Masakra w Kandaharze. Dowódca bazy po raz pierwszy opowiedział o żołnierzu mordercy
To była największa masakra w amerykańskim wojsku od czasu wojny w Wietnamie. Kapitan Dan Fields z sił specjalnych po raz pierwszy tak szeroko opowiedział o swoim podwładnym, sierżancie Robercie Balesie, który 11 marca 2012 roku, opuścił niepostrzeżenie bazę i wymordował cywili z pobliskiej wsi.
08.11.2015 | aktual.: 08.11.2015 17:33
Bales zabił w sumie 16 osób, w tym cztery kobiety i ośmioro dzieci. Zranił też sześć kolejnych osób. Pod osłoną nocy wtargnął do trzech domów, uzbrojony w karabin automatyczny, pistolet, granatnik i nóż. Za swoje czyny w sierpniu 2013 roku został skazany na dożywocie bez możliwości ubiegania się o złagodzenie wyroku. Była to największa zbrodnia wojenna w Stanach Zjednoczonych od czasu masakry w My Lai w 1968 roku.
Odpowiedzialność
Dan Fields, któremu podlegał sierżant Bales, po niemal trzech latach opowiedział "Daily Beast", jak to jest mieć mordercę w swoim oddziale. - Myślałem o tym, co mogłem potencjalnie zrobić, by do tego nie doszło. Straciłem przez to dużo snu. Czasami nadal tracę - mówił żołnierz sił specjalnych na łamach serwisu Daily Beast.
Fields stanowczo odrzuca tezy o tym, że do zbrodni Balesa przyczyniła się wojenna trauma i stres pourazowy. - On nie jest tu bohaterem, nie jest ofiarą. On jest tym, który spierd... - oceniał kapitan.
Dowódca po raz pierwszy spotkał Balesa w lutym 2012. Jego zdaniem przyszły sprawca masakry nie wyróżniał się niczym spośród innych żołnierzy piechoty, choć jak przyznaje z podenerwowaniem, jego najbliżsi koledzy z oddziału nie byli wyjątkowo zaskoczeni, że mu "odbiło". Właśnie dlatego Fields do dziś zarzuca sobie, że nie zauważył żadnych oznak szaleństwa swojego podwładnego.
Zbrodnia
Gdy w środku nocy Fields został obudzony przez innych żołnierzy, którzy donieśli mu, że w bazie brakuje jednego człowieka, kapitan szybko sprawdził, że brakuje Balesa. Pomyślał, że ten lunatykuje. - Nie wiedziałem, gdzie jest i co robi. Moim największym zmartwieniem było sprawdzenie, gdzie do cholery się podziewa i sprowadzenie go z powrotem - opisuje początkową reakcję, podkreślając, że nie domyślał się co zaszło.
Po pół godziny kapitan dostał raport z kliniki, do której przywieziono Afgańczyków postrzelonych przez Amerykanina. Wówczas wszystko stało się jasne. Dowódca natychmiast powołał grupę pościgową, która miała za zadanie schwytanie mordercy.
- Przepraszam, że cię zawiodłem. Przepraszam - przywołuje pierwsze słowa, jakie zbrodniarz wypowiedział po postawieniu go przed kapitanem. Nie chciał jednak mówić o jakichkolwiek szczegółach swojej "akcji".
Skutki
Podobno Bales nie przepadał za swoim dowódcą. Jego zdaniem, kapitan nie przykładał się do agresywnego zwalczania talibów. Jednak Fields nie ma sobie nic do zarzucenia, ponieważ do masakry doszło zaledwie po 45 dniach od dyslokacji, a w dodatku część jego zespołu została ranna w wyniku wybuchu bomby i brakowało mu ludzi.
Braki kadrowe stały się jeszcze bardziej odczuwalne po masakrze, gdy wokół bazy zaczęły się gromadzić setki Afgańczyków. Na miejsce przybył nawet oddział Navy SEALs, na wypadek, gdyby talibowie lub rozwścieczony tłum próbowali zdobyć bazę szturmem. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać.
Kapitan opowiada, że tłum był spokojny i koczował cały dzień pod jednostką, gdy zabójca oczekiwał w tym czasie na transport śmigłowcem. Fields, za pośrednictwem tłumacza, próbował udzielać im odpowiedzi i łagodzić sytuację, ale ja wspomina, problemem było to, że sam niewiele wiedział. - Wymiana ognia - wiem jak sobie z tym poradzić, ale seryjne morderstwo to było coś nowego - wspomina dowódca.
W kolejnych dniach baza była codziennie ostrzeliwana przez talibów. Dowództwo kategorycznie zabroniło żołnierzom ją opuszczać, więc mogli jedynie odpowiadać ogniem. Patrole były wykluczone. - Rejon był wystarczająco niebezpieczny, a jego czyny sprawiły, że staliśmy się celami, każdy z nas działał w warunkach podwyższonego ryzyka - mówi Fields.
Wkrótce po masakrze jeden ze specjalistów od materiałów wybuchowych utracił w wyniku eksplozji przydrożnej miny obie ręce i nogi. Dowódca wspomina, że wówczas nie dało się skutecznie przeciwdziałać minowaniu dróg, bo lokalna ludność nie chciała współpracować z Amerykanami.
Dziś Fields nie służy już w armii. Nosił się z odejściem z wojska jeszcze przed masakrą, a ta nie tyle utwierdziła go w decyzji, co podjęła decyzję za niego. - W zasadzie mówili mi, że bez względu na to, jak dobrze będę wykonywał swoją pracę, to będzie się za mną ciągnęło przez całą resztę kariery w wojsku - mówi.