Trwa ładowanie...
08-03-2010 13:02

"Nie myślę o tym, że zaraz mnie zabiją"

- Nie myślę o tym, że strzelają, że zaraz mnie zabiją. Mam zrobić zdjęcia – mówi fotoreporter, Wojciech Grzędziński, który za obrazy z wojny w Gruzji dostał prestiżową nagrodę World Press Photo. Grzędziński robił zdjęcia podczas konfliktów w Libanie, Afganistanie i Iraku, był w Pakistanie po zamachu na Benazir Bhutto. Jak sam przyznaje "pakowanie się w kłopoty" to natura tego zawodu. – Ale potrafię z nich wyjść – dodaje fotograf.

"Nie myślę o tym, że zaraz mnie zabiją"Źródło: PAP/EPA, fot: Paweł Supernak
d3y57h1
d3y57h1

WP: Małgorzata Pantke: Masz swoje ulubione zdjęcie, na które patrzysz i myślisz: zrobiłem kawał dobrej roboty?

Wojciech Grzędziński: Nie mam takich zdjęć.

WP: A te, które są najbardziej nagradzane, czyli z wojny w Gruzji?

- Nie wiem, czy to kawał dobrej roboty. Na pewno jest to obraz niekompletny, bo nie było możliwości zrobienia takiego. Druga strona wprowadziła cenzurę, dziennikarze nieakredytowani nie mieli wjazdu do Cchinwali i zobaczenia zniszczeń po bombardowaniach. Z tego powodu nie mam poczucia pełnej satysfakcji.

d3y57h1

WP: Zdarzyło ci się być w sytuacji, w której myślałeś, że tylko zdjęcia zostaną jako dowód tego, co się działo?

- Było tak w Gruzji. Byliśmy tam we trzech – dwóch fotografów i dziennikarz. Powiedzieliśmy sobie, że jak z tego wyjdziemy, będzie to cud. Byliśmy w Gori, gdy wojska osetyjskie i rosyjskie zajęły miasto. To był szturm. Myśleliśmy, że będzie po nas lub trafimy do więzienia.

Osetyjczycy chcieli samochód, którym podróżowaliśmy. Zaczęli strzelać nad głową, a potem pod nogi naszemu kierowcy. Oddał kluczyki. Dookoła ostrzał. Wiedzieliśmy, że musimy się dostać między zabudowania. Biegliśmy, a przed nami pojawił się żołnierz z karabinem wymierzonym prosto w nas. Na szczęście nie wyglądaliśmy na wojskowych, byliśmy w białych koszulach. Puścił nas, krzyknęliśmy tylko "spasiba" i pobiegliśmy dalej. Miasto było zamknięte, nie wiadomo, co dalej będzie się działo. Udało się nam zatrzymać na stopa samochód. Dla mnie nie było już miejsca, więc wskoczyłem do bagażnika. Przy wyjeździe z miasta stała już blokada – Rosjanie zamykali pierścień i szukali gruzińskich żołnierzy. Schowaliśmy pod siedzenia aparaty i legitymacje dziennikarskie. Tylko jeden z nas mówił dobrze po rosyjsku. Żołnierze otworzyli bagażnik, w którym byłem. Na szczęści widzieli, że nie mam broni. "Zdrastwujtie" i pojechaliśmy. Jak się potem okazało, kierowca, który nas zabrał to były gruziński poseł. Był na wakacjach, gdy
zaskoczyła go wojna.

WP: Jak radzisz sobie z napięciem, gdy dookoła słychać strzały, a ty musisz robić zdjęcia?

d3y57h1

- Nie myślę o tym, że strzelają, że zaraz mnie zabiją. Jeśli będę myślał o wszystkim dookoła, a nie o robocie, którą mam wykonać, to po co tam jechać. Mam zrobić zdjęcia. Jadę na wojny z głębokim przekonaniem, że te zdjęcia pomogą, dadzą świadectwo tego, co się tam dzieje, ukrócą propagandę. Jeśli jest taki dokument, to wierzę, że organizacje humanitarne i społeczność międzynarodowa zaczną reagować – przywiozą pomoc, będą naciskać na tych, którzy prowadzą wojnę.

Z wojny z Gruzji świat obiegły zdjęcia dwóch braci. Ja i reporter Reutera, Gleb Garnich, sfotografowaliśmy tę samą scenę, choć o tym nie wiedzieliśmy. Biegaliśmy dookoła i robiliśmy zdjęcia różnych sytuacji. Może gdyby te zdjęcia nie powstały, ten konflikt byłby tylko jakąś małą wojenką? Może następnego dnia na okładkach gazet nie byłoby zdjęć z Gruzji, ale z otwarcia olimpiady w Pekinie? Nie wiem, ale tak to sobie tłumaczę.

WP: Mimo to mówiłeś, że nie odczuwasz pełnej satysfakcji z reportaży z Gruzji.

d3y57h1

- Jednego dnia do Gori na szczycie dwóch transporterów opancerzonych wjechali dziennikarze akredytowani przy rosyjskiej armii. Wpadli do miasta, przez dwie godziny robili zdjęcia i mieli wracać do Cchinwali. Chcieliśmy się z nimi zabrać, ale Rosjanie na to nie pozwolili. Byliśmy tam w końcu przemycani, ale nie mogliśmy normalnie pracować. Gdyby złapali nas rosyjscy żołnierze, bylibyśmy deportowani. Gdybyśmy trafili na osetyjskich bojowników, moglibyśmy zostać obrabowani do zera. To kiepskie opcje na powrót z materiału.

Pewnego razu żołnierze zatrzymali dziennikarza 10 metrów od linii granicznej. Kazali mu wracać przez Moskwę. Bawili się tak z nim cztery godziny. Puścili go, gdy zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, a inni dziennikarze zaczęli filmować to, co się działo. Fotograf nie może robić zdjęć będąc po jednej stronie, a potem bezkarnie przejść na drugą. Prędzej czy później zostanie uznany za szpiega.

WP: Czy żałujesz jakiegoś zdjęcia, które zrobiłeś, tylko dlatego, że byłeś świadkiem danego wydarzenia?

d3y57h1

- Nie żałuję tego, co widziałem. To mnie w jakiś sposób ukształtowało. Patrzę teraz na świat mniej naiwnie. Wojna zawsze zmienia. Nie wiem jak, ale tak jest. Mnie uspokoiła. Część osób po pierwszej wojnie nigdy już nie wraca w rejony konfliktów. Niektórzy nawet wariują, inni sobie z tym radzą. Każda chwila zmienia, a na wojnie jest kumulacja takich trudnych życiowo sytuacji.

WP: Jednak nadal jeździsz w miejsca konfliktowe.

- Nie jest to spacer po parku, gdzie w najgorszym razie ktoś nam podbije oko za robienie zdjęć. Na wojnie, jeśli się komuś nie spodobasz, konsekwencje będą dużo cięższe. Kilku fotografów trafiło do więzienia lub zginęło. Reporter Associated Press tydzień przed wyjazdem z Afganistanu stracił stopę. Hummer, którym podróżował, wjechał na minę. To jest ryzyko wyjazdu na wojnę.

d3y57h1

W Iraku widziałem nagrania, które krążyły wśród żołnierzy. Widać na nich, jak za domniemaną współpracę z wojskami koalicji obcina się człowiekowi dłoń i stopę. Oprawca zawija to potem w foliową torebkę i wyrzuca pod domem okaleczonej osoby. Sceny, jak z filmu "Pianista", gdzie SS-man strzelał w głowę żydom, a gdy zabrakło naboi na ostatnią osobę, przeładował magazynek i w końcu zabił. Tylko, że ja widziałem to w Iraku, a tam nie grali aktorzy.

WP: Do którego kraju byś nie pojechał?

- Do Somalii. To trudne miejsce do jakiejkolwiek pracy.

d3y57h1

Bardzo chciałbym za to zrobić materiał od strony talibów, pokazać, jak oni widza wojnę. Do tej pory takiego materiału nie było, a wojna toczy się już 10 lat. Gdyby ktoś mnie wprowadził, wziął za mnie odpowiedzialność, podjąłbym takie ryzyko. Ten kraj rządzi się prostymi prawami, które mogą być dla nas niezrozumiałe. Wrogów traktuje się bardzo źle, ale jeśli ktoś bierze za nas odpowiedzialność, to włos z głowy nie spadnie.

WP: Wydaje się, że zdjęcia, które zrobiłeś na terenach konfliktów nie epatują przesadnie przemocą. Jest za to na nich dużo emocji.

- Bardzo mi miło, że jest to tak doczytywane. Dużo osób zarzucało mi, że na zdjęciach jest za dużo krwi. Wychodzę z założenia, że nie należy ludzi okłamywać. Chciałem pokazać raczej emocje, jakie budzi wojna, ale nie da się uniknąć krwi. Wojna nie jest przecież czymś miłym, rodem z Hollywood. Na wojnie nie giną tylko źli ludzie, ale przeważnie ci dobrzy.

WP: W porównaniu ze zdjęciami z konfliktów Afryce czy Afganistanie, obrazy z Gruzji nie są aż tak makabryczne.

- To są inne wojny. W Gruzji toczyła się ostatnia wojna konwencjonalna, gdzie jest wyraźna linia frontu i dwie zawodowe armie przeciwko sobie. Czegoś takiego nie ma w Afganistanie. Tam zawsze jest się w zagrożeniu, mówię o zamachach bombowych, porwaniach, o kulturze wojny. W Afganistanie ludzie od paru pokoleń nie znają pokoju, wojna jest ich życiem.

WP: Jak się zostaje fotoreporterem wojennym?

- Nie jestem fotoreporterem wojennym, bo ich już nie ma. Nie ma reporterów starej szkoły, którzy jeździli z konfliktu na konflikt i dostawali za swoje zdjęcia tyle, by mogli kupić bilet lotniczy na następną wojnę.

WP: Jak to się stało, że poleciałeś pierwszy raz w rejon konfliktu?

- To był zbieg okoliczności życiowych i zawodowych. Byłem na chwilę w Afganistanie, ale w obozie wojskowym, więc to się nie liczy. W 2006 roku relacjonowałem konflikt w Libanie – to tam się pierwszy raz zetknąłem z nagą brutalnością wojny.

Pojechałem z ciekawości, chciałem zobaczyć, jak się fotografuje na wojnie. Okazało się, że odnajduję się w takich miejscach na tyle, że robię potem zdjęcia, które mogą wywierać wrażenie. O fotografach, którzy robią zdjęcia na wojnach, krąży jakiś dziwny mit. Ktoś mi kiedyś powiedział, że są na festiwalach fotograficznych traktowani jak gwiazdy rocka.

WP: To w Libanie zrobiłeś zdjęcie małego dziecka wyciągniętego spod gruzów, na około którego cisną się fotoreporterzy?

- To był 6-miesięczne dziecko. Bejrut. 7 sierpnia 2006 roku.

WP: Pamiętasz dzienną datę?

- Tak. Dokładnie dwa lata później było bombardowanie w Gruzji.

WP: Jak się przygotowujesz do wyjazdów?

- Staram się sprawdzać choć trochę tło historyczne konfliktu. Chciałbym mieć na to więcej czasu, ale nie jestem ekspertem od każdego regionu i konfliktu. Jest ich tyle, że wydają się być wszystkie nie do ogarnięcia. Sam Kaukaz to tyle przecinających się interesów.

Przed wybuchem wojny w Gruzji dochodziło do incydentów granicznych, więc korzystając z "wujka" Googla przygotowywałem się na bieżąco. Przeczuwałem, że coś się stanie. Jak już rzeczywiście się stało, miałem dwie godziny i 10 minut, by się spakować i wsiąść do samolotu. Zdążyłem jeszcze wypić jedno piwo.

WP: Jak twoi bliscy reagują na to, że wyjeżdżasz na wojny?

- Kiedy leciałem do Gruzji, zadzwoniłem do nich dopiero, gdy miałem przesiadkę w Kijowie. Nie są bardzo zadowoleni z tego, co robię, ale nie oponują tak, jak kiedyś. Owszem pakuję się w kłopoty, taka jest natura tego zawodu, ale potrafię z nich wyjść.

WP: Kto jest twoim mistrzem w fotografii?

- W fotografii wojennej to James Nachtwey. Jego zdjęcia nie są przekombinowane. To proste, piękne reportaże. Podoba mi się też stylistyka Paolo Pellegriniego. Jest fenomenalnym fotografem, choć jego przekaz nie jest tak bezpośredni. Z polskich fotografów cenię Krzysztofa Millera – niesamowity człowiek. Także Jacka Marczewskiego, który uczył mnie fotografii i przez wiele lat ciosał kołki na mojej głowie.

WP: Nie skończyłeś szkoły fotograficznej?

- Nie, żadnej, tylko warsztaty fotograficzne.

WP: Śni ci się to, co widziałeś na wojnie?

- Zdarza się, ale nie są to koszmary obrazów powracających z przeszłości. Raczej wariacje na ten temat. Po prostu złe sny. Jeśli ktoś naogląda się horrorów i wypije o butelkę wina za dużo, też je ma.

Pytała: Małgorzata Pantke, Wirtualna Polska

Wojciech Grzędziński - rocznik 1980. Studiował Stosowane Nauki Społeczne, Etnologię Antropologię Kulturową oraz Pedagogikę Resocjalizacyjną. Pracował dla gazet codziennych - „Super Expressu”, „Rzeczpospolitej”, „Dziennika”. Fotoreporter Napo Images. Laureat m.in. World Press Photo, Grand Press Photo, BZWBK Press Photo.

d3y57h1
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3y57h1
Więcej tematów

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj