Świat"Nagle okazało się, że jesteśmy normalni"

"Nagle okazało się, że jesteśmy normalni"

Polacy stają się nową klasa średnią Irlandii. Biorąc pod uwagę, że podziały klasowe w tym kraju jeszcze niedawno opierały się na narodowościach, to bardzo dobra nowina. Od czasu gdy wmawiano im, że polskie wykształcenie tu się nie liczy, zdążyli pokończyć miejscowe pięciodniowe studia i inne wyższe szkoły gotowania na gazie. Inni otrzaskali się z szaroburą rzeczywistością na tyle, że mogli się w nią wtopić. Niektórzy nawet już nie muszą wmawiać sobie z uporem maniaka, że wiedzie im się dobrze, bo rzeczywiście wiedzie im się nie najgorzej.

Piotr Czerwiński

30.01.2012 | aktual.: 30.01.2012 15:46

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Zmienia nam się ta cała Irlandia, moi Państwo, a wraz z nią zmienia się tutejszy stereotyp Polaka. Jeszcze niedawno społeczność słynnej republiki celtyckiego ratlerka dzieliła się w prosty sposób na dwie grupy: na panujących tubylców i przyjezdnych posługiwaczy. Tubylcy wcześniej znali pojęcie przyjezdnego posługiwacza jedynie na swoim własnym przykładzie, jako posługiwacze wyjezdni, ale dość szybko odnaleźli się w nowej roli. Z pobliskiej Brytanii zaczerpnęli niezbędne wzorce do naśladowania oraz zbawienne przekonanie, że odtąd to oni będą postkolonialnym mocarstwem Europy i będą mieli swoich własnych Irlandczyków, przyjeżdżających tu w poszukiwaniu arbajtu. Przyjezdni dzielili się na dwie grupy, przybyszów z tak zwanej nowej Unii, zwanych w skrócie Polakami, by nie trzeba było zagłębiać się w szczegóły ich pochodzenia, oraz całą resztę świata, włączając te regiony, gdzie kupuje się żonę za trzy krowy.

Stereotyp Polaka był niewiele bardziej skomplikowany od stereotypu krowy i choć miejscowi ubarwiali go na własną modłę, w wielu przypadkach nie odbiegał zbyt daleko od rzeczywistości.

Polaków można było dyskryminować, ponieważ nie byli czarni. Poza tym, każde dziecko w tej części świata wiedziało, że za nikt się za nimi nigdy nie wstawi, żadne lobby ani nawet ich własny rząd, bo jak wiadomo, ich rząd zajmuje się polityką i nie obchodzi go los obywateli. Polacy wydawali się akceptować ten stan rzeczy, obejmując stanowiska młodszego sprzątacza albo starszego oddźwiernego, które w listach do domu były hygiene officerem oraz key managerem. W sumie, jak by spojrzeć na to przez pryzmat całej historii naszej emigracji, to nie było tak źle. Przynajmniej rwaliśmy te prace legalnie i nie ganiał nas żaden Home Office, jak to za starych czasów bywało. Efekt tego był taki, że w żadnym irlandzkim sklepie nie było przy kasie tubylca, w żadnym barze z hamburgerami ani nawet oczywiście na żadnej stacji benzynowej, gdzie zadłużeni po uszy tubylcy podjeżdżali kabrioletami o powgniatanych drzwiach.

Teraz, moi Państwo, sprawy zmieniły obrót. Irlandia zapadła na syndrom zwycięzcy loterii, który nie wygrał żadnej loterii i musiała pójść na odwyk. Od kiedy Irlandczycy wyleczyli się tego syndromu, nagle odkryli, że są z powrotem zwykłymi Irlandczykami, nie zaś byłym mocarstwem kolonialnym handlarzy niewolników. W ramach ozdrowienia zrobili się dużo bardziej spolegliwi i bezpretensjonalni, a nawet spotulnieli, do tego stopnia, że sami stoją przy kasie i podają frytki.

Miało to nieoczekiwanie korzystny wpływ na sytuację Polaków, którzy nagle zyskali status ludzi cywilizowanych, przybywających z kraju, który też ma elektryczność i nawet licencję na X Factor. Znakiem tego Polacy w Irlandii zaczynają się cywilizować, bo status przecież zobowiązuje.

Na ulicach Dublina coraz mniej wąsatych Cześków z plecakami, z całym szacunkiem dla Cześków i tak dalej. Coraz więcej polskojęzycznych ludzi wyglądających, jakby rzeczywiście przyjechali zza granicy, z jakiegoś nadzianego kraju, gdzie nawet poglądy są zaprasowane w kant i nikt nie je pizzy rękami. Myślę, że to dlatego coraz częściej biorą nas za Niemców, a warto zauważyć, że bycie Niemcem już niedługo w Irlandii będzie kwalifikowało do noszenia w lektyce. Polskie matki są trzeźwe na spacerach z dziećmi, a polscy ojcowie są umyci; ma się rozumieć, że te same prawidłowości dotyczą też polskich dzieci. Nawet nasze dzieci mają lordowskie maniery; trudno spotkać polskie dziecko z glutem wiszącym u nosa. Prócz tego żaden Polak od dziecka wzwyż nie biega w styczniu w krótkich rękawkach, co z pewnością nadaje nam wśród tubylców snobistycznego kolorytu.

Z braku innych podniet oraz z powodu wiecznego negowania naszych dyplomów przez miejscową biurokrację, ludzie pozapisywali się na przeróżne para-studia i kursy, które nie byłyby nam do niczego potrzebne, gdyby nie fakt, że można je skończyć w Irlandii. Będzie on stał jak wół na certyfikacie ich ukończenia. Po wpisaniu takiego certyfikatu do CV można właściwie można poczuć się jedną nogą wykształconym tubylcem. Towarzystwo robi się coraz bardziej rozgarnięte, nie ma to-tamto. Potrafi budować zdania złożone w obcych językach, zaś w obliczu gwałtownego rozwoju drobnej przestępczości wśród miejscowych, przy swoim niewinnym trybie życia może uchodzić za wzór cnót.

Nagle okazało się, że jesteśmy normalni. Potem okazało się, że naprawdę coś umiemy. W połączeniu z faktem, że ratujemy kilkadziesiąt tysięcy irlandzkich kredytobiorców, wynajmując ich mieszkania, stało się to zalążkiem do tezy, że Irlandia naprawdę mogłaby z nas mieć niezły pożytek. W końcu teraz mamy już to niezbędne irlandzkie doświadczenie, którego tak histerycznie życzyła sobie od nas, gdy go nie mieliśmy. Ma więc, czego chciała. Mam nadzieję, że wkrótce do tego przekonania dojrzeje. Póki co, jaśniepański status Polaków nie przekłada się niestety na rynek pracy, owładnięty kryptonacjonalistycznym przekonaniem, że jeśli ktoś nie nazywa się McKlucha i szuka roboty, powinien natychmiast wrócić do domu, ponieważ okrada irlandzki system socjalny, pobierając zasiłki.

Tak czy owak, stereotyp Polaka w tych stronach jest teraz wydumany jak „Ulisses” i takież ma w Irlandii konotacje: każdy wie o jego randze, ale niewielu go czytało; prawdopodobnie jeszcze mniej tubylców go docenia, ale żaden się do tego nie przyznaje. Skoro już jesteśmy przy tak plastycznej metaforze, to „Ulisses” jest chyba o wiele popularniejszy i częściej czytany w Polsce niż w Irlandii. I to nad Wisłą bezsprzecznie uważa się go za wielkie dzieło. Szkoda, że tylko w jedną stronę działa ta plastyka.

No cóż. Coś za coś, moi Państwo. Jak to mówił kiedyś jeden mój znajomy, paradoksalnie ze studiów, a nie z baru mlecznego: „A ch.... tam. Za to pięknie tańczę.” A Tata Kazika dokładał mu do pieca, śpiewając, że przyjdzie nam na całe życie bez adresu, ale z imieniem własnym być.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (49)