"Wydzwaniają". Matka 17‑latki ujawnia nowe szczegóły po skandalu
- Chciałabym, żeby ci policjanci przyjechali do szpitala i zobaczyli, jak teraz cierpi moja córka - mówi pani Sylwia, mama 17-latki rannej w wypadku radiowozu w Dawidach Bankowych pod Warszawą. Nastolatka w poniedziałek przeszła operację - dowiedziała się Wirtualna Polska.
- Nie mówi mi się o tym łatwo. Córka cały dzień czekała na operację. Bez jedzenia, bez picia. Była przerażona, bała się. Nigdy nie widziałam jeszcze takich oczu u swojego dziecka... Takich, jakie miała, gdy wiozłyśmy ją na salę operacyjną - przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską mama 17-latki. Jak dodaje, operacja na szczęście się udała.
Dziewczyna miała nastawianą kość nosową, która złamała się z przesunięciem w wyniku wypadku. - Pani doktor powiedziała, że musi ją naprostować, żeby córka mogła normalnie oddychać. Nie oszukiwała, że kolejne dni będą bardzo nieprzyjemne i bolesne. Oczywiście lekarze będą stosować leki, ale dla rodzica, który to wszystko widzi, to jest straszne - dodaje pani Sylwia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Koszmarny wypadek na pasach. 17-latek był bez szans
"Policja wydzwania do szpitala, a prokuratura do córki"
Kobieta uważa, że "policjanci powinni przyjechać i zobaczyć przerażone oczy jej córki". Chciałaby, "żeby zobaczyli, jaką traumę i ból zadali jej dziecku". - Jedyny kontakt ze strony policji jest wtedy, gdy potrzebują przesłuchania. Nikt nie zapytał, czy potrzebujemy pomocy, jak się czujemy. Policja wydzwania do szpitala, a prokuratura - do córki - żali się.
Sprawa wypadku nadal nie jest wyjaśniona. Zdarzenie miało miejsce 2 stycznia w miejscowości Dawidy Bankowe. W radiowozie, który rozbił się na drzewie, były dwie nastolatki. Nie wiadomo, dlaczego znajdowały się w środku. Według medialnych doniesień, to funkcjonariusze bez powodu mieli kazać wsiąść jednej z nich do samochodu.
Niejasne okoliczności
Policjanci zabrali dziewczyny z miejsca, w którym doszło do pożaru trawy. Z relacji, do której dotarł Onet, wynika, że one i pięcioro innych znajomych przyjechali samochodami, by posiedzieć w dość popularnej okolicy. Gdy zobaczyli płomienie, postanowili wyjąć z bagażników gaśnice i zaczęli gasić pożar. Na miejscu pojawili się strażacy i dwóch funkcjonariuszy policji.
17-latka jeszcze przed operacją przyznała w rozmowie z "Gazetą Wyborczą", że policjanci czekali, aż straż odjedzie, a następnie w dwuznaczny sposób zwracali się do niej i jej koleżanki. Jeden z policjantów miał rzucić: "Nie takiego koguta możemy włączyć". Z relacji, które pojawiły się w mediach, wynika, że policjanci byli w bardzo dobrym nastroju.
Jako pierwsza do policyjnego auta wsiadła 19-letnia dziewczyna. - Ona bała się wejść sama do radiowozu, więc wzięła mnie ze sobą. Usiadłyśmy na tylnym siedzeniu. Gdy policjanci skończyli wypisywać dokumenty, ruszyli z piskiem opon. Spytałam, dokąd jedziemy, bo czułam się w tej sytuacji jednak niekomfortowo. Nie wiedziałam, czego oni od nas chcieli. Miałam obawy, że mogą nas gdzieś wywieźć i coś zrobić - przyznała 17-latka w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
Sprawa prawdopodobnie nie wyszłaby na jaw, gdyby nie wypadek. - Mój syn, który mieszka w okolicach Raszyna, dostał telefon od znajomych, którzy powiedzieli mu o całej sytuacji. Kazał im zadzwonić po pogotowie, ale oni twierdzili, że policjanci im zabraniają. Dlatego pojechali do pobliskiej jednostki OSP, gdzie zwykle stacjonuje też karetka pogotowia - relacjonuje pani Sylwia.
- Kiedy syn upewnił się, że jego siostra jest pod opieką lekarzy, wziął jej chłopaka i wrócili na miejsce wypadku. Tam zobaczył policjantów, którzy żartowali z całej sytuacji, śmiali się. Kiedy powiedział, że jest rodziną, dopiero wtedy spoważnieli - opowiada. - To on zadzwonił na 112, bo policjanci wezwali na miejsce tylko lawetę - dodaje.
Wniosek o zawieszenie
Obrońca 17-latki, mecenas Roman Giertych, przekazał, że złożył wniosek o zawieszenie policjantów z Pruszkowa, którzy spowodowali wypadek i nie udzielili im pomocy. Funkcjonariusze niedługo po wypadku poszli na zwolnienie lekarskie.
- Przed tym, jak kazano wsiąść jednej z dziewczyn do samochodu, żarty policjantów nosiły seksualny podtekst. Tak przynajmniej odebrała to moja klientka - mówi Wirtualnej Polsce mec. Giertych i dodaje, że dzięki wizji lokalnej, ustalono, że zakręt i droga, w którą skręcali, prowadziła w stronę lasu. Zupełnie w drugą stronę była komenda policji.
- Nawet jeżeli przyjmiemy założenie, że funkcjonariusze nie chcieli zrobić nic złego, to wożenie nocą młodych dziewczyn po takich miejscach wywołało u nastolatek traumę i strach. Sam mam dwie córki, mogę sobie tylko wyobrazić, co dziewczyny w radiowozie mogły przeżywać. Obawiały się, że mogą zostać skrzywdzone - komentuje prawnik.
Z nieoficjalnych ustaleń Wirtualnej Polski tuż po wypadku wynikało, że policjanci "chcieli zaimponować nastolatkom i pokazać im policyjną pracę".
- Zgubiła ich niezrozumiała głupota. Pojechali na interwencję, a ulegli urokowi młodych kobiet, które zabrali ze sobą do radiowozu - mówił nam informator, osoba znająca kulisy sprawy. Jak dodał, do całej sytuacji nie powinno dojść, tym bardziej że jeden z pruszkowskich policjantów był doświadczonym funkcjonariuszem, mającym za sobą 18 lat służby.
- Dla mnie policja się ośmiesza. Marzę o tym, żeby zabrać córkę i jak najszybciej wyjechać z Polski. Od kilku lat mieszkamy za granicą, ona przyjechała tutaj na święta do ojca, brata i babci. Tak właśnie się skończyły... - podsumowuje w rozmowie z Wirtualną Polską mama 17-latki.
"Cały czas prowadzone są zaawansowane czynności dyscyplinarne w związku ze zdarzeniem w Dawidach Bankowych. Analiza zgromadzonego materiału została przedstawiona komendantowi stołecznemu policji, który wczoraj podjął decyzję o przejęciu postępowania dyscyplinarnego. Jednocześnie zdecydował o zawieszeniu dowódcy patrolu" - czytamy w oświadczeniu.
Mateusz Dolak, dziennikarz Wirtualnej Polski