Marząc o życiu w Europie - szlak śmierci nielegalnych imigrantów przez Morze Śródziemne
Uciekają przed wojnami, dyktaturami, nędzą. Gotowi zaryzykować własne życie - często to nim płacą za niebezpieczną drogę, podczas której są na łasce przemytników. Morze Śródziemne stało się cmentarzyskiem dla tysięcy imigrantów z Afryki i Azji, marzących o przedostaniu się do Europy. Ale ofiar tej tułaczki jest dużo więcej - uciekinierzy giną z wycieńczenia, podczas napadów, trafiają do burdeli czy niewolniczej pracy.
Krótkie wzmianki, trochę danych, czasem kolorowa mapka z czerwonymi strzałkami i czarnymi punktami, parę przykrych zdjęć - i na tym koniec. Wiedzieliśmy, że to się dzieje, że jest problemem. Ale w obliczu tylu dramatów, ten nie przyciągał naszej uwagi. Aż do koszmaru na Lampedusie. Wtedy cały świat spojrzał na morskie cmentarzysko u wrót Europy.
3 października w pobliżu niewielkiej włoskiej wyspy zatonęła łódź, która dwa dni wcześniej wypłynęła z libijskiej Misraty. Na jej pokładzie znajdowało się ponad 500 Afrykanów, głównie Somalijczyków i Erytrejczyków. Zmierzali do Europy. Mieli zacząć w niej nowe, lepsze życie. Choćby i nielegalnie.
Ratownicy zdołali ocalić zaledwie 160 z nich. Ciała pozostałych wyławiano jeszcze przez osiem dni.
20 tys. ofiar
Według organizacji międzynarodowych, od 1990 roku podczas prób przekroczenia Morza Śródziemnego zginęło 20 tysięcy emigrantów z Trzeciego Świata. Ostatni miesiąc był pod tym względem wyjątkowo tragiczny.
Cztery dni przed wydarzeniami z Lampedusy fale wyrzuciły na sycylijską plażę zwłoki trzynastu mężczyzn, których przemytnicy zmusili do wskoczenia do wody, gdy ich łajba utknęła na mieliźnie. Niecałe dwa tygodnie później u wybrzeży Malty utonęły co najmniej 33 osoby. Po kilku dniach włoskie i maltańskie służby morskie zapobiegły kolejnej makabrze, ściągając z trzech dryfujących łodzi blisko 400 uciekinierów z Syrii i Palestyny.
Pierwszą reakcją był szok i współczucie. Straże wybrzeża postawiono w stan najwyższej gotowości, Komisja Europejska zaoferowała dodatkową pomoc dla ocalałych, ofiarom pośmiertnie przyznano włoskie obywatelstwo, opuszczono flagi. Po chwili przyszły też inne refleksje.
- Współpraca Włoch i Malty pomogła uratować teraz setki ludzi, ale reszta Unii wspierała nas tylko pustymi słowami. Nie wiem, ile osób musi jeszcze zginąć na morzu, nim zrozumiemy, że to nasz wspólny problem - żalił się premier Malty Joseph Muscat.
Państwa południa UE od dawna skarżą się na brak solidarność ze strony reszty wspólnoty. Tylko w tym roku do Włoch przedostało się 35 tysięcy emigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu; 24 tysiące spełniają wymogi niezbędne do otrzymania azylu. Chociaż dla wielu z nich końcowym celem podróży są bogatsze kraje północy, przez długi czas pozostaną zmartwieniem wyłącznie rządu w Rzymie.
- Tragedie, jak ta z Lampedusy, mają miejsce co roku i odpowiedź Unii zawsze wygląda podobnie: wezwanie do jedności i skoordynowanych działań - przypomina Joanna Parkin z brukselskiego think-tanku Center for European Policy Studies. - W praktyce jednak nie udaje się ustalić, co robić dalej - dodaje.
Berlin, Londyn i Sztokholm nie chcą dzielić się ciężarem patrolowania odległego Morza Śródziemnego czy umieszczania emigrantów w obozach przejściowych. Bronią się, że ostatecznie i tak przyjmują więcej "nielegalnych" niż reszta Unii. Dla Polski, Litwy lub Czech temat jest wręcz abstrakcyjny. Wysuwane przez południowców propozycje, by rozdzielać azylantów na wszystkie państwa UE, spotykają się na wschodzie z wymownym milczeniem. W tej kalkulacji niewiele już jest miejsca na współczucie.
Tułaczka
Somalijczycy i Syryjczycy uciekają przed wojną. Malijczycy i Libijczycy - przed powojennym chaosem. Erytrejczycy mają dosyć dyktatury, która zmusza ich do wieloletniej służby wojskowej, Nigeryjczycy korupcji i religijno-etnicznych konfliktów, mieszkańcy Beninu, Togo, Senegalu i Ugandy są zmęczeni nędzą i brakiem perspektyw.
Niektórzy emigranci pochodzą z tak odległych miejsc, jak Demokratyczna Republika Konga i Tanzania, a nawet południowoafrykańskie Lesoto.
Tam, gdzie się urodzili, życie jest trudne, niekiedy nie do wytrzymania. Tymczasem wszystko, co widzą w telewizji, czytają w gazetach i słyszą na ulicach, mówi im, że w Europie będzie łatwiej. Bez przemocy, bez głodu, za to z dachem nad głową i pracą.
Szanse na otrzymanie wizy ma tylko garstka z nich, zazwyczaj tych najlepiej wykształconych, ze znajomościami lub bliskimi w UE. Za zaoszczędzone pieniądze kupują bilet w jedną stronę i startują od zera. Nawet jeśli nie wszystko im się uda, należą do uprzywilejowanych.
Ci, którzy nie dostaną papierów, muszą wydać swe oszczędności na znacznie trudniejszą podróż - poza prawem, na łasce przemytników, bez najmniejszej gwarancji sukcesu. A nawet przeżycia.
Ścieżka śmierci
Nikt nie wie, ilu ludzi ginie w trakcie wędrówki na wybrzeże, ilu pada z pragnienia, głodu, zmęczenia i chorób, ilu jest porywanych, trafia do burdeli, niewolniczych kopalń, partyzantek albo po prostu ginie z ręki napotkanych bandytów.
Wiadomo za to, że ci, którzy toną wśród fal Morza Śródziemnego i Atlantyku, stanowią jedynie część żniwa zbieranego przez to, co niemiecki reporter Klaus Brinkbaumer określił jako "afrykańską odyseję" (przymiotnik "azjatycka" również by pasował, bo kontynentalna trasa - przez Turcję i Grecję lub Bułgarię - wybierana przez emigrantów z Syrii, Afganistanu czy Bangladeszu potrafi być równie niebezpieczna).
Dekadę temu jeden z najpopularniejszych szlaków dla "nielegalnych" prowadził z Sahary Zachodniej i Maroka do hiszpańskich Wysp Kanaryjskich. Gdy wzmożone patrole na lądzie i oceanie odcięły tę drogę, strumień emigrantów skierował się w inne punkty: do Cieśniny Gibraltarskiej, gdzie malutkie, nieoświetlone łódeczki co rusz wpadały pod wielkie tankowce, do Algierii, gdzie wszechobecne służby bezpieczeństwa strzelały ostrą amunicją, a złapanych uciekinierów wywoziły bez wody na środek pustyni i do Libii, gdzie pułkownik Kadafi używał ich jako karty przetargowej. Gdy chciał postraszyć Europę, zalewał włoskie plaże przemytniczymi łódeczkami. Gdy liczył na pieniądze, niemal całkowicie powstrzymywał emigrację (podobnie do dziś w relacjach z UE postępują Maroko, Turcja i najprawdopodobniej również nowe libijskie władze).
Kolejne szlaki otworzyły się, gdy północą Afryki wstrząsnęła Arabska Wiosna. To wtedy media po raz pierwszy zaczęły rozpisywać się o położonej zaledwie 130 km od Tunezji Lampedusie, na którą w ciągu paru miesięcy zbiegło blisko 50 tysięcy Afrykanów. Po krótkim wyciszeniu w 2012 roku, dziś Lampedusa przeżywa kolejne oblężenie.
"Nielegalni" są tak zdesperowani, że nie baczą na ryzyko. By opłacić szmuglerów - a ci potrafią dyktować ceny sięgające kilkunastu tysięcy dolarów - wielu wyprzedało cały dobytek i zaciągnęło pożyczki u bliskich i znajomych. Powrót do ojczyzny z pustymi rękoma może oznaczać więc dla nich nie tylko upokorzenie, ale i kłopoty. Ci, którzy uciekają z państw ogarniętych wojnami, często nie mają zresztą dokąd wracać. Nasza twierdza
Eksperci od gospodarki zgodnie przyznają, że starzejąca się Europa potrzebuje młodej ludności napływowej; inaczej nie utrzyma tzw. korzystnego wskaźnika obciążenia ekonomicznego (czyli odpowiedniego stosunku między emerytami a populacją w wieku produkcyjnym).
Według zajmującej się bezpieczeństwem unijnych granic agencji Frontex, w ostatnich latach do UE przedostawało od 70 do 140 tysięcy nielegalnych emigrantów rocznie. Dane te dotyczą jednak tylko tych, których wykryto. Liczba niezarejestrowanych obcych może wynosić ponad 4 miliony.
To zbyt wielu, by Europa była w stanie ich wszystkich przyjąć, a tym bardziej zapewnić im choćby najprostszą pracę i zintegrować. Zwłaszcza, że na to ostatnie przybysze nie zawsze mają chęć, co tworzy dodatkowe problemy społeczne i wzmaga antyimigracyjne nastroje.
Unia Europejska stara się więc, by pogodzić swe wartości - na przykład te, które nakazują przyznać azyl ofiarom wojny i prześladowania - z troską o własne interesy. W 2005 roku utworzono wspomniany już Frontex (jego siedziba znajduje się w Warszawie w wieżowcu Rondo 1), który pełni rolę swoistego "łowcy emigrantów". Do patrolowania Morza Śródziemnego oddano też w ostatnim czasie m.in. drony. Europa szkoli i doposaża służby krajów tranzytowych, a także buduje coraz wyższe mury i zasieki w newralgicznych punktach, m.in. na granicy turecko-greckiej i wokół Ceuty i Melilli - hiszpańskich eksklaw w Afryce Północnej.
Logika tych wysiłków jest prosta: czym więcej "nielegalnych" uda się złapać na morzu lub zostawić poza bramami Europy, tym lepiej dla niej. Zwłaszcza w dobie kryzysu.
Niestety, każde nowe zabezpieczenie sprawia, że uciekinierzy z Somalii czy Erytrei podejmują coraz bardziej ryzykanckie próby przedarcia się do celu. Nadzieja połączona z desperacją to zły doradca, którego jednak kochają mafie przemytnicze.
Jest jeszcze coś: rozwiązanie problemu emigrantów - i tragedii, które ich spotykają - nie leży tylko w gestii Europejczyków. Stwierdzenie, że afrykańskie i azjatyckie państwa muszą poradzić sobie z biedą i chaosem, to banał. Walczyć należy jednak także z powszechną w tych regionach wiarą, że dotarcie do Europy równa się niemal wkroczeniu do raju.
O tym, jak mało rozkoszy jest w życiu poza prawem w obcych miastach pełnych kamer, przekonuje się coraz więcej "nielegalnych". Tylko w Wielkiej Brytanii każdego roku kilkanaście tysięcy z nich ujawnia się i prosi o deportację do ojczyzny. Wstyd i lęk czasem po prostu przegrywają z rozczarowaniem i tęsknotą.
"Blisko 14 mln Europejczyków powyżej 25. roku życia nie może znaleźć pracy. Bezrobocie w Hiszpanii wynosi 26%, we Włoszech 12%, a w Portugalii 16%. W Wielkiej Brytanii w sierpniu osiągnęło poziom 7,85% - najwyższy od dwóch dekad. Mimo tego, to głównie do tych państw kierują się nielegalni emigranci z Afryki. Nie zdają sobie sprawy, że wybierają najgorszy czas, by szukać lepszego życia w Europie", ostrzegał krótko po wydarzeniach z Lampedusy ugandyjski magazyn "Independent". Nie da się uciec przed wnioskiem, że takie tragedie na dobre skończą się dopiero wtedy, gdy zabraknie chętnych na feralne rejsy z przemytnikami.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.
Polecamy również blog autora: Blizny Świata