwiek praktykach religijnych nie jest gwarancją zbawienia i jakiejś szczęśliwości. Jeśli ktoś w ten sposób odczytał inicjatywę duchownego to wpada w innej ekstremum magicznego myślenia. Teologia to nie psiejsko-czarodziejsko dla strudzonych ziemską tułaczką, to nie zaczarowywanie świata, by żyło się lepiej, bo przecież „w coś trzeba wierzyć”. To coś znacznie więcej, a co to każdy sam powinien rozważyć, co absolutnie nie wyklucza pomocy innych, w tym Kościoła tak czy inaczej rozumianego.

Co zamiast - jednorożec hasający po tęczy?

Sprawa ma również szerszy kontekst – na ile język pielęgnowany i rozwijany w Kościołach jest zrozumiały dla współczesnego człowieka, dla jego zmagań i poszukiwań. To dylemat równie stary jak samo chrześcijaństwo czy religia w ogóle. Czcigodnie brzmiące teksty Nowego Testamentu były napisane w języku potocznym, grece koine, która niewiele ma wspólnego z aktami strzelistymi starożytnych filozofów. Dziś jednak w wielu miejscach, w wielu wyznaniach pokutuje przekonanie, że wystarczy parę wzniosłych i okrągłych formułek (w Polsce najlepiej przyklepanych cytatami z Jana Pawła II) i już Duch stąpi i odnowi oblicze ziemi, oczywiście tej ziemi. Bo w końcu ksiądz musi prawić i brzmieć jak ksiądz, ale po co? By się odróżnić, oddzielić? Można iść w inne ekstremum i zapomnieć o całym dziedzictwie i tradycji, dobrze znanych wyspach inter kulturowej komunikacji funkcjonującej ponad pokoleniowo i wszystko radośnie wymyślać od nowa, unowocześnić do bólu głowy i sztuczności, że z chrześcijaństwa zostaną strzępy i w efekcie końcowym zamiast krzyża i Wielkanocy będzie jednorożec hasający po tęczy.

Sprawa z Sieroszewic, jeśli w ogóle tak można to ująć, to zasadniczo nic niewłaściwego, a jeśli skandalizującego to w dobrym słowa tego znaczeniu. Bo przecież chrześcijaństwo nigdy nie miało być pluszową gawędą na dobranoc ani środkiem uspokajającym – jeśli jest prawdziwe to porusza, wzrusza i obrusza. Czasami musi niszczyć kondygnacje prywatnych iluzji, ale nigdy nie może być destrukcyjne – tzn. nie powinno być, ale jak czasami jest to wiemy. Tym bardziej „sprawa z Sieroszowic” to dobra okazja by poważnie potraktować to, co tak chętnie w ostatnich latach i miesiącach podkreślamy w porę i w nie porę.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)