Męczeństwo zwykłego księdza
Więzienni strażnicy postawili nagiego ks. Władysława przed szeregiem kryminalistów. – To wasz nowy kolega! – powiedzieli.
20.06.2005 | aktual.: 20.06.2005 12:00
Był 1963 rok. Ksiądz Władysław Findysz nie zajmował się polityką. Był tylko pobożnym i dobrym księdzem, jakich zawsze jest sporo. I właśnie za prowadzenie duszpasterstwa trafił do więzienia. Nie dostał tam przepustki na operację. W niedzielę 19 czerwca zostanie ogłoszony błogosławionym i pierwszym polskim męczennikiem komunizmu.
Służbista serdeczny
Był proboszczem w Nowym Żmigrodzie między Krosnem a Jasłem. To wieś, która szczyci się m.in. liceum ogólnokształcącym. Nie był typem wielkiego działacza – nie założył nowych religijnych ruchów ani nie doprowadził do nawróceń w skali całego kraju. Robił to, czego wierni spodziewają się po dobrym proboszczu.
Choćby w 1944 roku, kiedy Niemcy wysiedlili wieś. Ks. Findysz solidarnie pojechał wtedy z ewakuowanymi parafianami. – Na noclegu we wsi Samoklęski razem z wikarym spowiadał parafian w stodole do rana. I odprawiał w nocy Msze – mówi Zdzisław Gołębiowski, dziś komendant OSP w Nowym Żmigrodzie. Po wojnie ks. Władysław wziął narzędzia i zaczął naprawiać kościół. Pomagał wracającym do wsi parafianom. Kilka rodzin długo mieszkało na probostwie, nawet razem z nim w pokoju.
– Miał wielkiego czarnego psa o imieniu Zagraj – wspomina Stanisława Wapińska, dzisiaj emerytowana nauczycielka. – Na nasz widok wołał Zagraja i zagadywał: „Myłaś się? Teraz to się okaże... Jak cię liże, to się nie myłaś!” – uśmiecha się. Ks. Findysz lubił w nieskończoność spacerować wokół rosnącego na podwórku krzaku białego bzu. – Patrzyłem z okna, bo byliśmy sąsiadami. Miał tam w trawie wydeptaną ścieżkę. U lewej ręki zawsze widziałem u niego różaniec – mówi Zdzisław Gołębiowski. Zdzisiek, wtedy ministrant, bardzo rozrabiał z bratem. Czasem ich tata, pan Ludwik, musiał na nich krzyknąć. Wtedy przez otwarte okna dolatywał do nich z podwórka wesoły głos księdza Władysława: „Ojcze Ludwiku, trza im przylać, bo są niegrzeczni!”. Najlepszy kontakt ks. Findysz miał z młodzieżą. – Na każdej lekcji religii opowiadał jakiś dowcip, żeby przybliżyć sprawę, o której mówił – wspomina pan Zdzisław. – Mówił do mojego kolegi: „A co ty dzisiaj masz taki humor jak mój Zagraj?”. Czasem nachodzili go esbecy. Wchodził wtedy na
lekcję spóźniony i zdenerwowany, ale nigdy się to na nas nie odbiło! Nie pytał nas wtedy, nie stawiał pał, i już w czasie prowadzenia lekcji odzyskiwał równowagę – wspomina.
Nie wszyscy księża przepadali za tym proboszczem ze Żmigrodu. Ks. Findysz jako dziekan sprawdzał ich parafialne księgi i często wytykał w nich braki. „Służbista...” – sarkali niektórzy pod nosem. – Tymczasem on po prostu uważał: „Jak coś robię, to dokładnie”. Taki charakter. To było widać i kiedy sprawdzał księgi, i kiedy prowadził duszpasterstwo. Był surowy i konkretny, a jednocześnie wesoły i serdeczny – ocenia ksiądz Aleksander Herba, dzisiejszy wikary w Nowym Żmigrodzie.
SB utrudniała Findyszowi życie, bo porządne duszpasterstwo w Nowym Żmigrodzie irytowało tajniaków. Proboszcz jeździł spowiadać i odprawiać Msze po wszystkich, nawet dalekich wioskach. Przyciągał tam do kościoła ludzi, którzy dopiero co zjechali z całej Polski na tereny, z których władze niedawno wysiedliły Łemków. „No to wydamy mu zakaz przebywania w strefie nadgranicznej, która obejmuje połowę parafii!” – postanowili esbecy. „Ma wyjątkowy kontakt z młodzieżą? To już, wprowadźmy klesze zakaz prowadzenia lekcji w szkole!” – wydali decyzję.
Młodzież przychodziła więc na religię do kościoła, a nie do szkoły. – Moja koleżanka zrezygnowała z religii, kiedy dostała funkcję w aktywie Związku Młodzieży Polskiej. Ale kiedy po roku funkcję straciła, znowu się na religii pojawiła. Myśli pan, że ks. Findysz dał jej to odczuć, że rzucił jakąś cierpką uwagę? Skąd! Traktował ją nawet lepiej niż pozostałych i pomógł jej nadrobić zaległości – mówi Gołębiowski.
Obrażeni donoszą
W 1963 roku ks. Findysz włączył się z parafią w ogólnopolską akcję związaną z soborem. Wierni mieli ofiarować „soborowy czyn dobroci” za obradujących w Watykanie. Proboszczowi trudno było mówić po operacji tarczycy, wysłał więc do parafian listy. Jeśli gdzieś ojciec pił, a jego dzieci chodziły głodne, to wśród propozycji różnych „soborowych czynów” wpisywał: „trzeźwość”. Żyjącym w konkubinacie, którzy nie mieli przeszkód do sakramentu małżeństwa, proponował jako czyn dobroci – ślub kościelny. Za każdym razem wpisywał też: „ożywienie życia religijnego”. Niestety, kilkanaście osób tym uraził. Postanowili dać mu prztyczka i napisali donosy do SB. Skutek? 25 listopada ks. Findysz trafił... do aresztu na rzeszowskim zamku. Funkcjonariusze w czasie rewizji wywrócili mu probostwo do góry nogami. Jako dowody winy donosiciele podawali w śledztwie, że proboszcz nie pozwalał niewierzącym i rozwodnikom na zaszczyt bycia chrzestnym w kościele. Widać nie wiedzieli, że każdy ksiądz na świecie ma obowiązek tak się zachować.
Sąd skazał ks. Findysza na 2,5 roku więzienia za „zmuszanie do praktyk religijnych”. Lekarz więzienny poinformował jednak, że podejrzewa u księdza raka przełyku. – To tylko podejrzenie, a nie diagnoza – orzekł sąd i nie wypuścił proboszcza na operację. Strażnicy i więźniowie znęcali się nad tym siwym księdzem. W Wigilię na odwiedziny pozwolono jego wikaremu, ks. Bieszczadowi. Pomiędzy szeregiem klatek z więźniami a szeregiem odwiedzających chodził strażnik. Głosy rozmawiających zlewały się w jeden bełkot. – Nie mogę się wyspowiadać, ale wzbudziłem w sobie akt żalu za wszystkie moje grzechy, proszę o udzielenie mi rozgrzeszenia – powiedział ks. Findysz. Strażnik usłyszał to. Gwałtownie zasłonił kratę i przerwał widzenie dla wszystkich więźniów. – Stałem chwilę jak nieprzytomny. Taka była Wigilia Bożego Narodzenia 1963 r. dla ks. Findysza i dla mnie – napisał ks. Bieszczad we wspomnieniach.
Co to za kościotrup?
Tymczasem delegacja parafian jeździła aż do Warszawy wstawiać się za ks. Findyszem. Młodzież pisała mu listy do więzienia. To był akt odwagi. Ksiądz odpisywał. Jednak z każdym listem stawiał coraz bardziej chybotliwe litery, z coraz większym wysiłkiem. – Niechby się tacy księża na kamieniu rodzili! To był ksiądz z charyzmą, ksiądz maryjny – mówi Zdzisław Gołębiowski. – Swoje pieniądze oddawał rodzinom, w których po wojnie była bieda. Niejednego zachęcił, żeby zawarł sakrament małżeństwa, proponując mu udzielenie ślubu za darmo. 90 procent parafian było mu gorąco oddanych – mówi. Po policzkach ciekną mu łzy. Adwokat alarmował, że ks. Findysz wymaga leczenia. Sąd Najwyższy poprosił więc naczelnika aresztu w Rzeszowie o przesłanie orzeczenia lekarskiego. Ale naczelnik zwlekał ponad miesiąc. Ks. Władysławowi uchylono areszt dopiero 29 lutego. Wikary pomógł mu wejść do kościoła. Wierni nie poznawali proboszcza. – To nie był człowiek. To był szkielet. Ludzie klęczeli i płakali. Poza szlochem w kościele nic nie
było słychać – wspomina Gołębiowski.
Stanisława Wapińska, która wtedy była młodą nauczycielką, pobiegła na probostwo odwiedzić księdza. – Jeszcze tego samego dnia dostałam wezwanie do wydziału oświaty. Kazali mi podpisać oświadczenie, że nie będę utrzymywać kontaktów z proboszczem – wspomina. Odmówiła. – Powiedziałam, że to właśnie dzięki księdzu jestem tym, kim jestem – mówi.
Ks. Władysław wiedział, że umiera. Pojechał na rekolekcje do Przemyśla. – Co to za ksiądz, taki rozmodlony i wyglądający jak kościotrup? – pytali księża, którzy go nie znali. Sam ks. Findysz zwierzył się koledze: – Jestem pogodzony ze swoim losem, jestem przygotowany! Przed chwilą byłem u karmelitów, wyspowiadałem się, wymodliłem się, jestem spokojny! Do końca żartował z domownikami. Umarł w Żmigrodzie 21 sierpnia 1964 roku. Na pogrzebie żegnały go ogromne tłumy.
Trzech łogosławionych
Razem z ks. Findyszem beatyfikowani zostaną ks. Bronisław Markiewicz, założyciel zgromadzenia michalitów, oraz ks. Ignacy Kłopotowski, założyciel sióstr loretanek. W imieniu Benedykta XVI błogosławionymi ogłosi ich 19 czerwca w Warszawie kard. Józef Glemp.
Przemysław Kucharczyk