Kajaki, Afganistan, 17.10.2010 r. Marines niosą ciało kolegi na noszach do helikoptera MEDEVAC© Getty Images | Scott Olson

Medyk pola walki: Wojna uzależnia. Ale gdyby u nas wybuchła, pierwszy bym się zgłosił

Łukasz Maziewski
3 marca 2022

- Jeśli obrońcy ukraińskich miast są dobrze wyposażeni, to popłynie dużo krwi - mówi Krzysztof Pluta "WIR". Były żołnierz Jednostki Wojskowej Komandosów i specjalista medycyny pola walki w rozmowie dla Magazynu WP opisuje, z jakimi traumami fizycznymi i psychicznymi mogą zmierzyć się żołnierze walczący w wojnie Rosji z Ukrainą.

Łukasz Maziewski: Myślałem, że cię zmobilizują.

WIR*: Na razie informacji, że mamy być mobilizowani czy powoływani, nie ma. Ale ta możliwość cały czas gdzieś jest.

Z tyłu twojej głowy?

Tak.

Mamy 50 km od granicy wojnę. Może nawet bliżej. Gdyby doszło do wojny u nas…

Cieszę się, że pytasz. Tak. Byłbym pierwszym, który by się zgłosił. Mam zresztą kartę mobilizacyjną i przydział. Wiedziałbym, gdzie się zgłosić.

A myślisz, że na Ukrainie są lub mogą być byli żołnierze naszych wojsk?

Jest tajemnicą poliszynela, że wielu naszych ludzi, po odejściu z MON… robi… rzeczy na rzecz innych firm prywatnych. Czy są tam? Można tylko gdybać. Ale jeśli są, to nich im dobra gwiazda świeci.

Kijów, Charków - tam się teraz toczą walki w miastach.

W terenie zurbanizowanym – tak się to nazywa.

To musi być koszmar dla żołnierza.

Masz rację. To są długie, żmudne, ciężkie, krwawe walki o każdy dom, każde okno, każdą piwnicę. Metr po metrze. Wykrwawiając się, bo z założenia nie można zostawić za plecami niesprawdzonego obiektu. Więc czyści się. Budynek po budynku. W dodatku to walka ze zdeterminowanym, znającym teren przeciwnikiem, który zna świetny każdy kąt, każde podwórko. Walczy o swój dom. Jeśli obrońcy są dobrze wyposażeni – mam taką nadzieję – to popłynie tam dużo krwi. Z obu stron. Mam nadzieję, że wyłamią Putinowi zęby. Trzymam mocno kciuki za Ukraińców.

Ratusz miejski w Charkowie po ataku rakietowym wojsk rosyjskich
Ratusz miejski w Charkowie po ataku rakietowym wojsk rosyjskich© East News | SERGEY BOBOK

Dziś informacje o tym, jak walczy się w mieście, można znaleźć w internecie. Instrukcje stawiania barykad, rozmieszczenia ludzi itp. A zaczęło się od podręcznika Stefana Grota-Roweckiego "Walki uliczne", poświęconego działaniom wojennym na terenie miasta.

Wszystko sprowadza się do tego, ilu mamy wyszkolonych ludzi do obrony i jak są wyposażeni. Odpowiednią liczbą czołgów i rakiet można zrównać z ziemią każde miasto. A Putin raczej się nie liczy ze stratami. Zresztą dlatego trzymam kciuki za WOT, tworzony przez gen. Kukułę. Za ludzi, którzy znają swój teren i będą go bronić. To się już dzieje na Ukrainie. Prezydent powołuje wojska obrony terytorialnej i z tego co słyszę radzą sobie dobrze.

A jak w takiej sytuacji odnajduje się wojskowy medyk?

Zajmuje się tym, do czego jest wyszkolony. Przede wszystkim udziela pomocy tym, którzy jej potrzebują: rannym żołnierzom ale i cywilom, bo to oni, nie oszukujmy się, płacą największą daninę krwi. Oraz, jeśli zachodzi potrzeba, także rannemu przeciwnikowi, bo do tego zobowiązują nas konwencje międzynarodowe.

We wnętrzu śmigłowca ratowniczego - zdjęcie z prywatnego archiwum Krzysztofa "Wira" Pluty (Wir Sof Med. Center)
We wnętrzu śmigłowca ratowniczego - zdjęcie z prywatnego archiwum Krzysztofa "Wira" Pluty (Wir Sof Med. Center) © Archiwum prywatne

A komu udziela się pomocy najpierw? Koledze z drużyny czy cywilowi?

Temu, kto tej pomocy najbardziej potrzebuje w danej chwili.

Czyli stosuje się triaż.

Tak, dokładnie. Triaż jest bardzo istotny, bo medyk wojskowy ma przy sobie tylko to, co przyniesie ze sobą na własnym grzbiecie. To, co przydatne przy tamowaniu masywnych krwotoków: opaski uciskowe, zestawy i sprzęt do udrażniania dróg oddechowych. Wszystko, co związane z zabezpieczeniem układu oddechowego. Do tego sprzęt mający zapobiegać konsekwencjom wstrząsu hipowolemicznego (duży, masywny upływ krwi powodujący niedotlenienie organów – red.) czy urazom głowy, prewencja hipotermii, działania przeciwbólowe, farmakologia. Jest tego trochę.

Opatrywałeś kolegów na polu walki?

Na szczęście żadnych ciężkich urazów nie miałem, jeśli chodzi o kolegów. Zdarzało mi zszywać rany, zaopatrywać złamania… Ale widywałem duże urazy, latając jako flightman (członek zespołu w śmigłowcu – red.) w amerykańskim MEDEVAC-u (działania ratunkowe ewakuacji i transportu rannego z pola walki – red.). Tam było wszystko, co można sobie wyobrazić. Do wyboru, do koloru.

Nie chcę o to pytać, ale muszę: urwane ręce, nogi? Krew sikająca po kabinie?

Wszystko to, co mówisz. I wiele więcej.

A właściwie jak to jest? Lecisz na śmigle, wiesz, że zaraz wylądujecie w miejscu, gdzie latają kule i pociski z RPG. Czyli gdzieś, gdzie raczej nie jeździ się na wakacje. Wysiadasz ze śmigłowca… i co dalej?

MEDEVAC nie jest przeznaczony do lądowania pod ogniem. Najczęściej najpierw jest wsparcie – z powietrza lub ziemi. Ale zdarzało się, że trzeba było lądować pod ogniem. Wtedy naszym zadaniem jest jak najszybciej wylądować, zabrać poszkodowanego i zabrać go do szpitala polowego. Ale jeszcze raz: to nie Wietnam – MEDEVAC nie powinien lądować pod ogniem. Choć zdarzały się takie sytuacje. Wtedy medyk wysiadał, docierał do rannego i dawał sygnał po radiu, że śmigłowiec może lądować. Tak to wygląda w uproszczeniu.

Widziałem tylko zdjęcia z Charkowa. Żołnierza trafionego chyba pociskiem przeciwpancernym. A w każdym razie dół, do linii bioder. Reszty nie było.

Takiemu już raczej się nie pomoże. Trzeba iść dalej.

Dla lekarza chyba trudny moment.

Wiesz co… Niełatwo o tym mówić. Do śmierci może nie można się przyzwyczaić. Ale można założyć pancerz, żeby ta śmierć rykoszetem nie trafiała tak mocno ciebie. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało drastycznie, ale jak się lata śmigłowcem po rannych, naszych żołnierzy, sojuszników, cywili – te widoki obojętnieją. Wiesz co najbardziej boli?

Co?

Kiedy żołnierz umiera przez głupi błąd, wykonany przez medyka na ziemi. Pominięta rana, nie znaleziona. No i dzieci. Dzieci zostają w głowie najbardziej.

Plecak wojskowego ratownika medycznego z rzeczami niezbędnymi do ratowania życia żołnierzy rannych na polu walki (archiwum Krzysztofa "Wira" Pluty (fot. Wir Sof Med. Center)
Plecak wojskowego ratownika medycznego z rzeczami niezbędnymi do ratowania życia żołnierzy rannych na polu walki (archiwum Krzysztofa "Wira" Pluty (fot. Wir Sof Med. Center) © Archiwum prywatne

Jak się lata w MEDEVAC-u?

Wylotów typu "Urgent", najbardziej pilnych, miałem 97. Tych mniej pilnych było znacznie więcej. Dla mnie to była świetna szkoła sprawdzenia umiejętności - tego, czego się nauczyłem na szkoleniach.

Odporności też?

Umysł żołnierza porównuję zawsze do gąbki, która ma ograniczone możliwości wchłaniania. Jeśli nie znajdziemy sposobu na jej wyżęcie i dalsze wchłanianie, to pojawi się problem. Trzeba ją wycisnąć, żeby nie zwariować. Kiedyś miałem taki wylot: pięciu krytycznie rannych cywili. Żaden z nich nie umarł mi w śmigłowcu. A byli naprawdę mocno popsuci. Wiedziałem dzięki temu, że będę mógł pomóc naszym ludziom i zrobię to najlepiej jak potrafię.

Nie bałeś się?

Chciałbym powiedzieć, że nie… (chwila ciszy) Bałem się. Bałem za każdym razem. Gdy leciałem po rannych, gdy ruszałem na akcję specjalną. Ale to był lęk motywujący, nie paraliżujący.

A jak przekuwa się paraliż w mobilizację?

Nie wiem. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, że dopadł mnie strach paraliżujący, zawsze byłem zdolny do działania… Nie wiem. Ciężko mi powiedzieć.

Nawet kiedy kule latały nad głową?

Wtedy nie ma miejsca na strach. Wtedy trzeba działać. Kiedy jest podbramkowo, to trzeba szybko myśleć i podejmować decyzje. A nie skupiać się na strachu.

Tak, wiem. Odruchy, pamięć mięśniowa, pot na treningach. Wiesz, pamiętaj, że jestem tylko cywilem, kanapowym znawcą, do którego nikt nigdy nie strzelał…

… właśnie po to jesteśmy my, żołnierze. Po to wyjeżdżamy, np. na misje. Bo zdecydowanie łatwiej walczyć u kogoś, niż na swojej ziemi.

Ukraińcy nie mają tego komfortu.

To jest straszna wojna. Zupełnie inna od tych, na których ja byłem. Trzymam za nich kciuki. Przekazaliśmy jakąś pomoc, jaką mogliśmy, ze strony naszej firmy WIR Sof Med Center, prowadzącej szkolenia z zakresu medycyny pola walki. Co nam pozostaje? Czytać wiadomości, wspierać na ile możemy, obserwować i kibicować im.

Na ilu wojnach byłeś?

W sumie? Czekaj… (Wir liczy pod nosem) W sumie spędziłem 44 miesiące na misjach wojskowych. Na początku, w 2001 r., to była przygoda. W Macedonii. Można powiedzieć, że niedługo po konflikcie w sumie. Trafiliśmy na końcówkę misji Task Force Harvest, gdzie rozbrajano Armię Wyzwolenia Kosowa. Potem była misja Task Force Fox, gdzie mieliśmy ochraniać misję unijnych obserwatorów. Potem był dwa razy Irak (3. i 7. zmiana), trzy razy Afganistan (8. 10. i 12. zmiana).

Trzecia zmiana w Iraku była krwawa.

O żadnej z nich nie można powiedzieć, że nie były krwawe. Ale najcięższe walki odbywały się podczas trzeciej.

Powstanie Mahdiego i bitwa o Karbalę na przykład.

Na przykład. Jednostka Wojskowa Komandosów, wtedy jeszcze jako 1. Pułk Specjalny Komandosów, też tam działała. Łukasz Sikora, mój wspólnik, został wtedy ranny. Właśnie w zasadzce w Karbali. Ale wtedy, na trzeciej zmianie, zginęło najwięcej żołnierzy.

Choć w większości ci, którzy wtedy walczyli, wrócili w całości.

Według moich informacji tak. Ale mówimy o stratach fizycznych, stratach ludzkich. A rzadko kto wspomina o tym bagażu, który ze sobą przywozimy.

Trening ratownictwa pola walki Australijskich Sił Powietrznych (zdjęcie ilustracyjne)
Trening ratownictwa pola walki Australijskich Sił Powietrznych (zdjęcie ilustracyjne)© Getty Images | Stocktrek Images

To wyprzedziłeś moje pytanie. Bo często jest tak, że nawet jeśli żołnierz wraca fizycznie cały, to z psychiką bywa różnie. Wspominałeś o mózgu żołnierza jako o gąbce, która nasiąka tym, co przeżyje, i że trzeba ją czasem wyżąć.

Na początku, kiedy Polacy zaczynali jeździć na misje, ta opieka psychologiczna była bardzo ograniczona. Później to się zmieniło. Na końcu naszego pobytu w Iraku, czy w Afganistanie, gdy wysyłano duże kontyngenty, ta opieka się poprawiła. Ale powiedzmy to głośno: wielu żołnierzy, którym po misjach pokończyły się kontrakty i zostali sami, przeżyło wiele dramatów. Albo nie przeżyło.

Ich rodziny też cierpiały. Pomocy musieli szukać na własną rękę. Niejednokrotnie nie znajdywali. I były samobójstwa, był alkoholizm, rozbite rodziny…

A teraz?

Jest lepiej. Dużo lepiej. Wciąż dużo nam brakuje do tego, jak wygląda to w USA, no ale Polska to nie Ameryka.

Twoi koledzy wracali psychicznie poharatani?

Nie zwierzaliśmy się sobie. Ale ja sam z pomocy psychologa korzystałem po powrocie z misji afgańskich. Żeby poukładać się samemu ze sobą i nauczyć żyć na nowo w kraju pokoju. Może nie robiłem "padnij" na dźwięk strzelającego gaźnika, ale jeszcze parę tygodni po powrocie z Iraku, gdzie było zagrożenie IED (improvised explosive device – improwizowane urządzenie wybuchowe, "ajdik" – red.) było duże, łapałem się na tym, że rozglądałem się na mostach czy wiaduktach. Ale szybko doszedłem do porozumienia sam ze sobą, ogarnąłem się. Nie da się w parę minut po powrocie z kraju, gdzie trwa wojna, przestawić się na "normalne" funkcjonowanie.

Pamiętasz, co powiedział Hoot na koniec "Black Hawk Down"?

Widziałem ten film tyle razy, że…

"Kiedy wrócę do domu i ludzie będą mnie pytać ’Hej, Hoot, dlaczego to robisz? Jesteś uzależniony od wojny, czy co?’, nie powiem ani jednego cholernego słowa. Wiesz dlaczego? Bo nie zrozumieją. Nie pojmą, dlaczego to robimy. Nie zrozumieją, że chodzi o gościa obok ciebie. To wszystko". Ja też lubię ten film.

Nie opowiadam wszystkiego, co przeżyłem. Nie opowiadam o swoich traumach. Po co? Ale dzielę się swoim doświadczeniem. Podczas szkoleń, które prowadzimy dla młodych wojskowych lekarzy przekazujemy to, czego się nauczyliśmy. Żeby byli lepiej wyszkoleni, żeby…

… przeżyli?

Tak. Żeby przeżyli. Ale wracając – swoimi doświadczeniami dzieliłem się przede wszystkim z psychologami.

Pomogli?

Tak. Pomijając to, że mam trudny charakter… (śmiech)

Wszyscy specjalsi mają… hmm…mocne charaktery.

Dominujące. To stado samców alfa, w którym trzeba się odnaleźć.

I żyć ze sobą na co dzień.

Od tego jest hierarchia wojskowa. Wojsko jest zhierarchizowane, a na wojnę raczej nie trafia się z ulicy. Jest szkolenie, świadomość gdzie się jedzie, odpowiedzialność: za siebie, za sekcję… Wiemy po co tam jedziemy. Pewnie, że były konflikty. Ale były rozwiązywane na bieżąco. Bez incydentów.

Ale po mordach zdarzało się wam sobie nawzajem dawać?

Eeeee… raz czy dwa. (śmiech) Ale na zasadzie wyjaśnienia problemu. Potem piona i następnego dnia na robotę. Wszystko miało być poukładane i było. Szarża nie interweniowała. Co było w sześcioosobowej sekcji, zostawało w sekcji. I tyle.

W wojskach specjalnych jesteście mocno związani ze sobą, prawda?

Miesiące spędzane na poligonach to budują. Tę odpowiedzialność za siebie nawzajem. Mamy sekcję, grupę, która działa i się rozumie, więc jesteśmy w stanie wygrać. "No one left behind" – "nikogo nie zostawiamy". U nas to działa. Rozumiemy to jak cholera.

Jako wojska specjalne mieliśmy luksus. Mieliśmy dobre wyposażenie, wsparcie lotnicze. Oczy śledzące z powietrza cały teren… Patrzyłem na żołnierzy z – nazwijmy to – konwencjonalnego wojska, którzy codziennie wyjeżdżali na patrole i czułem dla nich podziw. Nie wiem czy miałbym w sobie dość odwagi, by codziennie jeździć, chodzić po tych samych trasach, wykonując zadania, które oni na co dzień robili i nie zwariować. Oni "strzelali się" o wiele częściej, niż my, taka jest prawda. A my? My mieliśmy długi proces planowania, zbierania informacji. Potem do śmigłowców, szybka operacja, szybki powrót i cyk. Pewnie, że korzystaliśmy z pomocy regularnego wojska. Jako ubezpieczenia czy nawet podwózki. Dlatego, jak mówię, nie krytykuję ich, a szanuję.

Jednostka Wojskowa Komandosów w Lublińcu
Jednostka Wojskowa Komandosów w Lublińcu© PAP | Andrzej Grygiel

Ale zazdrość się zdarzała? "O, przyjechały księżniczki. A ja w pasoszelkach (element oporządzenia osobistego żołnierza) z lat 60".

Zdarzały się spojrzenia z zawiścią. Ale rozwiązanie jest proste. Każdy może być specjalsem. Chcesz, to idź, przejdź selekcję, zalicz kurs bazowy, będziesz specjalsem. Jaki problem?

Fajnie to brzmi. Może to nie jest NAVY SEAL’s, że kandydaci toną, ale też macie ciężkie kursy.

Przede wszystkim trzeba przejść selekcję. A żeby trafić do zespołu bojowego, trzeba po kursie bazowym przejść jeszcze roczny kurs bojowy. I uwierz mi – odsiew jest spory.

Jaki?

Około 50 procent. Oczywiście można zrobić drugie podejście do kursu bazowego, ale daaaalece nie każdemu się to udaje.

Coś za coś. Za to byliście wizytówką Polski w NATO.

No cóż, najlepszy sprzęt, najlepsze wyszkolenie… Nie chcę zadzierać nosa, ale faktycznie elita.

Jakie to poczucie – być częścią elity?

Spory bagaż. Potrzeba ciągłego rozwijania się, doskonalenia swoich umiejętności, doskonalenia, ciągłego szkolenia. To nie jest tak, że raz trafiasz do WS (wojska specjalne – red.) i jesteś zajebisty na całe życie. To ciągłe doskonalenie się, rozwijanie umiejętności. Zmienia się wyposażenie, zmienia się taktyka – nasza i przeciwnika – do której trzeba się dostosować, żeby nie dostać wp…lu.

A Ty? Zaczynałeś od regularnego wojska czy od początku wiedziałeś, że chcesz mieć bordowy beret, nosić lepszy szpej i generalnie "być komandosem"?

Ja od początku chciałem być komandosem. Ostatnio szukając czegoś w dokumentach znalazłem swoje podanie do liceum, w którym mocno niewprawnym, ręcznym pismem pisałem, że chcę być oficerem Wojska Polskiego i dlatego chcę zdobyć średnie wykształcenie. Wtedy były jeszcze testy do szkół średnich. A dziś są?

Chyba tak.

W każdym razie, odkąd pamiętam, chciałem być żołnierzem, jak mój ojciec. Przynosił z jednostki gazety. "Polskę zbrojną", "Komandosa"… jarało mnie to. Chciałem być komandosem. Klasyka gatunku. W każdym razie, od początku chciałem iść do Lublińca (garnizon JWK – red.). Trafiłem do Koszalina, do obrony przeciwlotniczej, co było pomyłką. Po służbie zasadniczej odszedłem, bo nie było miejsc. Poszedłem do pracy, byłem pomocnikiem stolarza. Ale chciałem. Dzwoniłem do WKU niemal codziennie. W końcu bramka się otworzyła. Trafiłem do Lublińca, dostałem etat… I tak zostałem. Na 15 lat. Wszedłem w październiku 2000 r., wyszedłem z MON-u w grudniu 2015.

Kawał życia.

Dobrego życia. Na nic bym go nie zamienił.

Nawet mimo tego, że do ciebie strzelali? Mimo traum? Mimo psychologa?

Psycholog to lekarz jak każdy inny. Tylko nie leczy płuc czy stóp, a ma poukładać coś innego. Mieliśmy dobrą opiekę psychologiczną w tamtym czasie. A traumy? Ja nazywam je doświadczeniem. Kiedyś się tego w wojsku wstydzono. "Facet jest miękki" – mówiono. A ja zawsze mówiłem swoim ludziom jako medyk: nie wstydźcie się tego. Psycholog w niczym nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie.

Medyk na polu walki chyba widzi więcej, niż inni.

Tu trzeba rozróżnić. Ja byłem operatorem. Jak to mówimy między sobą – "kopaczem w drzwi". To była moja pierwsza specjalność. Strzelanie.

Strzelałeś do ludzi?

(chwila ciszy) Zdarzyło mi się… kilkukrotnie… brać udział w kontakcie ogniowym.

Ratowniczy śmigłowiec UH-60 Blackhawk i ekipa ratowników podczas ćwiczeń armii USA w Afganistanie
Ratowniczy śmigłowiec UH-60 Blackhawk i ekipa ratowników podczas ćwiczeń armii USA w Afganistanie© Getty Images | Stocktrek Images

To skąd się u szturmana wzięła medycyna pola walki?

Zupełny przypadek. Chciałem być komandosem, brałem każdy etat, jaki był. I w 1. PSK trafiłem na etat zwiadowca-kierowca-sanitariusz. O zwiadzie wtedy pojęcia nie miałem, przyznaję. Prawo jazdy kategorii B miałem. A sanitariusz? No, plaster na palec przykleję…

Po roku trafiłem do Macedonii i okazało się, że nie mam też pojęcia o medycynie. Podstawowy kurs, plecak pełen bandaży i to wszystko. Tyle dobrze, że w Macedonii za dużo się nie działo, jeśli chodzi o strzelanie. Ale zmianę po mnie już zginęło dwóch chłopaków: Piotrek i Paweł. A potem był już Irak, gdzie dowiedziałem się o możliwości odbycia kursów w USA. Kropla drąży skałę… i tak wylądowałem w Fort Sam Houston w Teksasie, na kursie podstawowym medyków piechoty (Army Combat Medic Specialist). A potem naprawdę spełniło się moje marzenie. Znalazło się miejsce dla Polaka w Forcie Bragg, w szkole dla medyków sił specjalnych, czyli Joint Special Operations Medical Training Center (JSO MTC).

A gdybyś miał to porównać ze szkoleniem w Polsce…

To bym nie porównał. Nie ma niczego takiego. Szkoła w Forcie Bragg jest najlepszą szkołą medyczną dla wojsk specjalnych na świecie. Nie ma lepszej.

A jak wygląda to w Polsce?

W Polsce za szkolenia medyków, w tym medyków wojsk specjalnych, odpowiada Wojskowe Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi. Mają tam swoich fachowców, ale nie byłem tam, nie brałem udziału w takim szkoleniu. Te kursy trwają kilkanaście dni. Zestaw to teraz z czterema miesiącami w Teksasie i siedmioma w Forcie Bragg.

Czego uczą medyka wojsk specjalnych w USA?

Wszystkiego. Kończąc taką szkołę dostaje się tytuł Trauma Expert. A uczysz się radzenia sobie z wszelkiego rodzaju urazami, jakie możesz spotkać na polu walki. Traumatologii, farmakologii, patofizjologii… Ten Fort Bragg to chyba była większa trauma, niż wszystkie wojny razem wzięte. Ilość materiału do przyswojenia była potworna, a każda wątpliwość była rozstrzygana na niekorzyść kursanta. Aha, i jeszcze jedno. Kursanci z USA mogli powtórzyć dział. Dla kursanta spoza USA niezaliczenie równa się zjazdowi do kraju.

Ilu Polaków przeszło taki kurs?

Ja byłem pierwszy. Po mnie był wspomniany już kolega Sikor. I teraz jest na kursie ktoś z jednostki AGAT lub NIL, nie pamiętam dokładnie.

Wojsko Polskie jest w stanie zagospodarować takich specjalistów?

Ja odszedłem do cywila, zdjąłem mundur i zajmuję się szkoleniami komercyjnymi. Jeśli pytasz, czy miałem propozycje prowadzenia kursów po odejściu ze służby – nie. Kiedy powstało centrum szkoleniowe w Lublińcu, dostałem propozycję bycia instruktorem cywilnym w centrum, ale warunki finansowe były, nazwijmy to tak, mało satysfakcjonujące.

To przykre. Armia wysyła człowieka na taki kurs, wykłada na to potężne pieniądze a potem proponuje mu… ile?

1500 zł na rękę, za pół etatu.

To żart?

A wyglądam jakbym żartował?

O k…

Tak. Motyla noga. Wiesz, ja nie wymagałem kokosów. Ale 1500 zł, przy moich umiejętnościach, jednak było uwłaczające. To zresztą szerszy problem. Szanujące się armie potrafią zagospodarować swoich weteranów. A u nas jest, jak jest. To nie jest zresztą wina ludzi. Tyle przewiduje etat na stanowisku asystenta instruktora. No więc uznałem, że mam to gdzieś. Na chleb i masło mam emeryturę, na szynkę to, co zarabiam z prowadzenia firmy. I tyle.

Ja mam ten luksus, że robiłem to, co kocham. A jeśli płacisz rachunki pracując przy tym, co lubisz, to jest jakoś tak… łatwiej.

Wojna uzależnia?

Oczywiście, że tak. Wracasz z jednej, witasz się z rodziną, a tydzień później siadasz przy biurku i robisz listę, co zabrać na następną wojnę. Ale naprawdę trudne jest to dla żon, partnerek, dzieci. Dla rodzin. Żołnierz, jadąc na wojnę, ma tak naprawdę jedno zadanie: przeżyć. A wyjeżdżając zostawiasz tu rodzinę, ze wszystkim na głowie: z zepsutym samochodem, urwaną rynną, cieknącym kranem, szkołę dzieci, lekcje, zakupy...

A potem wracasz z wojny i musisz to wszystko nadrobić. Naprawić samochód, zawiesić rynnę, poprawić kran i przynieść zakupy. I co?

I wtedy, jak łapiesz się na tym, że wracasz z misji i chcesz jechać na następną, to to jest pierwszy sygnał, że czas iść do psychologa. Tak było i w moim przypadku.

Kiedy wcześniej chciałem porozmawiać, byłeś na spacerze z dzieckiem. A na początku rozmowy powiedziałeś, że jesteś przygotowany i spakowany, gdyby miała być np. mobilizacja.

Kurczę. Jestem żołnierzem. Rezerwy, ok, ale przysięgę składa się jedną i ona cały czas obowiązuje.

To brzmi bardzo patriotycznie.

Jak to się dziś mówi? Byłem patriotą, zanim to było modne?

Polska to mój kraj. Tu się urodziłem i wychowałem. To jest najpiękniejszy kraj na świecie. I nie mówię tak dla czczego gadania. Ja tak uważam. Powtarzam to też swoim kursantom. Bez względu na to, kto rządzi, bez względu na politykę i podziały – to jest nasza ojczyzna. I twierdziłem tak od zawsze.

Ok, ale patriotyzm to jedno a lęk – o siebie, o dzieci, o wojnę – drugie. Jest lęk?

Na strachu ludzie porobili doktoraty. Ja się nie boję. Póki co. Na razie u nas wojny nie ma. A jeśli, tfu, tfu, odpukać by się u nas pojawiła, to trzeba strach paraliżujący przekuć na strach motywujący. "Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono" – że zacytuję Zofię Nałkowską. Niemal cztery lata spędziłem w warunkach wojennych, w niejednej sytuacji byłem i jakoś sobie poradziłem – lepiej lub gorzej.

Żyjesz, więc chyba lepiej.

Tak, chyba tak.

Krzysztof Pluta "Wir"
Krzysztof Pluta "Wir"© Archiwum prywatne

Wir – Krzysztof Pluta. (Ur. 1978), mł. chor. rezerwy. Operator z ponad 15-letnim doświadczeniem w zespole bojowym Jednostki Wojskowej Komandosów. Spędził ponad 40 miesięcy jako operator-medyk zespołu bojowego w rejonach objętych konfliktami zbrojnymi uznanymi za strefę działań wojennych oraz praktyką w składzie personelu śmigłowców MEDEVAC. Pierwszy w Polsce absolwent kursu Special Operations Combat Medic (SOCM) elitarnej szkoły JSOMTC dla medyków sił specjalnych USA w fort Bragg oraz kursu dla medyków piechoty armii USA 68W Combat Medic w fort Sam Huston. Obecnie prowadzi firmę zajmującą się szkoleniami z zakresu medycyny specjalnej.

Źródło artykułu:WP magazyn
ukrainawojnawojna rosyjsko-ukraińska