HistoriaMasakra pod No Gun Ri

Masakra pod No Gun Ri

• W lipca 1950 r. amerykańscy żołnierze rozstrzelali południowokoreańskich cywilów
• Podejrzewali, że znajdują się wśród nich przebrani żołnierze Korei Północnej
• Nikt nigdy nie poniósł za to odpowiedzialności

Masakra pod No Gun Ri
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons

29.08.2016 16:17

Krótka wersja jest taka: pod koniec lipca 1950 r. amerykańscy żołnierze rozstrzelali od kilkudziesięciu do kilkuset południowokoreańskich cywilów w pobliżu wioski No Gun Ri. Obawiali się, że znajdują się wśród nich przebrani żołnierze Korei Północnej. Nikt nigdy nie poniósł za to odpowiedzialności, a incydent przez blisko pół wieku był praktycznie nieznany poza Półwyspem. Dłuższa wersja jest, jak się można spodziewać, znacznie bardziej złożona.

Zapomnienie

Doniesienia o masakrze krążyły po Korei od samego początku. Po zakończeniu walk politycy i generałowie z Seulu nie drążyli jednak tematu. Gdy rodziny ofiar po raz pierwszy spróbowały nagłośnić zbrodnię, rządzący kazali im schować żale do kieszeni. Odbudowujące się Południe potrzebowało amerykańskiej przychylności. Nikt nie miał zamiaru psuć atmosfery praniem wojennych brudów.

Dekady później, w latach 90., Korea Południowa była już innym państwem, znacznie bogatszym i nieco swobodniejszym. Choć o wielu epizodach z przeszłości nadal mówiono ogólnikami, lokalni badacze coraz odważniej zbierali świadectwa z czasów konfliktu - także i te, które mogły nie spodobać się w Białym Domu. Sęk w tym, że dla Amerykanów - o ile w ogóle coś o nich słyszeli - były to jedynie mgliste historie z odległego kraju. Przynajmniej do czasu, aż opowiedzieli im je ich właśni żołnierze.

Rewelacje

Charles J. Hanley, Sang-hun Choe, Martha Mendoza i Randy Herschaft trafili na temat No Gun Ri blisko pół wieku po tragedii. Zaczynając od lokalnych źródeł, doświadczeni reporterzy Associated Press (AP) - największej agencji prasowej świata - krok po kroku odtwarzali chronologię wydarzeń i docierali do ludzi, którzy przeżyli tamte dni. Wiedzieli, że wspomnienia samych Koreańczyków nie wystarczą. Potrzebowali czegoś więcej. Po osiemnastu miesiącach pracy byli gotowi do publikacji.

Tekst ukazał się jesienią 1999 roku. Reporterzy zebrali świadectwa 24 południowokoreańskich obywateli oraz 12 byłych żołnierzy 2. Batalionu, który wziął udział w masakrze. - Po prostu ich unicestwiliśmy - wyznał dziennikarzom Norman Tinkler, artylerzysta. - To była rzeź - powiedział inne strzelec, Herman Petterson. Takich relacji amerykańska publika nie mogła już zlekceważyć.

Strach

Komunistyczna Korea Północna zaatakowała swojego południowego sąsiada 25 czerwca 1950 r. Chociaż wezwani na pomoc przez Seul Amerykanie zdążyli przerzucić na półwysep kilka stacjonujących w Japonii dywizji, inwazja wydawała się nie do zatrzymania. Po miesiącu walk wojska Kim Ir Sena znajdowały się już 150 kilometrów na południe od Seulu. 25 lipca, po trzydniowym oblężeniu, zdobyły kolejne miasteczko - Yongdong.

Wycofując się z położonej w górach osady, żołnierze amerykańskiej 1. Dywizji Kawalerii zarządzili ewakuację kilku okolicznych wiosek. Blisko 600 cywili wyruszyło na południe jeszcze tego samego dnia. Większość niosła dobytek w siatach i walizkach, niektórzy załadowali go na ciągnięte przez zwierzęta wozy. Początkowo podróżowali z wojskową eskortą, lecz Amerykanie szybko ich opuścili. Następnego ranka uciekinierzy natknęli się na patrol, który kazał im zostawić główną drogę i maszerować wzdłuż torów kolejowych w kierunku wioski No Gun Ri. Krótko potem, gdy zatrzymali się na odpoczynek, zbombardowały ich amerykańskie samoloty.

Południowokoreańscy uchodźcy wojenni, 1950 r. fot. Wikimedia Commons

Według koreańskich świadków atak z powietrza był w pełni zamierzony - chwilę wcześniej na niebie mieli widzieć maszyny rozpoznawcze, które musiały zidentyfikować ubranych na biało uchodźców. Paru Koreańczyków twierdziło też, że bombowce zawracały i zrzucały ładunek na rozbiegających się ludzi co najmniej parokrotnie. Reporterzy AP nie wykluczyli wszakże, że nalot mógł być efektem pomyłki - linia frontu znajdowała się bardzo blisko i piloci często mieli problem z rozróżnieniem cywilów od kolumn wroga.

Spanikowani Koreańczycy popędzili w stronę No Gun Ri. Tuż przed wioską znajdował się most kolejowy, a za nim - prowizoryczne okopy amerykańskiego 2. Batalionu 7. Pułku Kawalerii. Widząc nadciągający tłum, Amerykanie stali się nerwowi. W przeszłości zdarzało się już, że północnokoreańscy szpiedzy mieszali się z cywilami, przechodzili pozycje nieprzyjaciela i uderzali od tyłu. Słabo wyszkoleni, kiepsko wyposażeni i niedoświadczeni wojskowi nie chcieli takiego ryzyka. Mieli zresztą - jak ujawniła AP - wyraźnie rozkazy: nie przepuszczać uchodźców. Gdy Koreańczycy podeszli bliżej, żołnierze oddali w ich kierunku kilka ostrzegawczych salw. Szukając schronienia, przerażeni wieśniacy wbiegli do dwóch 25-metrowych tuneli, które ciągnęły się pod masywnym mostem. Azyl okazał się jednak pułapką.

Śmierć

Choć części szczegółów do dziś nie wyjaśniono, jedno jest pewne: po zapadnięciu zmroku Amerykanie otworzyli ogień do skulonych w betonowych przejściach ludzi. Niektórym, zwłaszcza młodym mężczyznom, udało się uciec. Od 200 do 300 osób nie miało na to szans. - Dzieci krzyczały, dorośli modlili się, a żołnierze nie przestawali strzelać - opisywała Park Sun-Yong, która straciła wtedy syna i córkę.

Według ustaleń AP, masakra rozpoczęła się po tym, jak dowodzący obroną mostu kapitan otrzymał przez radio bliżej nieokreślone rozkazy. - Powiedział: do diabła z nimi, pozbądźmy się ich - wspominał Eugene Hesselman, jeden z żołnierzy jednostki. - Nie wiedzieliśmy, czy to Koreańczycy z północy czy południa. Byliśmy tam od kilku dni i nie potrafiliśmy ich odróżniać - przyznał.

Pierwszy ostrzał trwał zaledwie kilkanaście minut, lecz Amerykanie pilnowali wyjść od tuneli z uniesioną bronią jeszcze przez dwie doby. Rankiem 29 lipca cały batalion otrzymał polecenie wycofania się z okolic No Gun Ri.

Prawda?

Reportaż Associated Press zaszokował opinię publiczną w USA, a swoje własne śledztwa na temat masakry - z podobnymi relacjami - przeprowadziły wkrótce m.in. ''Time'' oraz ''Newsweek''. Departament Obrony niemal natychmiast zapowiedział rozpoczęcie oficjalnego dochodzenia. Piętnaście miesięcy później - krótko po tym, jak zespół AP otrzymał nagrodę Pulitzera - opublikowano jego wyniki.

Rządowi badacze przyznali, że amerykańscy żołnierze zabili ''nieznaną liczbę cywilów'' pod No Gun Ri, lecz nazwali to ''niefortunną, typową dla wojny tragedią, a nie celowym działaniem''. Przekonywali też, że otwarcie ognia przez 2. Batalion było jedynie odpowiedzią na atak ze strony ukrywających się pod mostem wysłanników Kim Ir Sena. Stanowczo wykluczyli przy tym, by dowództwo kiedykolwiek nakazało zabijanie uchodźców.

W tym samym czasie obrońcy armii przeprowadzili ofensywę przeciwko dziennikarzom Associated Press, zarzucając im sensacjonalizm i wytykając wszystkie nieścisłości z reportażu oraz wydanej po nim książki. Ich koronnym argumentem było to, że jeden z przytaczanych przez dziennikarzy świadków, Edward Daily, okazał się oszustem - wbrew swym dramatycznym słowom, w chwili masakry służył jako mechanik daleko od frontu i nie mógł ''słyszeć płaczu i krzyku malutkich dzieci''. Ale i śledztwo Departamentu Stanu miało wiele wad.

Chociaż po 2001 r. opinia publiczna skupiła się już na zupełnie innych tematach, nieliczni dziennikarze i historycy nadal zgłębiali sprawę No Gun Ri. W ciągu czterech kolejnych lat odnaleźli w Archiwum Narodowym 16 dokumentów, które wskazywały na to, że w pewnym momencie wojny na Półwyspie amerykańskie dowództwo co najmniej przyzwalało na atakowanie uciekających cywilów.

Jednym z najbardziej obciążających dowodów był napisany na dzień przed rzezią w No Gun Ri list ambasadora Stanów Zjednoczonych w Korei Południowej do zastępcy sekretarza stanu. John Muccio informował w nim przełożonego, że armia ''postanowiła co następuje: jeśli uchodźcy pojawią się na północ od linii wojsk Stanów Zjednoczonych, będzie oddawać strzały ostrzegawcze, a jeśli będą się upierać przy posuwaniu się naprzód, będzie ich zabijać''. Chociaż rządowi badacze mieli przeczytać milion stron dokumentów, o tej - i kilkunastu podobnych - notatkach w swoim raporcie już nie wspomnieli. Pominęli także fakt, że z niewiadomych przyczyn z archiwum zniknął dziennik komunikacji 7. Pułku Kawalerii - ale tylko z lipca 1950 r.

Amerykańscy żołnierze podczas wojny w Korei, 1950 r. fot. Wikimedia Commons

Milczenie
Obie strony sporu różniły się szacunkami liczby ofiar (od kilkudziesięciu do blisko 400), oceną intencji sprawców i wiarygodności świadków oraz teoriami na temat odpowiedzialności - kogo winić: szeregowych żołnierzy, którym puściły nerwy? Oficerów w polu, sztabowców, generałów z Pentagonu? Rzekomych północnokoreańskich prowokatorów? A może po prostu okrutną naturę wojny?

Mimo kontrowersji, dyskusja nie dotyczyła nigdy tego, czy do masakry faktycznie doszło - temu nikt nie zaprzeczał. W ciągu ostatniej dekady zachęceni odkryciami Koreańczycy próbowali parokrotnie uzyskać zadośćuczynienie od Waszyngtonu. Chociaż Seul aprobował ich starania, zdecydowanie nie miał zamiaru wchodzić z tego powodu na kurs kolizyjny z Białym Domem. Efekt dało się przewidzieć: pozwy ostatecznie odrzucano jako przedawnione lub niespełniające wymogów.

Po publikacji raportu Departamentu Stanu w 2001 r. prezydent Clinton powiedział, że ''w imieniu USA bardzo żałuje, iż koreańscy cywile stracili życie pod No Gun Ri w lipcu 1950 roku''. Dzisiaj, 66 lat po tragedii, ofiary i ich rodziny nie mają już praktycznie żadnych szans na jakąkolwiek inną rekompensatę - lub wyraźniejsze przeprosiny.

###Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiaKorea Północnamasakra
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)