Koziński: Kryzys na granicy z Białorusią. Nikomu nie opłaca się szukać prawdy [OPINIA]
PiS wykorzystuje strach przed imigrantami, a spora część opozycji próbuje się budować na bardzo naiwnie postrzeganym humanitaryzmie. To fałszywa perspektywa. Z obu stron. A dyskusja o migracji to dziś przede wszystkim zarządzanie emocjami.
Migracje to nie jest tylko problem społeczny. Także polityczny. To, co się dzieje teraz z migrantami koczującymi na granicy polsko-białoruskiej, niezbicie tego dowodzi. W dodatku problem bardzo ważny, bo mający potężną siłę. Jest on w stanie obalać rządy, pozbawiać partie polityczne dużej części poparcia, a także budować nowe ugrupowania, które tylko odwołując się do tej kwestii, zdobywają duże poparcie.
Dynamika polityczna migracji
Wystarczy przypomnieć rok 2015 i ówczesny kryzys, który zachwiał głęboko spójnością Europy i podważył legitymizację wielu europejskich rządów (także Angeli Merkel, najmocniejszej - jak się wtedy wydawało - polityk UE). Bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy tamtego kryzysu z brexitem jest oczywisty. Ówczesny chaos związany z migrantami ciągnącymi do UE stał także za upadkiem rządu Wernera Faymanna w Austrii.
Różnego rodzaju konsekwencje widać było w większości państw unijnych. Także w Polsce. Ówczesny rząd Ewy Kopacz zgodził się - po zawiłych targach - wziąć udział w programie relokacji migrantów, którzy wtedy napłynęli z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Ten fakt bezwzględnie wykorzystał PiS, rozpoczynając bezprecedensową kampanię wymierzoną w migrantów (słynne słowa Jarosława Kaczyńskiego o wirusach roznoszonych przez przybyszów). Błędy Europy w zarządzaniu ówczesnym kryzysem, złe wyczucie Kopacz w tej kwestii były jednymi z ważniejszych powodów, które pozwoliły PiS przejąć władzę w 2015 roku.
Inna sprawa, że też ówczesna fala migracji - jak rzadko kiedy - pozwoliła narysować czarno-biały świat wyborów. Zwolennicy otwarcia granic powoływali się przede wszystkim na względy humanitarne, podkreślając, że obowiązkiem moralnym bogatej Europy jest pomóc biednym uciekinierom z krajów pogrążonych w wojnach. Przeciwnicy z kolei wskazywali na zagrożenie, jakie ta fala migracyjna tworzyła, dla bezpieczeństwa kontynentu.
Szybko się okazało, że głos tych drugich dużo lepiej trafił do świadomości Europejczyków. A trafił lepiej ze względu na to, że pasował on do lęków Zachodu. Zdecydowana większość migrantów w 2015 roku to byli muzułmanie, a jednocześnie strach przed islamskimi dżihadystami był niezwykle żywy.
Od zamachów 11 września 2001 r. terroryzm islamski był uważany za jedną z najgroźniejszych plag. W styczniu 2015 r. doszło do krwawego zamachu na redakcję "Charlie Hebdo", który przypomniał, że muzułmańscy radykałowie to problem jak najbardziej bieżący. Gdy więc ruszyła fala migracyjna, natychmiast wielu Europejczyków połączyło ją z groźbą kolejnej fali ataków terrorystycznych. Stąd tak gwałtowny sprzeciw wobec przybyszów i poparcie dla polityków opowiadających się za zamknięciem granic.
Destabilizacja Europy
Niedługo będziemy obchodzić 20. rocznicę zamachów z 11 września. Dzisiejszy strach przed muzułmańskimi migrantami (utożsamianymi jednoznacznie z terroryzmem) to bezpośrednia konsekwencja szoku, jaki wywołało uderzenie samolotów w World Trade Center. Obraz walących się wież - wzmocniony zamachami w kolejnych latach - zbyt mocno stoi przed wieloma mieszkańcami Zachodu, by teraz zaakceptowali oni przyjmowanie islamskich migrantów.
Tym bardziej, że teraz historia zatacza koło, przynajmniej do pewnego stopnia. Przejęcie Afganistanu przez talibów jednoznacznie kojarzy się z Al-Kaidą i zamachami przygotowanymi przez Osamę bin Ladena. Dramatyczne sceny rozgrywające się na lotnisku w Kabulu ustawiają się w jednym szeregu z dramatami, które rozegrały się 20 lat temu w Nowym Jorku i Waszyngtonie, czy później w Madrycie, Londynie, Bostonie, Paryżu, Brukseli albo Nicei. Dlatego dziś pogranicznicy niewpuszczający na teren Polski muzułmańskich migrantów są przez część mediów postrzegani jako obrońcy kraju, a nie jak odhumanizowani bezwzględni wykonawcy bezdusznych rozkazów. W sytuacjach związanych z bezpieczeństwem nie dostrzega się niuansów, tę kwestię rozstrzyga się w kategoriach zero-jedynkowych.
Tym bardziej, że w przypadku kryzysu na granicy białorusko-polskiej widać rękę władz w Mińsku. One też mają świadomość, jaki strach wywołują muzułmanie. To dlatego pomogły wywołać ten kryzys; świetnie rozumieją, że islamscy migranci mają ogromną zdolność destabilizacji sytuacji politycznej w UE. Alaksandr Łukaszenka starannie odrobił lekcję z kryzysu 2015 r. Teraz, ściągając migrantów z Iraku, pokazuje, jak zdobytą wtedy wiedzę wykorzystuje w praktyce.
Z tej perspektywy zachowanie części opozycji, która ewidentnie chce zaprosić do Polski migrantów koczujących na granicy, to błąd. W dodatku podwójny. Po pierwsze, ułatwiają Łukaszence jego hybrydowy atak na Polskę i inne kraje UE. Po drugie, rozmijają się oni odczuciami wyborców, którzy wpuszczania migrantów islamskich nie zaakceptują. Telewizyjne szarże Władysława Frasyniuka na Straż Graniczną są nie tylko obraźliwe dla polskich służb, ale (z perspektywy Frasyniuka) politycznie przeciwskuteczne. Bo w tej sytuacji Polacy w swej masie popierają PiS uszczelniający granice. I to się szybko nie zmieni.
Co zresztą w dłuższej perspektywie stanie się źródłem problemów. Dziś w Polsce nie ma dyskusji o migracji. Przede wszystkim dlatego, że ten problem stał się tak zero-jedynkowy, a między migrantami i dżihadystami stoi właściwie znak równości. Tymczasem pragmatyka wskazywałaby, żeby Polska zaczęła jednak prowadzić aktywniejszą politykę migracyjną. Z wielu względów powinniśmy zacząć się otwierać na przybyszów. Pokazać, że to nie tylko terroryści, ale wartościowe osoby mogące wiele wnieść do swojej nowej ojczyzny. Przykładów jest na to aż nadto.
Tyle że to wymagałoby racjonalnej dyskusji na ten temat, tymczasem teraz kwestie migracji to przede wszystkim zarządzanie emocjami. PiS wykorzystuje strach przed nimi, spora część opozycji próbuje się budować na bardzo naiwnie postrzeganym humanitaryzmie. Fałszywa perspektywa z obu stron. Ale politycznie dziś nikomu nie opłaca się szukać prawdy leżącej pośrodku.