Nie daj się zabić
Są takie punkty na dolnośląskich drogach, gdzie ludzie giną częściej niż w innych miejscach.
20.06.2005 | aktual.: 20.06.2005 17:14
Pod koniec maja kompletnie pijany 26-letni wrocławianin wsiadł do samochodu. Mimo ogromnej tablicy z informacją o niebezpieczeństwie i czarnym punkcie, ustawionym w Wiszni Małej, nie zwolnił. Zabił cztery osoby. Przeżył tylko on. Zróbmy wszystko, by podczas rozpoczynających się za tydzień wakacji nie powtarzały się takie wypadki
Wrocławscy kierowcy nie mają łatwego życia. To w stolicy Dolnego Śląska krzyżuje się większość dróg krajowych i wojewódzkich. Dlatego u nas najczęściej dochodzi do wypadków. Mimo to na ulicach Legnickiej, Powstańców Śląskich czy Grabiszyńskiej nie ma ani jednego czarnego punktu. Nie ma, bo ogromne tablice z liczbami rannych i zabitych w wypadkach, które wydarzyły się tuż obok nich, przestały straszyć kierowców. – Zwalniam jedynie wtedy, gdy widzę je pierwszy raz. Kiedy jadę tą samą trasą ponownie, już się nimi nie przejmuję – nie ukrywa Marek Adamowicz, taksówkarz.
Inny wrocławski kierowca, Jacek Rosenbajgier, w ogóle nie zwraca na nie uwagi – To tylko tani chwyt. Nie sprawdza się, bo łatwo można go ominąć – dodaje. To, że czarne punkty nie sprawdziły się, potwierdzają nawet przedstawiciele Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad.
Kierowcy zwracali uwagę na czarne punkty jedynie w 1998 roku, gdy ledwo co się pokazały. Potem już nie robiły takiego wrażenia – wspomina Alicja Kawecka, inna pracownica dyrekcji. – Dlatego biorąc pod uwagę wysokie koszty wykonania oznaczeń i niewielki efekt ich działania, zrezygnowaliśmy z kolejnych tablic – dodaje. Tylko policjanci nie tracą wiary w skuteczność ogromnych tablic.
– Oczywiście, są takie miejsca, w których zdarza się tyle samo, albo nawet jeszcze więcej wypadków niż przed postawieniem tablicy z informacją o czarnym punkcie. Na szczęście jest ich o wiele mniej niż takich, w których statystyki się poprawiły – mówi Krzysztof Zaporowski z biura prasowego dolnośląskiej policji. Według policjantów, najlepszym przykładem na skuteczność tablic są Mirosławice. Kilometrowy odcinek drogi w tej miejscowości uznano za niebezpieczny, bo w dwóch wypadkach, jakie zdarzyły się tu w 1996 roku, zginęło 7 osób. Kolejne 3 zostały ranne. Od tego czasu liczba wypadków i poszkodowanych w nich znacznie spadła.
Na przykład przez trzy lata, od 1999 do 2002 roku, nie wydarzył się tu ani jeden wypadek. Mimo to znak pozostał. Podobnie jak i te m.in. w Magnicach, Ligocie Polskiej, Wiszni Małej i Karczowiskach. Choć nowych ostrzeżeń o niebezpieczeństwie nie przybywa, zarówno policjanci, drogowcy jak i kierowcy przyznają, że na Dolnym Śląsku niebezpiecznych miejsc nie brakuje. Co roku ginie w nich czterysta osób. – Najwięcej śmiertelnych wypadków zdarza się na drogach krajowych. Choć to niewiarygodne, kierowcy i ich pasażerowie giną przede wszystkim na prostych odcinkach – mówi Mariusz Mikłos, naczelnik Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Wojewódzkiej Policji.
– Głównym powodem wypadków jest więc nadmierna prędkość – dodaje i zaznacza, że za wypadki odpowiada też m.in. alkohol i wymuszanie pierwszeństwa. Według policjantów, dopóki kierowcy nie przestaną szarżować, mieszkańcy okolic Wrocławia powinni przede wszystkim uważać na autostradzie oraz w pobliżu Kobierzyc, Długołęki, Oleśnicy i Oławy. Tam nie ma znaków. Mimo to co roku zdarza się kilkanaście poważnych wypadków. Co można więc zrobić, by kierowcy wreszcie zwolnili? Według przedstawicieli wrocławskiego oddziału Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, sposób jest jeden – drastyczne podniesienie wysokości mandatów. – Kierowcy przyjeżdżający do nas z zagranicy przestrzegają przepisów, bo są przyzwyczajeni do wysokich mandatów i tego, że nie opłaca im się zbytnio szarżować – mówi Alicja Kawecka. Jest jeszcze inny sposób, by bezpiecznie wrócić z wakacji. Wystarczy po prostu zdjąć nieco nogę z gazu. • Jak to zmienić Nasze propozycje na poprawienie bezpieczeństwa w miejscach, w których często dochodzi do
wypadków:
- Ustawienie wraków rozbitych samochodów i odpowiednie oświetlenie ich (tak, żeby były widoczne przez całą dobę). Konieczna jest też widoczna informacja, ile osób zginęło w tym samochodzie. Wrak trzeba czasami zmieniać, żeby kierowcy nie przyzwyczaili się do niego.
- Oznakowanie czarnych punktów powinno się zmieniać - szata graficzna, kolory - tak, żebyśmy nie przywykli do niego, a co za tym idzie nie przestali reagować na to ostrzeżenie.
- Piętnowanie tych przypadków, w których przyczyny niebezpieczeństwa można wyeliminować, np. na źle wyprofilowanym asfalcie samochód wypada z jezdni. Winny temu jest zarządca drogi.
- W miejscach niebezpiecznych profilaktycznie powinny się pojawiać patrole policji. Zwykle stoją w ukryciu, czatując z radarem na samochody przekraczające dozwoloną prędkość.
Dlaczego to nie działa? * Bożena Uścińska, psycholog Czarne punkty nie przekonują kierowców do zwolnienia i ostrożności, bo przyzwyczailiśmy się już do ich widoku. Ludzki mózg jest w stanie zapanować w jednej chwili tylko nad około siedmioma różnymi sytuacjami. Jeśli więc kierowca myśli o tym, żeby się nie spóźnić, że musi jeszcze załatwić fakturę i kilka innych spraw, widok, do którego się przyzwyczaił, zostaje zepchnięty na dalszą pozycję. Dlatego nie zwraca już uwagi na coś, nad czym pewnie jeszcze kilka lat temu zastanawiał się dość poważnie. Podobno ostatnio jako straszak sprawdzają się krzyże na poboczach i palące się znicze. Innym dobrym sposobem może być ustawianie barier, których pokonanie bez wyhamowania zniszczy samochód. W końcu jeśli ne można liczyć na świadomość kierowców, trzeba ich zmusić do zmiany zachowania.
Przemysław Ziółek