ŚwiatNie mają wykształcenia, a "zarabiają" 3 mln dolarów

Nie mają wykształcenia, a "zarabiają" 3 mln dolarów

Są uzbrojeni w karabiny maszynowe i ręczne granatniki. Często nastoletni. Z małych łodzi atakują wielkie tankowce. Porywają załogi jachtów. Swoje bazy mają nad brzegiem Zatoki Adeńskiej. Nie mogą ich powstrzymać okręty wojenne światowych potęg. Za jeden porwany statek dostają 3 miliony dolarów - somalijscy piraci.

Nie mają wykształcenia, a "zarabiają" 3 mln dolarów
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | BADRI MEDIA

16.04.2009 | aktual.: 27.04.2009 14:17

Udaje im się zająć jeden na cztery statki, które atakują. Nie jest to porażająca skuteczność. Atakują z reguły małymi łodziami wyposażonymi w szybkie silniki. Gdy morze jest wzburzone, ich motorówki nie są w stanie dogonić wielkich statków. Jednak wtedy, gdy pogoda sprzyja spokojnej żegludze, są w stanie zająć trzystumetrowy supertankowiec. Ich jednostki są na tyle małe, że pojawienie się niewielkiego punkciku na wyświetlaczu radaru nie niepokoi nawigatorów wielkich okrętów. Często w morze wypływają na pokładzie „statku matki” i dopiero stamtąd na motorówkach, kilkaset mil morskich od brzegu podpływają do wielkich transportowców.

Wczesne wykrycie pirackich łódek może pozwolić uciec ściganej załodze. Międzynarodowe Biuro Morskie (IMB) zaleca wszystkim statkom płynącym w okolicach Somalii wzmożoną uwagę i zastosowanie dodatkowych środków ostrożności. Załogi przez całą dobę powinny prowadzić obserwację wizualną i radarową w poszukiwaniu podejrzanych jednostek.

Czasem jedynym sposobem, by nie dostać się w ręce piratów, jest próba staranowania ich motorówek. W ten sposób w marcu umknął piratom japoński frachtowiec. Nie obeszło się jednak bez strat. Dobrze uzbrojeni Somalijczycy ostrzelali statek, uszkadzając pokład japońskiego frachtowca.

Uzbrojeni w karabiny i granaty rozbójnicy stanowią jednak poważne zagrożenie dla tankowców i chemikaliowców, na których nawet ogień z papierosa może spowodować wybuch. W tym wypadku kapitanowie próbują czasem odgonić najeźdźców wodą pod ciśnieniem. Marynarze oblewają wtedy piratów z węży jak z armatek wodnych. Żaden kapitan nie będzie jednak ryzykował życia swojej załogi. Gdy uzbrojeni piraci podpływają zbyt blisko, trzeba wydać rozkaz zaprzestania "wodnej walki".

Bezpieczeństwa przepływającym koło Somalii statkom nie są w stanie zapewnić okręty marynarek wojennych światowych mocarstw. W połowie grudnia 2008 roku wojskową misję w morską regionie rozpoczęła Unia Europejska – EU NAVFOR Atalanta. Dwa niszczyciele wysłała w rejon Półwyspu Somalijskiego również Japonia. Wody Zatoki Adeńskiej patrolują okręty USA.

Ustanowiono korytarz tranzytowy dla statków handlowych, którym miałby pływać bezpiecznie w odległości kilkuset kilometrów od baz piratów, ochraniane przez marynarkę wojenną. Jednak nawet to nie było w stanie powstrzymać bandytów. Ostatnio porwali również statek, który płynął „bezpiecznym” korytarzem.

Skąd się biorą piraci?

Piraci to często ludzie bez żadnego wykształcenia. Wychowali się w warunkach państwowej próżni. Przed rozpoczęciem swojej działalności często byli rybakami, rebeliantami. W ich ojczyźnie od 20 lat panuje chaos. Na przełomie lat 1990/91 koalicja różnych ugrupowań polityczno-militarnych obaliła Siada Barre'a - wieloletniego dyktatora, który żelazną ręką sprawował swe rządy w Somalii. Potem jednak przywódcy tych małych armii posprzeczali się między sobą. Od tamtej pory trwa wojna domowa, wzmacniana podziałami klanowymi i plemiennymi.

Sytuacja pogorszyła się dramatycznie po tym, jak w 1993 roku misję pokojową wycofał ONZ. Międzynarodowe wojska opuściły Somalię, po tym jak Amerykanom nie udało się porwać przywódców rebeliantów. Stracili przy tym kilkunastu żołnierzy. Zdjęcia zamordowanych Amerykanów obiegły świat, bulwersując opinię publiczną. Historię nieudanej operacji pokazano w filmie "Helikopter w ogniu".

W różnych częściach kraju władzę sprawują kolejni watażkowie, którzy są akurat zdolni przejąć kontrolę. Znaczna część ludności żyje na skraju nędzy. Kilka lat temu zwycięstwa zaczęło odnosić ugrupowanie Unii Trybunałów Islamskich. Zajęli znaczne obszary kraju, w tym stolic. Zdobyli kilka pirackich baz na wybrzeżu. Amerykanie podejrzewali ich o związki al-Kaidą. Do gry wkroczył sąsiad - Etiopia. W wyniku interwencji wojskowej obalono rządy unii.

Szybkie i duże pieniądze z pirackiego procederu stały się szansą nie tylko na dostatek – ale w ogóle na przeżycie w tym kraju. Eksperci podejrzewają jednak, że część pieniędzy trafia do lokalnych przywódców, którzy gwarantują piratom, że będą mogli kontynuować swoją "działalność biznesową".

Piractwo się jednak opłaca. Od początku 2009 roku atakowali w pobliżu Somalii ponad 60 razy. Porywacze za jeden tankowiec otrzymują ok. 3 milionów dolarów. Pieniądze trafiają do nich w gotówce – z reguły okup dostarcza się na porwany statek. Czasem – jak w wypadku tankowca Sirius Star z polskim kapitanem Markiem Niskim – okup zrzuca się z samolotu na spadochronie. Piraci-porywacze po otrzymaniu pieniędzy uwalniają załogę i puszczają wolno porwane statki.

Do tej pory, poza straszeniem bronią, dobrze traktowali swoje załogi. Jednak po tym, jak trzech z czterech piratów zastrzelono w trakcie negocjacji o uwolnienie amerykańskiego kapitana Richarda Phillipsa, zapowiadają zmianę. Straszą, że będą mordować zakładników.

Jak pokonać piratów?

Organizacje firm handlowych i transportowych apelują o zwiększenie liczby okrętów w regionie. – Jedynie aktywne rozmieszczenie statków patrolowych może ograniczyć to zagrożenie – mówi Noel Choong, szef IMB, organizacji monitorującej pirackie incydenty na całym świecie. Jesienią 2008 roku padła nawet propozycja blokady morskiej wybrzeży Somalii, odrzucona niemal natychmiast przez NATO. Większość ekspertów jest jednak zgodna. Samą siłą militarną nie można rozwiązać problemu. Jego źródło tkwi bowiem gdzie indziej.

- Prawdziwy problemem tamtego regionu nie jest piractwo, ale bezprawie, jakie panuje w Somalii. Od 20 lat mamy tam do czynienia z „upadłym państwem” – twierdzi Andrew Stroehlein z International Crisis Group w rozmowie z Wirtualną Polską.

Zdaniem Stroehleina wspólnota międzynarodowa robi błąd zajmując się przede wszystkim walką z piractwem, podczas gdy priorytetem powinna być pomoc w budowie skutecznej i praworządnej władzy państwowej w Somalii. – To tak, jakby człowiek szedł do lekarza ze złamanym palcem. Lekarz zajmował się tym palcem przez kilka godzin, a nie widział, że pacjent ma połamane obie nogi - dodaje.

- Gdyby wspólnota międzynarodowa, dyplomaci, media 10% zaangażowania i uwagi, jakie poświęcają piractwu, poświęcali prawdziwemu problemowi Somalii, bylibyśmy o niebo dalej w rozwiązywaniu prawdziwego problemu – podkreśla Stroehlein.

Paweł Orłowski, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
somaliastatekokręt
Zobacz także
Komentarze (0)