"Nie odsłuchałem głosu taty z czarnej skrzynki". 25 lat od katastrofy w Lesie Kabackim
– Mimo upływu lat powrót do tamtych czasów byłby dużym przeżyciem. Nie czuję się na siłach, by odsłuchać głos taty z czarnej skrzynki – powiedział na antenie TVP Info Jacek Pawlaczyk, syn Zygmunta Pawlaczyka, dowódcy załogi samolotu, który 25 lat temu rozbił się w Lesie Kabackim. Jacek Pawlaczyk powiedział, że jest wdzięczny ludziom, którzy pomimo skomplikowanej sytuacji politycznej, byli zdeterminowani, by wyjaśnić przyczyny katastrofy.
09.05.2012 | aktual.: 09.05.2012 16:31
Dziś mija 25 lat od największego wypadku w historii polskiego lotnictwa cywilnego. Katastrofa wydarzyła się 9 maja 1987 roku w czasie lotu na trasie Warszawa-Nowy Jork, w trakcie podchodzenia do lądowania awaryjnego, po awarii silników. Zginęły wszystkie 183 osoby znajdujące się na pokładzie. Kapitan Zygmunt Pawlaczyk do końca zachował zimną krew, próbując sprowadzić samolot na Okęcie. Do historii światowego lotnictwa przeszły jego ostatnie słowa, wypowiedziane opanowanym głosem: "Dobranoc! Do widzenia! Cześć! Giniemy!".
Na antenie TVP Info syn kapitana powiedział, że słów ojca nigdy nie odsłuchał. – Nie czułem się na siłach, by odsłuchać te głosy, choć oczywiście treść rozmów znam. Zostały zapisane w wielu publikacjach, mogę się domyśleć, co powiedział mój tata, która wypowiedź jest jego – powiedział.
Wspominał też ostatnie chwile, które spędził z ojcem, odwożąc go tego feralnego dnia na lotnisko. – Gdy mogłem, to go odwoziłem. Loty transatlantyckie były ciężkie, szczególnie na tym samolocie. Chciałem, by miał odrobinę komfortu, nie musiał stresować się przed wyjazdem – wspominał. – Po 25 latach pamiętam wszystkie szczegóły. Uderzyło mnie w tej ostatniej rozmowie, gdy później ją sobie analizowałem, że tata wybiegał w niej daleko w przyszłość. To tak, jakby dawał mi wskazówki na dłużej niż na tydzień – powiedział.
Jacek Pawlaczyk sam przepracował 26 lat w PLL LOT jako członek personelu naziemnego. Na antenie TVP Info analizował ostatnie chwile przed wypadkiem. Podkreślał, że załoga samolotu do końca walczyła o przetrwanie samolotu.
Odniósł się też do spekulacji, że samolot miałby większe szanse, gdyby podjęto próbę lądowania w Modlinie, zamiast na Okęciu. Jego zdaniem wybór lotniska w Warszawie był świadomy. – Nastąpił w wyniku analizy sytuacji. Zdawali sobie sprawę, jakim samolotem lecą, jaka jest skala usterek, że lądowanie może być trudne, że może nie wyjść podwozie, co oznaczałoby konieczność lądowania na brzuchu – tłumaczył. – Mieli na pokładzie dość dużą ilość paliwa. Nie udało im się go zlać, bo mieli uszkodzone przewody energetyczne. Zdawali sobie sprawę, że tylko Warszawa daje szansę ze względu na lepsze wyposażenie służb ratowniczych. Eksplozja przy lądowaniu oznacza, że są tylko dwie minuty, by straż pożarna wkroczyła i umożliwiła ewakuację pasażerów. W przeciwnym razie pasażerowie nie mają szans na uratowanie się – podkreślał.
Powiedział, że po katastrofie najbardziej obawiał się, że władze zrzucą odpowiedzialność na pilotów. – To były trudne czasy. Obawiałem się, że z powodów czysto politycznych prawda nie zostanie do końca wyświetlona. Dla strony radzieckiej opcja, że winę ponosi załoga, była najwygodniejsza. Samolot był radziecki. Siłą rzeczy producent chciał uciec od odpowiedzialności – powiedział.
Dodał, że jest wdzięczny osobom, które starały się wyjaśnić przyczyny tragedii do końca. – Robiły to, narażając na szwank swoją reputację. Gdyby w ludziach utrwaliło się przekonanie, że winna jest załoga, byłby to koszmarny scenariusz. Gdy sprawa została wyjaśniona, kamień spadł mi z serca – zaznaczył.
Więcej na tvp.info