Miejcie się na baczności. Polacy mówią to, co myślą
Anglojęzyczni mają różne ciekawe obyczaje, których nie spotyka się u innych plemion. Na przykład mówią sobie „cześć” po siedemdziesiąt razy dziennie, a także zadają różne mniej lub bardziej inteligentne pytania, na które nie wolno udzielać szczerych odpowiedzi. To co my nazywamy hipokryzją, u nich występuje pod hasłem „dyplomacja”. To, co u nas jest dyplomacją, to u nich czyste frajerstwo...
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Ustalmy z początku, że poprzez „anglojęzycznych” należy rozumieć niezliczoną ilość narodów, którym Anglicy przekazali swój język ojczysty w darze bratniej miłości, aczkolwiek cechy, nad którymi się dzisiaj rozwodzę, dotyczą w głównej mierze rezydentów Wielkiej Brytanii, z którymi regularnie dane jest mi się stykać, a także Irlandii, z której ziemią i przedstawicielami stykam się codziennie wychodząc rano z domu.
Wróćmy jednak do tematu. Dawno dawno temu, w epoce wczesnego postkomunizmu, pracowałem kiedyś w instytucji, do której przyjęto oryginalnego Anglika imieniem George. George nie mówić był za wiele być polski, ale był oryginalnym Anglikiem, więc został zatrudniony, by zadawać szyku temu miejscu, na podobieństwo trzech pasków, które zadają szyku przy dresie. Poza tym jak wiadomo, zagraniczny paszport w Polsce otwiera wszystkie drzwi, podobnie jak polski paszport za granicą skutecznie je zamyka. George był jednak bardzo zdolnym i kulturalnym młodym człowiekiem, a chcąc pokazać nam bezmiar swej kultury, mówił do nas „cześć” po siedemdziesiąt razy dziennie, za każdym razem kiedy spotykał któregoś na korytarzu. Mówił „cześć” rano, gdy wchodził do biura i mówił „cześć”, gdy wstawał do ubikacji. Mówił „cześć” gdy jadł i mówił „cześć” gdy nie jadł, i generalnie mówił „cześć” zawsze, gdy tylko nawiązał z kimś kontakt wzrokowy, co natychmiast posłużyło do przeróżnych spekulacji, z których wiodąca była taka, że ten biedny
młody człowiek ma jakiś problem w obrębie swojego jestestwa. Dziś, kiedy ja sam pracuję w Dublinie, w miejscu gdzie kilkadziesiąt osób mówi do mnie „cześć” po tyleż samo razy dziennie, stwierdzam, że George nie był walnięty. On po prostu był Anglikiem. Ten typ tak ma. Z czasem wyjaśniliśmy mu, na czym polega jego niepolskie dziwactwo i facet zaprzestał witania się z nami aż tak często jak dotychczas. Długo jednak nie wytrzymał tej polskości i pewnego dnia, podejrzewając, że nie zaszkodzą nam darmowe konwersacje w języku Szekspira, bąknął nieśmiało językiem Cockneyów:
- howaya?
I się zaczęło.
Powitania to bodaj największe i najbardziej nieogarnięte kuriozum tej kultury i samo echogenne „cześć” to tylko wierzchołek góry lodowej. Majstersztykiem w tej dziedzinie jest coś, co nazwałem Syndromem Howaya, bo tak często bywa żargonowo zapisany zwrot „how are you”, czyli „jak się masz”. Zanim zacznę się nad nim pastwić, z góry oświadczam, że nauczyłem się języka angielskiego w wieku lat dziewiętnastu, zwieńczywszy tę naukę egzaminem końcowym szkoły Metodystów zdanym na pięć, ale nigdy nie zgodziłem się z makiaweliczną obłudą tego zwrotu i do dziś nie potrafię. Jego nadrealizm zasadza się w tym, że choćby się miało, odpukać, czterdzieści stopni gorączki, złamaną nogę, zapalenie spojówek, trzy pogrzeby w kalendarzu, a w rękach list od bankiera, że z konta zniknęły wszystkie pieniądze, na pytanie „howaya?” należy się uśmiechnąć, wyszczerzając wszystkie posiadane zęby i powiedzieć radośnie, na jednym wydechu: „Dziękuję! Mam się cudownie! A ty?”.
I ten ktoś, kto rozpoczął ten szatański teatrzyk, odpowiada wtedy to samo. Jest mu również cudownie, oczywiście, a ty. Na szczęście wśród Ireneuszy znajdują się też egzystencjaliści, którzy wybierają skromność i odpowiadają „dziękuję, mam się nienajgorzej”. Przypuszczam, że ta wersja została stworzona specjalnie dla pacjentów przychodni lekarskich oraz ofiar wypadków samochodowych, które przeżyły stłuczkę i do których właśnie nadchodzi pan constable, który zacznie przesłuchanie od tradycyjnego howaya.
Jeszcze bardziej podstępną odmianą gry w howaya jest pytanie „Jak tam sprawy?”. Człowiek gotów jest pomyśleć, że naprawdę chodzi o to, jak mają się jego sprawy, po czym zdaje sobie sprawę, że jego rozmówca zlewa to żarliwie i gdy tylko odpowiedź trwa dłużej niż dwie sekundy i nie brzmi „Ach dziękuję, cudownie, a ty!”, odchodzi ze skwaszoną miną, uznając że dziwacy ze Wschodu dyskryminują go na tle kulturowym.
Staram się wprowadzać własne udoskonalenia Syndromu Howaya, co ma oczywiście służyć w interesie europejskiej integracji. Kiedy ktoś mnie howaynie z rana, odpowiadam, że nie wiem jak się mam, bo jest na to za wcześnie. O innych porach mówię, że wciąż nie mam się jeszcze, ale nad tym pracuję. Kiedy i to nie pomaga, odpowiadam, że mam się jak irlandzka gospodarka. To moja wersja odpowiedzi, że jest mi nienajgorzej. Udzielania staropolskiej odpowiedzi „stara bida” zaniechałem, bo rozczarowały mnie próby wiernego przetłumaczenia starej bidy, a pójście na łatwiznę w postaci „same old shit” uznałem za zbyt mało polskie w ogólnym wydźwięku. Na pytanie „jak tam sprawy?” również wymyśliłem sposób. Zaczynam opowiadać o wizycie montera kablówki, który umawiał się na nią przez siedem tygodni i przy streszczeniu trzeciego tygodnia interlokutorzy wymiękają. Ceremonia howaya musi obowiązkowo poprzedzić każdą rozmowę telefoniczną oraz w ogóle każdy międzyludzki kontakt werbalny, nawet jeżeli chodzi o jakiś prosty dylemat,
który w Polsce bywa rozwiązywany przy pomocy gestów i chrząknięć. Wyobraźmy sobie na przykład, że dwaj Polacy, Edward i Mietek, spotykają się przy szafce z patyczkami do lodów w restauracji szybkiej obsługi. Obaj zamówili właśnie MacDres, deser lodowy z adwokatem, ale Mietek zawiesił się i stoi przy patyczkach, co nie pozwala do nich sięgnąć Edwardowi. „Hmm, hmm” chrząka Edward, szturchając Mietka w żebro i pokazując pytającym wzrokiem na patyczki. „Ehę” - kiwa głową Mietek, który ma dzisiaj dobry dzień, bo przecież mógł zabić. I odsuwa się, by przepuścić Edwarda.
Anglojęzyczni załatwiliby tę sprawę w dużo bardziej męczący sposób. Ich spotkanie przy patyczkach wyglądałoby tak (dodajmy, że za oknami towarzyszy im obrzydliwa wichura i ulewa):
Edward: dzień dobry Mieczysławie, jak się masz dziś rano w ten jakże piękny dzień.
Mietek: ależ dziękuję, Edwardzie, mam się cudownie w ten jakże piękny dzień. A jak ty się miewasz, Edwardzie, w ten tak piękny dzien jak dziś.
Edward: ależ dziękuję ci Mieczysławie, mam się oczywiście cudownie. Jaka cudowna dzisiaj pogoda.
Mietek: ależ tak, Edwardzie, pogoda jest dzisiaj przepyszna. Drzewa szumią tak pięknie.
(następuje chwila ciszy. Edward wskazuje ręką na szafkę z patyczkami)
Edward: hmm, hmm?
Mietek: ehę.
Wszystko to jednak jest drobiazgiem, wobec magicznego zaklęcia, które notorycznie słyszę w sklepach, knajpach i wszystkich przybytkach publicznej użyteczności: CZY JESTEŚ OKAY? Przyznaję, że tego grepsu nie znałem w tak przebiegłym kontekście, dopókim nie wyjechał na stałe do krainy Bajobongo i z początku myślałem, że ekspedientki, recepcjonistki, dziadkowie parkingowi i babcie klozetowe zadają to pytanie rytualnie, bo to jakieś magiczne hasło proletariatu, które pozwala im odróżnić złych kapitalistów od dobrych ludzi pracy. Ale nic z tego. Oni chcą usłyszeć „Dziękuję, mam się cudownie!”. Rokendrolowa dusza każe mi zebrać się w sobie i na pytanie „czy jesteś okay” odpowiedzieć „nie, jestem wredną świnią”. Nie robię tego wyłącznie z tej przyczyny, że wredną świnią nie jestem i nie ma sensu, bym nią zostawał dla efektu. Mówię im zatem szczerze to, co myślę: że to bardzo dziwne pytanie.
A skoro już mowa o szczerości, to przeglądałem kiedyś poradnik dla brytyjskich biznesmenów o tym jak negocjować z innymi narodami. Przy zakładce o Polakach znajdowała się przestroga, wytłuszczona w ramce na czerwono: „Miejcie się na baczności. Polacy mówią to, co myślą”.
Miejmy się więc na baczności i my. OKAY?
Dobranoc Państwu.
Piotr Czerwiński specjalnie dla Wirtualnej Polski
Słownik terminów obcobrzmiących:
Cockney - reprezentant klasy robotniczej Londynu oraz określenie gwary, jaką się ta klasa posługuje
Okay - fporzo
Edward- kolega Mietka