PolskaNapieralski: Pomogę PO, ale...

Napieralski: Pomogę PO, ale...

Jesteśmy gotowi rozmawiać z Platformą o reformach, w tym o reformie finansów publicznych, ale także o podniesieniu płacy i emerytury minimalnej do 50% średniej krajowej - deklaruje na łamach "Faktu" szef SLD Grzegorz Napieralski.

Napieralski: Pomogę PO, ale...
Źródło zdjęć: © WP.PL

Państwo to my! - mógłby sparafrazować Ludwika XIV premier Donald Tusk po wygraniu wyborów prezydenckich przez Bronisława Komorowskiego. Oto Platforma Obywatelska przejęła przecież pełnię władzy w kraju. Jestem jednak przekonany, że zwycięzcy tych wyborów nie mają podstaw do nadmiernego triumfalizmu. Dopiero teraz PO zacznie bowiem zdawać prawdziwy egzamin z rządzenia, a okoliczności – wbrew pozorom – nie będą jej wcale sprzyjać. Zamiast 500 dni spokoju, o które apelował szef rządu, spodziewam się raczej 500 dni niepokoju, ale też 500 dni ciężkiej pracy dla dobra wspólnego.

Co budzi mój niepokój? Z wyborów Polska wyszła pęknięta niemal na pół; koalicjant Platformy, czyli PSL jest osłabiony. Na dodatek kryzys gospodarczy i strach przed nim paraliżuje kolejne europejskie kraje. To musi martwić nie tylko premiera Tuska, ale nas wszystkich. Tym bardziej, że dziura w państwowej kasie ma wynieść w tym roku ponad 52 mld zł, a Unia Europejska w której chcemy odgrywać znaczącą rolę, domaga się od krajów członkowskich zdecydowanych reform zmierzających do ograniczania deficytów budżetowych. To jak sobie z tym problemem poradzimy, ma kolosalne znaczenie dla naszego wejścia do strefy euro.

Przed Polską stoją więc ogromne wyzwania. Zaraz po wakacjach gabinet PO–PSL będzie się musiał zmierzyć z projektowaniem arcytrudnego budżetu na przyszły rok. W 2011 roku Polska przejmie też prezydencję w Unii Europejskiej. Wszyscy będą się nam przyglądać i oceniać, czy dajemy radę.

Dlatego wyobrażałem sobie, że gdy prezydent elekt Bronisław Komorowski dzień po wyborach otwierał dużą butelkę szampana, premiera Donalda Tuska bolała już głowa. I to wcale nie od nadmiernej ilości bąbelków, ale od myślenia o tym, ile kosztowało i ile będzie jeszcze kosztować Platformę to, z takim trudem osiągnięte, zwycięstwo wyborcze. Gdy premier bił się z myślami o kosztach politycznych tej wiktorii, ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu drżały już najpewniej ręce nad kalkulatorem.

"Rzeczpospolita” oszacowała przecież obietnice nowego prezydenta na 30 mld złotych! Odpowiem przekornie, że to mały pikuś w porównaniu z ceną, jaką może wystawić Polsce i Polakom szalejący w Europie kryzys gospodarczy. Jeśli zapuka do naszych drzwi, musimy być na niego przygotowani, bo z pustego i Salomon nie naleje. I tutaj 100% odpowiedzialności ciąży dzisiaj na Platformie, która 4 lipca przejęła pełnię władzy w kraju i nie może już zrzucać winy na hamulcowego prezydenta, sypiącego piasek w tryby jej wielkich reform – w tym niezbędnej reformy finansów publicznych. Co zrobi PO? Może oczywiście odwlekać reformy, ale musi się liczyć z tym, że wyborcy i tak wystawią jej słony rachunek gdyby – odpukać – kryzys nadszedł szybko.

Przypomina mi to nieco sytuację schyłkowych rządów Leszka Millera, którego gabinet zmierzył się z pozostawioną mu w spadku przez AWS tzw. dziurą Bauca. Wicepremier i minister gospodarki Jerzy Hausner przygotował wówczas bolesny społecznie plan ratunkowy dla finansów publicznych. Sytuacja była tak dramatyczna, że SLD potrzebował wsparcia odpowiedzialnej opozycji. Platforma długo się wtedy opierała i targowała. Najpierw chciała przehandlować swoje głosy w zamian za wprowadzenie przez nasz rząd podatku liniowego, potem uznała, że traci w sondażach więc nie będzie nadstawiać karku za lewicę.

W ostatecznym rozrachunku, także dzięki głosom PO część ustaw wchodzących w skład planu została przyjęta, ale Polska była przez chwilę na krawędzi załamania gospodarczego. Choć plan Hausnera politycznie kosztował lewicę bardzo dużo, udało się zapobiec krachowi finansów publicznych. Przed podobnym wyzwaniem stoi obecnie PO. Z tą istotną różnicą, że dzisiaj Jerzy Hausner jest z poparcia tej partii członkiem Rady Polityki Pieniężnej, a były lewicowy premier Marek Belka, który po dymisji gabinetu Millera mierzył się z planem Hausnera, zawiaduje z rekomendacji PO Narodowym Bankiem Polskim.

Wbrew naszym przeciwnikom, Sojusz Lewicy Demokratycznej nie przebiera nogami do władzy, stanowisk i zaszczytów. Wybory prezydenckie, z których wyniku jestem bardzo zadowolony, były dopiero pierwszym skokiem w trójskoku do odbudowy pozycji lewicy na scenie politycznej. Przed nami wybory samorządowe i parlamentarne. Jako silna opozycja nadal będziemy patrzeć koalicji PO–PSL na ręce i rozliczać ją z przedwyborczych obietnic. Ale jak na odpowiedzialną formację przystało jesteśmy też gotowi do współpracy w imię politycznej zgody, dobra państwa i niezbędnych zmian prowadzących do modernizacji kraju. Stąd mój list do prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego, w którym zadeklarowałem pomoc w reformowaniu Polski i stąd zaproszenie nowego marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny na posiedzenie Klubu Poselskiego Lewicy.

Przypomnę, że znaczna część moich wyborców z I tury wyborów prezydenckich uwierzyła zapewnieniom Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska. To były głosy za lewicowymi postulatami: za refundowaniem przez państwo in vitro, za parytetami dla kobiet, za wycofaniem polskich wojsk z Afganistanu. Mam nadzieję, że prezydent i jego polityczne zaplecze wywiążą się z tych obietnic. Jesteśmy też gotowi rozmawiać o innych reformach, w tym o reformie finansów publicznych, ale także o podniesieniu płacy i emerytury minimalnej do 50% średniej krajowej. Bo to realne zwiększenie zasobności portfeli i poprawa warunków życia Polaków. Zależy nam także na złożonej przez Klub Lewicy w Sejmie ustawie o świadczeniach rodzinnych. Przez to, że od czasu rządów SLD nie waloryzowano tych progów około 1,5 mln. ludzi utraciło tę pomoc. To są projekty, które najbardziej potrzebują Polacy i temu ma służyć reforma państwa w Polsce.

Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Gosiewska: Nie wiem nawet czy to był syn!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (75)