PolskaMatka rosyjskiego żołnierza o wojnie w Ukrainie. "To krwawa jatka"

Matka rosyjskiego żołnierza o wojnie w Ukrainie. "To krwawa jatka"

26-letni rosyjski żołnierz Jewgienij zginął w ataku na ukraińskie lotnisko Hostomel pod Kijowem. Ale jego matka usprawiedliwia działania Rosji.

Wojna w Ukrainie
Wojna w Ukrainie
ARIS MESSINIS
Katarzyna Bogdańska

Rozpoczęta 24 lutego rosyjska wojna przeciwko Ukrainie nazywana jest w Rosji "specjalną operacją wojskową w Donbasie". Nie wolno tam mówić, że jest w rzeczywistości brutalną wojną napastniczą przeciwko sąsiadowi, w której Rosjanie bombardują cele cywilne: osiedla mieszkalne, szpitale, szkoły.

Władze Ukrainy szacują, że w samym Mariupolu zginęło już co najmniej 5 tys. osób. W całym kraju nawet 20 tys. Nie ma dnia bez informacji o nowych ukraińskich ofiarach - zarówno wśród cywilów, jak i wojskowych.

W wojnie tej giną także rosyjscy żołnierze. Wszystko wskazuje na to, że straty rosyjskiej armii są bardzo wysokie. Władze w Moskwie tylko dwukrotnie podawały dotychczas dane o własnych ofiarach. Ostatnio – 25 marca – informowano o 1351 zabitych.

W rzeczywistości może ich być od 7 tys. do nawet 15 tys. Takie liczby przytaczał dziennik "Washington Post" powołując się na wysokiego rangą przedstawiciela NATO.

Rosyjska gazeta "Komsomolskaja Prawda" podała 20 marca, że Rosja straciła już prawie 10 tys. żołnierzy. Wiadomość ta została jednak szybko usunięta, a gazeta twierdziła potem, że publikacja była wynikiem ataku hakerów.

26-letni rosyjski straszy sierżant o imieniu Jewgienij zginął w pierwszych dniach wojny w okolicach Kijowa. Jego matka Natalia (imię zmienione) wie już, że w Ukrainie trwa prawdziwa wojna. I choć straciła syna, usprawiedliwia inwazję, powtarzając argumenty rosyjskich mediów i władz.

W rozmowie z "Deutsche Welle" kobieta mówi o konflikcie z Ukrainą rzeczy niemające odbicia w rzeczywistości. Redakcja postanowiła jednak je opublikować. Rozmowa pokazuje sposób myślenia o wojnie rosyjskiej matki, która niedawno straciła w niej dziecko. Jest też dowodem na skuteczności uprawianej od lat rosyjskiej propagandy.

DW: Jak się pani czuje?

Natalia: To jest bardzo trudne, bardzo bolesne. Ale nic na to nie poradzę, nikt nie odda mi mojego syna.

Jak doszło do tego, że Jewgienij został żołnierzem?

- Bezpośrednio po skończeniu szkoły w 2014 r. wstąpił do wojska do jednostki specjalnej wywiadu wojskowego GRU. Później został przeniesiony do innej jednostki specjalnej w innym mieście. Już wtedy zaproponowano mu kontrakt. Jednak jakoś udało mi się go odwieść od tego zamiaru, w końcu chodziło o uczestnictwo w misjach w miejscach ogarniętych kryzysem.

Potem bezskutecznie starał się o pracę w areszcie śledczym. Następnie zgłosił się do policji i pracował w firmie ochroniarskiej. Ale ta praca mu się nie spodobała i mimo wszystko próbował podpisać kontrakt w wojsku.

Dowiedział się, że z Moskwy przyjeżdżają "łowcy", którzy werbują w pobliskiej wiosce. Został natychmiast zabrany i mieliśmy tylko jeden wieczór, aby się z nim pożegnać. Jewgienij służył w Gwardii Narodowej. Bardzo mu się to spodobało i został liderem grupy. Rozbijał demonstracje w Moskwie. Przez trzy miesiące służył również w Kaliningradzie, ponieważ planowano tam protesty.

Jak zaczęła się historia z Ukrainą?

- To był koniec stycznia. Syn zadzwonił i powiedział, że zostaną wysyłani do Smoleńska na manewry z Białorusią. Powiedziałam do niego: "Okłamujesz mnie? Jakie manewry?". Poszperałam trochę w internecie i okazało się, że faktycznie były manewry z Białorusią, ale się skończyły. Nie przestawałam szukać, bo chciałam się dowiedzieć, gdzie toczy się wojna. Pomyślałam o Kazachstanie. Nawet nie myślałam o Ukrainie. Dopiero następnego dnia przypomniałam sobie, że na Ukrainie mamy rozruchy.

To znaczy, że wiedziała pani o tym, że syn nie będzie wysłany na manewry?

- Tak. Powiedziałam Jewgienijowi, że nie jestem głupia i że nie wierzę, że on jedzie do Smoleńska. Kazałam mu zrobić sobie zdjęcie na dworcu w Smoleńsku. Zaśmiał się. Poszperałam jeszcze trochę i zdałam sobie sprawę, że syn wyjechał do Ukrainy. Od razu było jasne, że coś się tam dzieje.

Oczywiście próbowałam go odwieść od tego zamiaru. Powiedziałam, że może już nie wrócić. Odpowiedział: "Co ty, zwariowałaś"? Nie był w ogóle zorientowany, dokąd został wysłany. Albo mieli tak wyprane mózgi, że myśleli, że jadą na manewry, albo wiedział, ale nie mógł sobie wyobrazić, że dojdzie tam do takiego rozlewu krwi. Prawdopodobnie nikt tak nie myślał, nawet sam Putin. Coś tu poszło nie tak.

Czy później nadal mieliście kontakt?

- Wyjechał 13 lutego. Żartobliwie zapytałam go, jak mu się podoba Smoleńsk i co tam można zjeść. Roześmiał się i powiedział, że wszystko jest w porządku. Potem mieliśmy kontakt jeszcze trzy razy, ale na mniej niż minutę. Powiedział, że żyje i ma się dobrze. Chciał jeszcze zadzwonić do żony.

Ostatni raz zameldował się rano 24 lutego, kiedy wszystko się zaczęło. Przez WhatsAppa kolegi powiedział: "Mamo, zaczęła się wojna". Odparłam: "Synu, oglądam to w telewizji". Powiedział: "Wyobraź sobie, że cała kompania naszych chłopców została zabita na granicy". Chciałam wiedzieć, gdzie jest. "Jestem w Smoleńsku, mamo" - brzmiała odpowiedź. Powiedziałam: "Synu, trzymaj się". A on na to: "No to pa, mamo. Nie mam już więcej czasu. Powiedz mojej żonie, że wszystko jest w porządku". Od tej pory nie słyszeliśmy nic więcej aż do 8 marca.

Jak upłynęły te dwa tygodnie bez kontaktu z nim?

- Przez cały czas miałam przy sobie telefon. Całymi dniami oglądałam telewizję i szukałam informacji w internecie. Myślałam, że może gdzieś rozpoznam jego twarz. Codziennie chodziłam do kościoła, zapalałam za niego świeczkę i modliłam się za niego. Ale on już wcześniej poległ.

Jewgienij był w Hostomelu już 24 lutego. Nie zmarł 27 lutego, jak wynika z aktu zgonu, lecz znacznie wcześniej, prawdopodobnie wieczorem lub w nocy z 24 na 25 lutego.

Skąd to przypuszczenie?

- Przeczytałam w internecie, że nasi żołnierze zajęli Hostomel 24 lutego, po czym wszyscy nasi chłopcy zostali tam wysłani. Następnie zostali ostrzelani z Kijowa. Zostali otoczeni i nikt nie przyszedł im z pomocą. Byli ostrzeliwani i bombardowani przez cały dzień. Trzeba sobie wyobrazić, że lotnisko to otwarte pole.

Już 25 lutego nasi żołnierze ponownie zajęli Hostomel, a 26 lutego odnaleziono Jewgienija. Ale poinformowano mnie o tym dopiero 8 marca. Około godziny 13.30 zadzwonili z jego jednostki i powiedzieli, że mój syn zginął w bitwie pod Rostowem (Rostów nad Donem - miasto na południu Rosji, około 60 kilometrów od granicy z Ukrainą - przyp. red.) Prawie postradałam wtedy zmysły.

W pobliżu Rostowa nad Donem?

Nie wiem, dlaczego zostało to zgłoszone w takiej formie. Może dlatego, że był w kostnicy w Rostowie, a tam nie mieli sprawdzonych informacji.

Czy w ostatnich latach rozmawiała pani z Jewgienijem o Ukrainie?

- Szczerze mówiąc, nie.

Czy wie pani, dlaczego doszło do tej wojny?

- Myślę, że gdybyśmy nie zaczęli bombardować, to Ukraińcy zbombardowaliby nas. Nie było innego wyboru. Ale coś poszło nie tak, czego nikt się nie spodziewał. Teraz, gdy tak wielu żołnierzy już poległo, nie można się zatrzymać. Trzeba iść dalej, aż do zwycięstwa.

Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, co Rosja robi w Ukrainie? O co walczył Jewgienij?

- Mój syn walczył za nas, za Rosję i Rosjan. Dzięki temu możemy teraz telefonować, pić i jeść. On nie umarł tam na próżno, ale za nas, abyśmy żyli długo i szczęśliwie, aby nie było tu wojny, aby nie spadały na nas bomby.

W Rosji nie wolno nazywać tego konfliktu wojną. A jak pani to postrzega jako wojnę czy jako "operację specjalną?"

- Nie, nie uważam tego za "operację specjalną". To jest prawdziwa wojna. Zdaję sobie sprawę, że nie należy jej za taką uznawać, ale to jest wojna. Krwawa jatka.

Rozmawiała Oksana Ivanowa

Przeczytaj także:

Wybrane dla Ciebie