ŚwiatMasakra na premierze

Masakra na premierze

Dwa tygodnie temu prezydent Francji Nicolas Sarkozy został skrytykowany za przegraną prawicy w marcowych wyborach lokalnych. Podszedł do pulpitu i z uśmiechem powiedział: „Powinniście się cieszyć. Nasza dwuipółprocentowa porażka to pikuś [wolne tłumaczenie]. Gordon Brown przegrał 20 procentami”.

26.05.2008 | aktual.: 26.05.2008 10:52

Masakra na Brownie nie skończyła się na samej klęsce. Kilka dni po wyborach lokalnych (odbyły się 1 maja) instytut badań społecznych YouGov opublikował ranking partii politycznych. Wynik był dla laburzystów druzgocący – cofnęli się do międzywojnia: 23 procent poparcia to najgorszy rezultat od momentu uwzględnienia ich w sondażach, czyli od lat 30.

To zaledwie dwa z całej serii ciosów, które w końcu mogą zupełnie obezwładnić premiera Browna. – Pamięta pan przypadek Belgii? – pyta mnie Brendan O’Neill, naczelny brytyjskiego magazynu politycznego „Spiked”. – Przez dziewięć miesięcy nie było tam rządu, nikt nie kierował krajem. Wielka Brytania będzie teraz bez rządu przez następne dwa lata [wybory parlamentarne odbędą się najpóźniej w 2010 roku – przyp. red.]. Po klęsce w wyborach lokalnych i z tak fatalnymi notowaniami Brown pozostanie premierem tylko dlatego, że laburzyści nie mają nikogo na jego miejsce. To początek wegetacji. Pogrążona w marazmie Wielka Brytania to zła wiadomość dla Polski. Minister Radosław Sikorski po kwietniowej wizycie w Londynie roztaczał plany polsko-brytyjskiej współpracy na forum UE, na przykład w sprawie liberalizacji handlu usługami w Unii. Wewnętrzne kłopoty Browna mogą sprawić, że Londyn ograniczy swoją europejską aktywność do minimum.

Duże piersi i bmw

Przez pierwsze majowe tygodnie słowo „masakra” nie znikało z brytyjskich gazet. W pierwszomajowych wyborach laburzyści zdobyli zaledwie 24 procent głosów, konserwatyści aż 44, choć kampanie obu partii w zasadzie się nie różniły. – Wiało nudą – ocenia Duncan O’Leary z londyńskiego instytutu Demos. – Żadna z partii nie popisała się merytorycznie. Również torysi. Mimo że wygrali tak znacząco, głosy na nich oddane były raczej wyrazem dezaprobaty tego, co robi rząd.

Podczas kampanii partie przerzucały się niezbyt wyszukanymi sloganami. Laburzyści twórczo rozwinęli hasło konserwatystów: „Ratuj biednych, głosuj na torysów”, dodając: „Ratuj wieloryby, głosuj na harpunników”. Z kolei prawicowy (ostatecznie zwycięski) kandydat na mera Londynu Boris Johnson przekonywał, iż „twój głos oddany na torysów sprawi, że żonie urosną piersi, a ty będziesz miał większą szansę zostać posiadaczem nowego modelu bmw”. – To nie była poważna kampania, ale wyborcy poważnie dali do zrozumienia, że kredyt zaufania dany następcy Tony’ego Blaira już się wyczerpał – twierdzi O’Leary. Ten kredyt zaufania dla człowieka, który kilka lat cierpliwie czekał, aby zostać premierem, szybko się wyczerpał. Gdy w czerwcu 2007 roku Gordon Brown przejmował władzę, komentatorzy przewidywali, że zasypie parlament pomysłami, które kiełkowały w jego głowie przez całą dekadę. Nie zasypał.

Zmiana na czele rządzącej elipy dała jednak laburzystom kilkuprocentową przewagę w notowaniach, a Brown niczym Hamlet przez trzy tygodnie publicznie się zastanawiał, czy rozpisać wybory, czy nie. Gdy konserwatyści ponownie wyszli na prowadzenie, premier oświadczył, że nigdy nie myślał o przyspieszeniu wyborów. Te sprzeczne wypowiedzi sprawiły, że w mediach pojawiły się spekulacje, czy Brown – który przecież jest Szkotem – dobrze zna angielski. Te wątpliwości powróciły tydzień po ostatniej „masakrze” wyborczej. Wendy Alexander, szefowa szkockich laburzystów, oświadczyła, że tak jak tamtejsi nacjonaliści również jest za przeprowadzeniem referendum w sprawie niepodległości Szkocji oraz że premier Brown jest tego samego zdania.

Następnego dnia w parlamencie lider konserwatystów David Cameron zapytał premiera, czy to prawda. Brown zaczął przekonywać, że Alexander powiedziała coś zupełnie przeciwnego. Nie przekonały go cytaty przytaczane przez Camerona. Nie przekonała nawet sama Alexander, która w radiu ponownie wyraziła swoje poparcie dla szkockiego referendum. Po dwóch dniach, naciskana przez kancelarię premiera, wszystko odwołała. – Trudno uwierzyć, że premier w ciągu 11 miesięcy urzędowania dwukrotnie strzelił sobie w tę samą stopę – uważa O’Leary. – Po tych dwóch wydarzeniach społeczne zaufanie do niego zupełnie wyparowało.

Zamieszanie wokół Alexander może mieć również katastrofalne skutki dla samej Partii Pracy. Pierwszy raz tak ważny laburzysta poparł referendum niepodległościowe. Wcześniej było ono na lewicy tematem tabu, bo Szkocja to bastion laburzystów – gdyby uzyskała niepodległość, Partia Pracy przestałaby się liczyć w Westminsterze. Brutalne zdyscyplinowanie Alexander może jednak okazać się błędem. Teraz szkoccy nacjonaliści powiedzą wyborcom: „Nie głosujcie na nich. Oni dostają rozkazy z Londynu”.

Dobry minister, zły premier

To niejedyny problem premiera. Brown został szefem rządu jako „najlepszy minister finansów od 300 lat”. I to w gospodarce spodziewano się największych sukcesów. Wyniki na razie są fatalne: wzrasta bezrobocie i inflacja, drożeją żywność oraz mieszkania. – Większość przyczyn takiego stanu pozostaje poza kontrolą premiera (kryzys żywnościowy na świecie), ale on nie proponuje żadnych działań obronnych. Nie naprawił dachu, gdy świeciło słońce – uważa profesor Rodney Barker z London School of Economics. – Jego ostatnia próba reformy systemu podatkowego (likwidacja najniższego progu dla najmniej zarabiających) skończyła się dramatyczną awanturą w coraz bardziej lewicującej Partii Pracy i choć reforma przeszła, premier już się z niej wycofał.

Wewnętrzny bunt w sprawie reformy podatków pokazał jeszcze jedno niepokojące dla Browna zjawisko – Partia Pracy trzeszczy w szwach. Duża część jej posłów od dawna tylko pozoruje poparcie dla premiera. Coraz więcej laburzystów otwarcie mówi o konieczności wymiany szefa rządu. Zaczynają się również personalne ataki na Browna. Kończ pan

John Prescott, były laburzystowski szef MSW, w opublikowanych niedawno wspomnieniach kreśli obraz Browna jako „człowieka sfrustrowanego, drażliwego i wybuchowego jak wulkan”. Według niego Brown zawsze marzył o premierostwie, a teraz, gdy osiągnął cel, źle się z tym czuje. Inny ważny członek Partii Pracy Frank Field twierdzi, że Brown nie doczeka końca kadencji, ponieważ po prostu nie nadaje się na premiera.

Tę wewnątrzpartyjną krytykę szefa rządu podchwyciły lewicowe gazety. „Guardian” w komentarzu zaapelował do Browna: „Kończ pan, oszczędź wstydu nam i sobie!”. – Problem w tym, że ani partyjni, ani prasowi krytycy nie zaproponowali jeszcze sensownego następcy – twierdzi O’Leary. – Popularni członkowie rządu, choć nie można im odmówić kompetencji, są wciąż żółtodziobami, jeśli chodzi o rozgrywki polityczne.

Niespodziewanie Browna wzięły w obronę prawicowe media. „The Spectator” napisał, że laburzyści próbują zwalić winę na jednego człowieka, aby móc odrodzić się z nowym liderem. Podobnego zdania jest profesor Barker. – Wszyscy w Partii Pracy powinni uderzyć się w piersi. Gdy rok temu Blair odchodził na emeryturę, był czas, żeby zastanowić się nad nowymi priorytetami. Po dekadzie u władzy wydawałoby się to naturalne. Jednak wtedy – zamiast nad programem – debatowano nad datą odejścia Blaira.

– Partia Pracy jest zupełnie wypalona – przekonuje nas O’Neill. – Jej ministrowie gadają jak roboty: „postępowy konsens”, „nowa polityka”, „aspiracje”. Ale to już nic nie znaczy.

„The Spectator” zakończył swój zeszłotygodniowy komentarz druzgocącą dla laburzystów diagnozą: „Słabość Browna nie jest przyczyną kryzysu Partii Pracy, lecz jego najbardziej oczywistym symptomem”.

Łukasz Wójcik

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)