PolskaMinister zdradza: jestem trochę wilczycą

Minister zdradza: jestem trochę wilczycą

O poidełkach dla psów, wdzięczeniu się jak suczka dominikańska, politykach łżących jak psy i unijnych pieniądzach na hotele dla zwierząt, z minister rozwoju regionalnego, mysłowiczanką Elżbietą Bieńkowską rozmawia Maria Zawała.

20.08.2011 | aktual.: 22.08.2011 12:11

Pani minister, słyszałam, że chętniej rozmawia pani o zwierzętach niż o polityce.
Bardzo chętnie nie rozmawiam o polityce, tylko o tym, czym się zajmuję, czyli o funduszach unijnych, traktując tłumaczenie tych spraw jako swoją pracę u podstaw. Ale fakt, o zwierzątkach można ze mną zawsze.

Pani znajomi twierdzą, że jak już pani zacznie, to może o nich mówić bez przerwy...
Mam troje dzieci i bardzo staram się opowieściami o nich nikogo nie zanudzać, ale ze zwierzętami ta sztuka mi się nie udaje.
Mówi się, że ludzie dzielą się na takich, którzy kochają zwierzęta i takich, którzy przypominają sobie o miłości do zwierząt.

Do jakich osób pani się zalicza?
Nie zastanawiałam się nad tym. Ja po prostu uważam, choć może zabrzmi to pompatycznie, że zwierzę czuje jak człowiek i ja je traktuję jak św. Franciszek.

Ma pani w domu zwierzęta?
Powiem tak: najbardziej lubię wilki i świnie. Są bardzo inteligentne. Jako że trudno je trzymać w domu - mam dwa psy, żółwia i świnkę morską. Świnkę moja córka przyniosła ze szkoły i tak już została. Jest super i zachowuje się jak pies. Szczególnymi względami obdarzyła mojego męża. Na jego widok wydaje nawet dziwny pisk, który brzmi jak coś na kształt podziwu.

Psy przygarnęliśmy z ulicy. Pierwszy pojawił się As. Było to w 1998 roku, kiedy zaczęłam pracę w śląskim Urzędzie Marszałkowskim. Znalazłam to półtoraroczne nieszczęście na ulicy Warszawskiej w Katowicach. Z kolei Felkę, suczkę, podrzucono nam pod drzwi naszego mysłowickiego domu któregoś roku 15 maja. Pamiętam, bo to imieniny Zofii, a tak ma na imię jedna z moich córek.

W domu odbywał się kinderbal. Maleńką suczkę trzymałam na rękach i gdy przychodzili rodzice po swoje dzieci, by je odebrać z przyjęcia, pytałam, czy by nie chcieli się nią zaopiekować. Nie chcieli. Kiedy tak stałam nieco zdezorientowana, sprawa się, jak to się mówi, "rypła". Solenizantka, czyli moja Zosia, popatrzyła na mnie i powiedziała, że suczka zostaje, bo przyszła do niej "w prezencie".

To nie koniec psiej historii. O mało co nie pojawił się w naszym domu... trzeci pies. Któregoś dnia jechałam samochodem z Mysłowic do Katowic. Kiedy dojeżdżałam do Giszowca, a droga tam prowadzi przez kawałek lasu, zauważyłam na poboczu psa. Wyglądał na bardzo smutnego. Pomyślałam, że spodobałby się Arturowi, mojemu mężowi.

Zatrzymałam się, by podejść do niego, ale uciekł. Wsiadłam do auta i powoli ruszyłam. Kiedy ujrzałam go ponownie, znów stanęłam, ale on uciekł. Nie dałam za wygraną.

Wróciłam do domu, wzięłam kawał kiełbasy i pojechałam tam, gdzie go widziałam ostatni raz. Ruszyłam za nim w las. Niestety, pies przepadł w jego czeluściach. Szkoda...

Wiele pani podróżuje, więc musi widzieć także i to, jak mieszkańcy zachodniej Europy traktują domowe zwierzęta. Dostrzega pani różnicę między nimi a nami?
Niestety tak. Szczególnie jest to widoczne na polskich wsiach, gdzie psy mają ciężki żywot, choć muszę przyznać, że bardzo poprawiła się ostatnio jakość naszych schronisk. Swoje 1 proc. podatku oddaję na schronisko dla psów w Mysłowicach, bo serce mi się kraje, gdy pomyślę, że ludzie mogą wyrzucić psa z domu.

We Włoszech psy na plaży mają swoje leżaki. Ktoś powie - fanaberia- ale to wyraz troski ich właścicieli, by na gorącym piasku nie poparzyły brzuszków. Czy polskie społeczeństwo byłoby na coś takiego gotowe?
Myślę, że nie, choć zimą w naszym klimacie potrafimy reagować, gdy psy marzną na mrozie. Problemem latem jest jednak u nas brak powszechnego dostępu psów do wody. Choć może w tym roku ze względu na kaprysy pogody nie jest to aż tak odczuwalne przez zwierzęta...

...bo mamy lato pod psem...
No właśnie, ale w upalne dni to problem. Psy nie mogą żyć bez wody. Miski z wodą, specjalne poidełka, powinny być w parkach i ogrodach, tam gdzie ludzie z psami spacerują. Już dziś niektórzy wychodząc z psem na spacer zabierają mu wodę, ale nie wszyscy o tym myślą i potem te biedne zwierzaki chlipią co popadnie z byle kałuży, albo męczą się okrutnie.

Kto miałby zakładać poidła?
Każdy, kto ma na to środki. Ja się na pewno chętnie w taką akcję zaangażuję. Nawet jeszcze tego lata.

Przy autostradach na Zachodzie, a także w parkach czy restauracjach, stoją takie poidła, a nawet miski z karmą. Tam to jest naturalne, ale także to, że właściciele po psach sprzątają. U nas, niestety, to znów problem. Pani sprząta po psach?
Oj, tak! Moje psy biegają po naszym ogrodzie, więc to oczywiste, że sprzątamy po nich. Niestety, ludzie miejskich ulic czy parków nie traktują jak własnej przestrzeni, więc tego nie robią. W Anglii, gdzie spędziłam trochę czasu, było to nie do pomyślenia. Sąsiedzi od razy by na takiego delikwenta donieśli, a kary są bardzo wysokie.

Czy w Unii Europejskiej znalazłyby się środki na walkę z psimi kupami, albo np. na hotele czy spa dla psów?
Swego czasu wyśmiewano pomysły wydawania unijnych pieniędzy na takie cele, jednak myślę, że coś takiego jak hotel dla zwierząt traktować należy jak normalny biznes. Jeśli społeczeństwo ma taki stopień dojrzałości i emocji, że wie, iż wyjeżdżając na wakacje nie wyrzuca się psa na ulicę, jak psa, tylko można go oddać na przechowanie do hotelu, to znaczy, że jest zapotrzebowanie na takie inwestycje.

Moje psy nie korzystają z salonów piękności, ale jeśli jest rynek na takie usługi, to biznes z pewnością w to wkroczy. Z kolei akcje społeczne uświadamiające, w sprawie poideł czy psich kup, powinny być zakresem działań organizacji pozarządowych. Tego typu kampanie edukacyjne na pewno miałyby wsparcie w funduszach europejskich.

Pół żartem, pół serio, jesteśmy w trakcie kampanii wyborczej, politycy wieszają na sobie psy, gryzą się jak pies z kotem, wdzięczą się do wyborców jak suczka dominikańska, albo łżą jak psy. Co pani sądzi o takich formach uprawiania polityki?
To są bardzo złe określenia w stosunku do zwierząt, one takie nie są. Odnosząc się do tych porównań powiem, że ja nie kłamię. Starając się nie kłamać, mogę czasem coś przemilczeć.

Wiem, że to brzmi głupio jak się ma prawie 50 lat, ale ja sobie to cenię, że nie łżę jak pies, no nie jak pies, tylko jak człowiek i kłamców nie znoszę. Muszę przyznać, że czuję się czasem okropnie patrząc, jak wygląda polskie życie publiczne i polityczne. Ale ludzie też to widzą i generalnie tego nie akceptują.

Stoi pani na czele resortu obracającego sporymi sumami, wymagającego od jego szefa twardej postawy. Jest w pani więcej z yorka czy z bulteriera?
Wydaje mi się, że ani z jednego, ani z drugiego. Bardziej jest we mnie coś z wilka. Ponieważ, jak już wspomniałam na początku, uwielbiam wilki, bo one są wbrew bajkom o czerwonym kapturku mądre, lojalne, bardzo rodzinne i podejmują racjonalne decyzje.

Na pewno nie jestem bulterierem, lubię sprawy doprowadzać do końca, ale nie walczę, tylko negocjuję. Kłótnią i walką nic się nie zyskuje, tylko niepotrzebnie spala się energię. Wiem to po latach pracy w ministerstwie. Ze mnie jest raczej taki wilczur. Znaczy się wilczyca.

Zamierza pani kandydować do Senatu. Po co?
Jestem z powołania urzędnikiem, nie takim w zarękawkach, tylko takim, który bardzo poważnie zajmuje się sprawami państwowymi. W ministerstwie doskonale mi się pracuje. Połączenie tej pracy z pracą w Senacie byłoby czymś dobrym.

Senat to nie izba zadumy, jak niektórzy sądzą. Tam można wiele zdziałać. A w piątki i tak będę wracać do Mysłowic, gdzie mieszkam na stałe i gdzie co tydzień czeka na mnie rodzina i moje zwierzaki.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (3)