Marszem ku prezydenturze? "Ryzyka, pułapki i wątpliwości" [OPINIA]
Pomysł, by kampanię prezydencką Rafała Trzaskowskiego zakończyć 25 maja "marszem patriotów" w Warszawie, wydawać się może sprawdzonym już w roku 2023 wyborczym wehikułem i receptą na sukces. Nie sposób jednak nie dostrzec stojących za nim ryzyk, pułapek i wątpliwości - pisze dla Wirtualnej Polski Sławomir Sowiński.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Kampania prezydencka roku 2025 i jej polityczny kontekst różnią się bowiem dość zasadniczo od tej parlamentarnej sprzed dwu lat. A finał długiej kampanii wyborczej Rafała Trzaskowskiego w wielkomiejskim stołecznym pejzażu, może okazać się prezentem dla konkurencji. Tym cenniejszym, że złożonym na samym wyborczym finiszu.
Sprawdzona gra w mobilizację
Obserwując jak na razie dość jednostajny i nie budzący wielkich emocji maraton wyborczy Rafała Trzaskowskiego, nietrudno domyślić się powodów, dla których już dziś, na jego finał zapowiedziano wielki event i poruszenie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rosyjski cyber atak na biuro PO. "Działania, które można nazwać wojną"
Zaplanowany - ostatecznie - na 25 maja "marsz patriotów" Koalicji Obywatelskiej w Warszawie, ma być zapewne powtórką wielkich marszów z roku 2023. Podobnie jak wtedy, ma być impulsem budzącym już dziś partyjne struktury Platformy, owo polityczne wojsko, bez którego nie sposób dotrzeć z kampanijnym przekazem do lokalnych społeczności w ponad 300 polskich powiatach i prawie 2500 gmin. Organizując wszak wyjazdy na marsz do stolicy, będą działacze Platformy, niejako pośrednio, oddziaływać na swe rodziny, znajomych, czy sąsiadów.
Na tle dość jednostajnego tempa i uspokajającego sondażowego obrazu kampanii prezydenta Trzaskowskiego, chodzi też zapewne o podniesieniu już dziś u wszystkich potencjalnych zwolenników PO politycznego ciśnienia. O przypomnienie stawki wyborców i przekonanie, że 1 czerwca trzeba stawić się przy urnie, bo liczyć się będzie każdy głos.
W pomyśle tym idzie wreszcie o demonstrację na finiszu prezydenckiego wyścigu politycznej siły i sprawczości. Nie tylko w sensie licytacji na liczebność i dynamikę z zaplanowanym na 12 kwietnia marszem PiS, ale przede wszystkim w wymiarze dotarcia do tych niezdecydowanych wyborców "ostatniej godziny", którzy chcą swym głosem dołączyć się do obozu zwycięzców i faworytów.
Długa lista wątpliwości
Mówiąc to wszystko, nie sposób jednak nie zauważyć długiej listy ryzyk i wątpliwości związanych z tym wyborczym manewrem. I gry o całą stawkę dość niepewną kartą.
Wymieniając wątpliwości najbardziej oczywiste, warto zauważyć, że w realiach demokracji wielkie efektowne, przekonujące marsze, to raczej przywilej opozycji niż władzy. Autentyczne polityczne emocje, które wyprowadzają ludzi na ulice, biorą się bowiem raczej z protestu i niezadowolenia z jakości aktualnych rządów, niż z szerokiego entuzjastycznego ich poparcia. A i o tym ostatnim trudno dziś mówić.
Co więcej, jednoznaczną rekomendacją dla marszu nie wydaje się wcale także doświadczenie z roku 2023. Warto wszak przypomnieć, że choć oba wielkie ówczesne marsze przedwyborcze (z 4 czerwca i 1 października) były wyjątkowym organizacyjnym i wizerunkowym sukcesem Koalicji Obywatelskiej, to w ich efekcie… 15 października wybory wygrał PiS, i to z dość wyraźną przewagą 1 mln głosów nad KO. A fakt, że partię Jarosława Kaczyńskiego pomimo to udało się odsunąć od władzy, wynika między innymi z tego, że Trzecia Droga, zamiast wielkiego marszu w Warszawie 1 października, wybrała tego dnia własną drogę przez Polskę z daleka od wielkich miast.
Mówiąc krótko, marszami można wygrać efektowne obrazy w programach informacyjnych, ale niekoniecznie wybory. A i w tym roku, wywołani niejako publicznie do tablicy koalicjanci Platformy, głównie ludowcy, wybiorą raczej lokalną i konserwatywną emocję i powściągliwość swych wyborców, a nie wielkomiejski marsz.
I tu dochodzimy to wątpliwości najważniejszej. Cała wszak kampania Rafała Trzaskowskiego oparta zastała - słusznie z jej perspektywy - o strategię długiego marszu z daleka od stolicy. O odważną, w swej istocie, marketingową ekwilibrystykę. O próbę przekonania milionów polskich wyborców, z których aż 60 procent mieszka w miejscowościach do 50 tys. mieszkańców, że wielkomiejski, liberalny polityk, jakim jeszcze wczoraj był Rafał Trzaskowski, dziś świetnie czuje, rozumie i reprezentuje potrzeby i wrażliwość bardziej konserwatywnej Polski lokalnej.
Kończenie tej wielkiej wyborczej operacji w wielkomiejskiej scenerii stolicy stawia jej efekt pod dużym znakiem zapytania. I podbija jednocześnie centralny polaryzacyjny przekaz PiS: Platforma i Rafał Trzaskowski to wielkie liberalne miasta, a zdroworozsądkową większość polskiego społeczeństwa, z Przasnysza, Kutna czy Opoczna, reprezentuje Karol Nawrocki i my.
Po co to ryzyko, po co ten marsz?
Niezwykle doświadczony polityk, jakim jest Donald Tusk, ze wszystkiego tego zdaje sobie zapewne sprawę. Po co zatem to ryzyko, i po co ten marsz?
Sztabowcy Rafała Trzaskowskiego i Donald Tusk mają pewnie świadomość, że pomimo uspokajających sondaży, długim spokojnym, trochę usypiającym czujność wyborców marszem, bez gwałtownego zrywu na koniec, można te wybory przegrać. A demobilizacja własnego elektoratu to najczarniejszy sen sztabowców. I PiS, i PO.
W marszu tym, przy wszystkich jego ryzykach, można też rozpoznać przygotowanie do poważnej rozgrywki wewnątrzkoalicyjnej, która przyjdzie zapewne po wyborach. Ewentualne tłumy 25 maja pod sztandarami KO na ulicach Warszawy będą zapewne dla premiera Tuska dobrym argumentem, by już po 1 czerwca pokazać jego koalicjantom nowe, znacznie skromniejsze niż dziś polityczne miejsce.
Głównie jednak idzie tu o nawiązanie za wszelką cenę (także cenę ryzyka) do emocji z roku 2023 i umocnienie kluczowego dla Platformy przekonania, że wybory prezydenckie roku 2025 to w istocie nie tyle spór o przyszłość Polski, ile dogrywka z roku 2023, i walka o ostateczne odsunięcie PiS od władzy. A od tego, na ile to właśnie przekonanie zagości w głowach wyborców niezdecydowanych, a na ile PiS przekona ich, że 1 czerwca to plebiscyt nad obecnymi rządami Donalda Tuska, będzie zależał wynik tych wyborów.
Dla Wirtualnej Polski Sławomir Sowiński*
*Dr hab. Sławomir Sowiński, politolog z Instytutu Nauk o Polityce i Administracji UKSW, specjalizuje się w badaniach nad polityką i religią oraz współczesnymi procesami politycznymi. Autor książki "Boskie, cesarskie, publiczne. Debata o legitymizacji Kościoła katolickiego w Polsce w sferze publicznej w latach 1989-2010".