Najdroższy bankrut Europy
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. W Irlandii co prawda skończył się tak zwany boom, ale nie skończyły się boomowe ceny. A część z nich nawet poszła w górę, odwrotnie proporcjonalnie do ogólnej kondycji państwa. Za jedzenie, alkohol i papierosy, które, podobnie jak w Polsce, również i tutaj są artykułami pierwszej potrzeby, trzeba płacić więcej, niż gdziekolwiek w Europie. Po Norwegii zielona wyspa skarbów jest najdroższym krajem na tym kontynencie.
01.07.2013 | aktual.: 01.07.2013 11:33
Czytaj także wcześniejsze felietony Piotr Czerwińskiego
Dzisiejszy odcinek wypada zadedykować wszystkim rodakom z Polski, którzy muszą co lato dzielnie znosić najazdy nowo-wyjechanych emigrantów, szastających zagraniczną mamoną ku własnej chwale i sławie, a zgorszeniu byłych sąsiadów, którym przed dziewięcioma laty zabrakło na bilet w jedną stronę i zostali.
Otóż jest dobra wiadomość, moi drodzy: to bractwo szasta, bo tylko tutaj może. Niestety u siebie już trudniej robić im za Rockefellerów. Co prawda to nie legenda, że miejscowe średnie zarobki pozwalają żyć bez samobójczych myśli, a nawet odkładać oszczędności, ale niestety do szastania na miejscu już się nie nadają. Mają ku temu zasadniczy powód: gdyby ktoś chciał przepić albo przepalić pensję, skończyłaby mu się po tygodniu. Myślę, że to zasadniczo wyjaśnia dlaczego tak wielu Irlandczyków narzeka na trudności w wiązaniu końca z końcem; czasy zrobiły się nieciekawe, a przecież pić trzeba. Zaś wynalazek stereo do bimbru jeszcze nie dotarł w te strony. Za alkohol trzeba tu płacić 62 proc. więcej niż wynosi średnia europejska. Piwo w pubie rzadko spada poniżej pięciu euro, w zależności od lokalizacji przybytku i choć nie jest to rekord w postaci paryskich dziewięciu euro za małą szklaneczkę zero trzy, ale należy wziąć poprawkę, że francuscy zdziercy operują wyłącznie w turystycznym centrum miasta. Parę
kilometrów za nim cena za kufel spada już o połowę, zaś irlandzcy publikanie mają stabilny cennik w całym państwie. Sklepowa cena francuskiego wina, które dla odmiany w samej Francji kosztuje grosze, a niewiele większe grosze w pozostałych regionach Europy, w Irlandii potrafi iść w dziesiątki. Proszę uwzględnić, że mam na myśli francuskie wino, a nie francuskie sikacze dla ludzi, potrzebujących fikuśnego napisu na etykiecie.
Z papierosami jest jeszcze fikuśniej, bo jeśli dobrze kojarzę, za pudełko należy zapłacić okrągłą dychę, cztery razy więcej niż na Węgrzech albo w Bułgarii i aż osiem razy więcej niż w Macedonii. Niestety zestawienie, które czytałem, nie uwzględniało Rzeczpospolitej, ale domniemam, że tam też przebicie jest czterokrotne. Mogę się jednak mylić, nie kupiwszy tam ani alkoholu, ani papierosów od dość długiego czasu. Być może od kiedy zrobiłem to po raz ostatni ceny wzrosły w tym kraju tak drastycznie, że średnia krajowa po wypłacie starcza na dwa jabole i popularesy, następnie trzeba sprzedać nerkę, by przeżyć do pierwszego. W takim razie jest mi przykro, przepraszam i tak dalej.
Tak swoją drogą, to jest naprawdę chore, co się dzieje z zarobkami w tej Polsce. Nie wiem co jest tego przyczyną i nie obchodzi mnie to, ale nikt mi nie wmówi, że to normalne, by w każdym europejskim kraju ludzie mogli zarabiać na miarę własnych wydatków, za wyjątkiem Polski, którą jakaś tajemna siła od kiedy sięgam pamięcią próbuje upodlić, płacąc ludziom zbyt mało, by mieli na czynsz. W zasadzie nie dziwię się, że zasadnicza większość Polaków jest wściekła na pół świata i gotowa wydrapać oczy nawet gdy im ktoś mówi „I love you”. Z frustracji jeszcze nigdy nic dobrego nie wynikło, a historycznie rzecz biorąc wynikały niemal wyłącznie rzeczy złe i zastanawiam się, czy aby na pewno wie o tym każdy człowiek, zajmujący się w tym kraju polityką. Czy tak skupia się na swojej własnej karierze, że meandry socjologii ma po prostu w d....
Ale o czym to ja mówiłem, bo mnie poniosło (nawet za granicą się człowiekowi udziela). Aha. Ceny. Ponoć tylko norweskie ceny przebijają Irlandię, ale z tego co wiem, dotyczy to głównie używek, osiągających nierealnie wysokie notowania w tamtejszych monopolach, trzykrotnie przebijające średnią europejską, co ma służyć zniechęceniu narodu do nadmiernego spożycia. To by w takim razie wyjaśniało, czemu pensja w Polsce mogłaby starczać na dwa jabole i popularesa. Może tam też dbają, żeby nikt nie konsumował za dużo i skoncentrował się na wytężonej pracy dla umiłowanej ojczyzny. Tak czy owak jest to sygnał, że na ochlaj party do Norwegii raczej wybierać się nie opłaca, chyba że ktoś wygrał milion w toto lotka i założył się z kolegami, że przepuści wszystko w trzy godziny.
Mimo tego, że ziemniak jest odwiecznym symbolem kulinarnym Irlandii, przez co należałoby się spodziewać, że ziemniaki są tu na każdym rogu i występują w cenie deszczówki, jest sporo droższy niż choćby w sąsiedniej Wielkiej Brytanii. Warzywa i owoce kosztują w Irlandii 38 proc. więcej niż gdziekolwiek w Europie, a widywałem miejsca, w których przebicie to jest prawdopodobnie wielokrotnością powyższej liczby. Szczyt wszystkiego osiągnął pewien sklep przeznaczony dla ludzi z kompleksem wyższości, jak sądzę, sprzedający jabłka po dwa i pół euro za sztukę. Nabyłem w tamtejszej kasie dwie niezwykle luksusowe jednoeurówki w cenie dwueurowej monety, po czym udałem się na parking najbliższego supermarketu, by włożyć jedną z nich do wózka. Ku przerażeniu sprzedawczyni nieudolnie imitując akcent jamajski, co ani chybi do dziś zmusza ją do zastanawiania, kim właściwie byłem i czy to aby na pewno nie była ukryta kamera. Bo tego akurat dnia przez przypadek występowałem w krawacie.
Tylko cenom irlandzkiej benzyny należy przyznać sens istnienia. Kosztuje ona bowiem niewiele ponad półtora euro za litr. Przy lokalnych zarobkach jest to wydatek raczej bezbolesny lub nawet średnio zauważalny, a przynajmniej taki wydaje się z perspektywy człowieka, który używa czterokółki w standardowym systemie praca-dom-praca-dom. Biorąc pod uwagę, że pełen bak paliwa w małym miejskim samochodzie kosztuje średnio pięćdziesiąt kilka euro, a jednorazowa wizyta w sklepie spożywczym, nie kończąca się kupnem niczego konkretnego, to wydatek rzędu trzydziestu euro, dystrybutor paliwa faktycznie przestaje przypominać pistolet, który można sobie przystawić do głowy, myśląc o topniejących zasobach portfela.
A skoro już o wakacyjnym szastaniu mowa, to przecież każdy ma swoją żabę i swojego bociana. Skoro „nowobrytyjscy” i „nowoirlandzcy” przyjeżdżają na stare śmieci trenować kreatywne szpanerstwo, zawsze można wypiąć się na nich i pojechać do wspomnianej Macedonii, gdzie - jak wynika z moich kalkulacji - wszystko powinno być o jakąś połowę tańsze niż gdziekolwiek indziej. Albo jeszcze lepiej, do Bangladeszu. Nie wątpię również, że są na świecie takie miejsca, gdzie nawet Polak będzie otaczany czcią boską i otrzyma zaszczytny tytuł króla wioski. Bez potrzeby tłuczenia się z kimkolwiek w lokalnej dyskotece.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com