Miłada Jędrysik o Kosowie. "Tam nie było wytchnienia"© PAP | sergei chirikov

Miłada Jędrysik o Kosowie. "Tam nie było wytchnienia"

Piotr Barejka
24 marca 2019

Wojna w środku Europy, setki tysięcy uchodźców i bombardowania. Wtedy na Kosowo patrzył cały świat. - To był najsmutniejszy kawałek Europy - mówi Miłada Jędrysik, która relacjonowała wojnę.

Walki pomiędzy Albańczykami i Serbami wybuchły w 1998 roku. Fiasko dyplomatycznych rozmów doprowadziło do interwencji wojsk NATO. Operacja rozpoczęła się 24 marca 1999 roku.

Piotr Barejka (Wirtualna Polska): Wraca pani pamięcią do tamtych dni?

Miłada Jędrysik: Wracam. To są silne, głębokie wspomnienia. Zapomniałam o wielu rzeczach sprzed dwudziestu lat, ale o tym nie.

Jak wtedy Kosowo wyglądało?

To był najsmutniejszy kawałek Europy. Obok Bośnia już się podnosiła z wojennych zniszczeń. Była ulga, że tam jest pokój. Może będzie można normalnie żyć. Natomiast Kosowo było w sytuacji beznadziejnego klinczu.

Co czuło się w ludziach?

Wielkie napięcie. Albańczycy i Serbowie się ze sobą nie kontaktowali, starali się unikać. Nawet w kawiarniach siedzieli osobno. Nie wyobrażali sobie, że mogą razem żyć. Ten konflikt strasznie głęboko siedział w ludziach. Różniła ich i kultura, i religia, i historia.

Ale z drugiej strony czułam, że są tym zmęczeni. Kosowo było ostatnim etapem wojen bałkańskich. Wszyscy już mieli dość.

Obraz
© Forum | Robert Kowalewski

Gdzie pani trafiła, gdy już udało się do Kosowa dotrzec?

Lepiej było mieszkać u kogoś, bo więcej można było się dowiedzieć, uczestniczyć w codziennym życiu. Więc nocowałam u jednej albańskiej rodziny. Trafiłam do nich przez znajomych, którzy wcześniej u nich byli.

Co można było dostrzec z ich perspektywy?

Niby wszystko mogli. Mieli pracę, wychodzili sobie z domu, z początku nikt nie strzelał. Ale czuli, że nie są gospodarzami we własnym domu, na własnej ziemi. Trochę przypominało mi to sytuację, którą znamy tylko z lektur, ale kulturowo jest nam bliska. Czyli zabory.

Kto właściwie szedł walczyć?

Przede wszystkim młodzi ludzie. Oczywiście nie wyglądało to tak, jak sobie wyobrażamy wojny czy powstania, że nagle cały naród rusza. Najpierw były to niewielkie oddziały, złożone z miejscowej ludności.

Albańczycy mają też silną tradycję kobiet wojowniczek. Widziałam młode dziewczyny. które zgłaszały się do UÇK (Armia Wyzwolenia Kosowa - przyp. red.). Straszliwie dumne z tego, że są wśród nich.

Obraz
© PAP | STATON R. WINTER

To zmieniło się, gdy interwencję rozpoczęło nato NATO.

Wtedy zaczęli przyjeżdżać Albańczycy z całego świata. Chcieli walczyć za ojczyznę i bardzo nienawidzili Serbów. Mieli plan, żeby ich z Kosowa wyrzucić, co potem konsekwentnie zaczęli realizować.

Wciąż pamiętam jednego chłopaka, który miał na imię Angel. Pracował na Słowacji, w pizzeri. Wielu z nich wyjeżdżało na Zachód pracować w gastronomii, są świetnymi kucharzami. I złotnikami.

Angela spotkałam najpierw w Albanii, a potem w Kosowie. Był bardzo przejęty, tak jak wszyscy. Wychowali się w tradycji niepodległościowych walk. Mieli w sobie taką mieszankę romantyzmu i realizmu.

Wspomniała pani, że ta wojna nie była taka, jak byśmy sobie ją wyobrażali. Jaka w takim razie była?

To zależy. Na początku dochodziło do partyzanckich walk na określonych terenach. Jak się gdzieś jechało, to były serbskie posterunki, a zaraz potem partyzanci. Nie było linii frontu, szlabanu, za którym coś się gwałtownie zmienia. To było bardzo płynne.

Po interwencji sytuacja dramatycznie się zmieniła. Zaczęły się bombardowania, a wtedy moi gospodarze, z resztą jak większość albańskich mieszkańców Prisztiny, zostali wysiedleni. Serbskie oddziały podeszły pod ich dom, kazali zabierać, co udźwigną. I rozkazali wychodzić. Wsadzali ich do pociagów, w autobusy i wieźli na granice.

Obraz
© Forum | Robert Kowalewski

Dokąd docierali?

Wypędzano ich albo do Albanii, albo do Macedonii. Stałam wtedy na granicy albańskiej. Ludzie pojawiali się grupkami, zmęczeni i przerażeni.

Zbudowano tam obozy. Stało mnóstwo namiotów, organizowano sanitariaty i żywność. Niektórzy spali w halach sportowych i szkołach. Tak samo, jak dzisiaj uchodźcy z Syrii.

Kogo było wśród nich najwięcej?

Kobiet, dzieci i starców. Pamiętam jedną rodzinę, ze starszą babcią. Wieźli ją prawie nieprzytomną na taczce. Mieli pusty wzrok, bali się, że ta babcia im umrze, zanim ją dowiozą. Nie wiedzieli, co się dzieje. Szli gdzieś, ale nie do końca wiadomo gdzie, czy to ma sens... Byle dotrzeć do tej granicy.

Były też dwie kobiety, które szły z dziećmi przy boku, nie wiedziały, gdzie są ich mężowie. Wcześniej się rozdzielili, oni gdzieś walczyli. Spytałam jednej, ile ma lat. Byłam przekonana, że jest starsza ode mnie, i to o jakieś dwadzieścia lat. Ale była młodsza. Tak ją ta wojna zniszczyła.

Obraz
© Forum | Robert Kowalewski

Wtedy pani pojechała w odwrotną stronę, niż wszyscy wypędzeni.

To było mocne przeżycie. Widzieć miejsca, które gwałtownie ktoś opuścił. Pierwszym takim punktem było przejście graniczne między Albanią a Kosowem. Tam w budce stała jeszcze napoczęta herbata. Żołnierze dostali rozkaz i natychmiast się wynieśli.

Dramatycznie wyglądały domy albańskie, z których ludzie uciekali. Po pierwsze był szaber, więc zaraz ktoś tam wchodził, coś kradł. Najbardziej poruszające były przedmioty, które ukazywały codzienne życie. Szczególnie jeśli chodzi o dzieci. Porozrzucane zabawki i ubranka.

Ale później widziałam to samo w domach serbskich. Bo Serbowie uciekali, a Albańczycy plądrowali ich domy. Tak to się zamknęło.

Obraz
© PAP | Valdrin Xhemaj

Najpierw jedni robili krzywdę drugim, a potem na odwrót.

To była straszliwa spirala. Tam nie było wytchnienia. Nawet nie można się było zaczepić na jakiejś dobrej opowieści. Ich było strasznie mało.

Któraś z nich utkwiła w pamięci?

Trafiliśmy na Albańczyka, który był świadkiem masowej egzekucji. Tak twierdził. Opowiadał, jak Serbowie go aresztowali, przetrzymywali, a potem wsadzili na ciężarówkę i razem z innymi wywieźli.

Zatrzymali się gdzieś w polu i kazali im kopać groby. On był śmiertelnie zmęczony, przerażony… Ci z pierwszej ciężarówki zginęli, a jemu udało się przeżyć. Zabrali ich z powrotem.

Nie mógł uwierzyć, że żyje. Był trochę nieprzytomny, siedział z bandażem na głowie. Wokół niego była rodzina, która milczała.

A pani czuła strach?

Ludzie, którzy mają większe obawy, nie jadą w takie miejsca. Oczywiście staraliśmy się być ostrożni, ale tak dużo się działo każdego dnia, że nie mieliśmy czasu na obawy. Historia rozgrywała się na naszych oczach.

Jaka atmosfera panowała, gdy podpisano porozumienie pokojowe?

Totalnego chaosu. Szły kolumny wojsk alianckich, drogi były zaminowane. Wjechaliśmy do zupełnie pustej dzielnicy na obrzeżach Prisztiny. Nie wyglądała na splądrowaną, ale złodzieje działali sprytnie. Wybijali jedną szybę, brali wideo czy telewizor.

Obraz
© Forum | Robert Kowalewski

Knajpy stały zamknięte. Było trochę Serbów, ale wszyscy bardzo zaniepokojeni i przestraszeni. Ulice patrolowali brytyjscy żołnierze, spadochroniarze. Byli w tym świetni, bo mieli doświadczenie z Irlandii Północnej. Jak się pojawili, to już nie dochodziło do aktów wandalizmu czy szabru.

Wystarczyło, że but mi się rozwiązał, oparłam nogę o parapet przy oknie jednego ze sklepów, a oni już przy mnie byli. Bo myśleli, że mogę coś ukraść.

Byli też szybsi niż wy w docieraniu do mniejszych wiosek?

Zwykle szliśmy za nimi, siłą rzeczy. Chociaż w jednej wiosce byliśmy przed aliantami. To nawet zabawna historia.

Czyli jednak były i takie.

Widzieliśmy kolumnę serbskiej milicji, która opuszczała wioskę. Ludzie wychodzili z domów, cieszyli się, że jest wolność. Ale wokół nie było żadnego żołnierza alianckiego. My zdążyliśmy obejść miasteczko, pójść do kwatery UÇK, a wtedy nagle wjechały transportery.

Przypomniałam sobie, że przed wioską stał oddział kanadyjski. Musieli czekać na rozkazy. I oni pytali się nas, gdzie mają jechać, gdzie tutaj jest jakaś władza. Pokazaliśmy im drogę, ale pojechaliśmy przed nimi. Uprzedzić UÇK, że zaraz u nich będą.

Obraz
© Forum | Robert Kowalewski

Jak zareagowali?

Byli podekscytowani, stanęli na baczność. Prężyli się i salutowali. Dzieci machały kwiatami, bo przecież przyjeżdżali wyzwoliciele.

Ale oni szli, jakby mieli klapki na oczach. Jeden za drugim, za nimi transportery i… tak przeszli dalej. Partyzanci wciąż salutowali, a my się zwijaliśmy ze śmiechu.

Kiedy się zorientowali, że coś jest nie tak?

Poleciałam na początek tego oddziału, pociągnęłam porucznika za ramię, powiedziałam, że to tutaj. Tylko wszystko musiało być krokiem wojskowym, więc oni tym krokiem też zawrócili.

Nie wiem, jak mogli nie zauważyć, że czeka na nich cała powitalna kompania. Chyba też musieli być w stresie, bo jednak rzadko zajmuje się jakieś terytorium. Szczególnie, gdy jest się żołnierzem kanadyjskim.

Obraz
© Agencja Gazeta | Franciszek Mazur

Była pani nie tylko w Kosowie, ale też wcześniej w Chorwacji i Bośni. Wszystkie te kraje są tak blisko Polski. Jakie to było uczucie? Jechać na tak bliską wojnę?

Myśmy się przyzwyczaili, że wojna dawno się u nas skończyła, a teraz to wojna może być w Wietnamie, Afganistanie, gdzieś bardzo daleko. To był wielki szok.

Jak pierwszy raz pojechałam do Bośni, to miałam straszliwy dysonans, bo widziałam krajobrazy takie, jak u nas. Osiedla z wielkiej płyty, a nagle wielka dziura po granacie, gdzie indziej spalone, na ulicy zasieki. To się wydawało nierealne.

Ale też pomagało, bo dawało przekonanie, że to naprawdę są tacy sami ludzie, jak my. Nie tylko mi, ale i czytelnikom.

Miłada Jędrysik: dziennikarka i publicystka, przez 20 lat związana z "Gazetą Wyborczą". Relacjonowała konflikty zbrojne w Chorwacji, Bośni i Kosowie. Obecnie redaktor naczelna kwartalnika "Przekrój"

kosowokfornato
Komentarze (92)