PublicystykaMark Leonard: Ostatni żywy człowiek

Mark Leonard: Ostatni żywy człowiek

Putin liczy na to, że rosyjska gospodarka nie zbankrutuje, zanim dojdzie do rozpadu Ukrainy. Uważa również, że UE cierpi na te same bolączki, które trapiły były Związek Radziecki, postrzegając ją jako utopijny, wielonarodowy projekt, który zapadnie się pod ciężarem swoich wewnętrznych sprzeczności. Tu też Kreml robi co może, by pomóc temu procesowi, poprzez wspieranie skrajnie prawicowych partii w całej Unii - pisze Mark Leonard, dyrektor Europejskiej Rady Polityki Zagranicznej. Artykuł w języku polskim ukazuje się wyłącznie w Opiniach WP, w ramach współpracy z Project Syndicate.

Mark Leonard: Ostatni żywy człowiek
Źródło zdjęć: © AFP | Mikhail Kliementyev

25.05.2016 | aktual.: 12.10.2016 17:59

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Dzisiejsza sytuacja geopolityczna wydaje się rozwijać w ślad za fabułą "Gry o Tron": wiele państw znajduje się pod tak wielką polityczną i ekonomiczną presją, że jedyna ich nadzieja leży w tym, że ich rywale upadną przed nimi. Ich rządy trzymają się władzy jednocześnie wykorzystując wewnętrzną słabość rywali.

Najlepszym przykładem jest prezydent Rosji Władimir Putin. Jego ostatnie kampanie w Syrii i na Ukrainie mogą wyglądać jak działania geopolitycznego pirata. Ale powodem jego awanturniczości jest wewnętrzna słabość. Aneksja Krymu przez Rosję była na przykład w dużej części próbą odnowienia legitymacji społecznej reżimowi Putina po "zimie niezadowolenia", kiedy demonstranci wyszli na ulicę aby zaprotestować przeciwko powrotowi Putina do władzy w roli prezydenta.

Rywale Rosji - szczególnie Stany Zjednoczone i Unia Europejska - nałożyły na nią sankcję w nadziei na zwiększenie podziałów wśród rosyjskiej elity, wykorzystując fakt, że Putin nie zdywersyfikował gospodarki kraju z jej uzależnieniem od ropy i gazu. Putin z kolei liczy na to, że rosyjska gospodarka nie zbankrutuje, zanim dojdzie do rozpadu Ukrainy. Aby przyspieszyć ten proces, Kreml pociągnął już za każdą możliwą dźwignię destabilizacji: prowadził wojskowe inwazje, manipulował ukraińską polityką, stosował szantaż energetyczny i prowadził wojnę informacyjną.

Putin uważa, że UE cierpi na te same bolączki, które trapiły były Związek Radziecki, postrzegając ją jako utopijny, wielonarodowy projekt, który zapadnie się pod ciężarem swoich wewnętrznych sprzeczności. Tu też Kreml robi co może, by pomóc temu procesowi, poprzez wspieranie skrajnie prawicowych partii w całej Unii. Putin wydaje się liczyć na to, że jeśli Wielka Brytania zagłosuje za "Brexitem", a Marine Le Pen z Frontu Narodowego zostanie prezydentem Francji, UE straci możliwość utrzymania swoich sankcji.

Ale wysiłki Putina nie kończą się na Europie. Po tym jak w listopadzie tureckie siły powietrzne zestrzeliły rosyjski samolot bojowy przy swojej granicy z Syrią, Putin podjął szereg kroków mających zdestabilizować Turcję od wewnątrz. Nałożył sankcje gospodarcze, rozpowszechnił plotki o korupcji w wewnętrznym kręgu prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana, zaprosił lidera kurdyjskiej partii do Moskwy i według doniesień, wysłał broń bojownikom Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Politolog Iwan Krastew uważa, że "Putin podjął długofalową grę mającą wydrenować turecką gospodarkę i podważyć polityczne podstawy rządu Erdoğana".

W innym zakątku Bliskiego Wschodu, monarchia Arabii Saudyjskiej i teokracja Iranu ścigają się w wyścigu o przetrwanie. Gospodarka Iranu jest wrakiem po latach międzynarodowych sankcji, a jego rząd nie zdołał jeszcze wykorzystać porozumienia nuklearnego z USA, aby ją odbudować. Ale Iran zdołał za to zjednać sobie poparcie społeczne, pozując na przywódcę wszystkich szyitów, jednocześnie podważając wpływy Arabii Saudyjskiej w Iraku, Syrii, Bahrajnie i Jemenie.

Prognozy upadku dynastii Saudów stały się stałą częścią komentarzy na temat Bliskiego Wschodu. Ale Arabia Saudyjska liczy na to, że będzie w stanie utrzymywać ceny ropy naftowej tak długo, by zdestabilizować Iran i doprowadzić amerykański przemysł łupkowy do bankructwa. Saudyjski minister ds. ropy naftowej Ali al-Naimi powiedział, że nie zmniejszy produkcji nawet, jeśli ceny spadną do poziomu 20 dolarów za baryłkę.

- Jeśli cena spadnie, to spadnie - powiedział. - Inni ucierpią na tym dużo bardziej, zanim my cokolwiek odczujemy.

Dalej na wschód, chiński gigant zaczyna się potykać. Analityk Minxin Pei spekuluje, że rządy Komunistycznej Partii Chin mogą wkrótce dobiec końca. "Wzrost gospodarczy spowalnia. Partia jest w rozsypce, bo zasady, które ustanowiła aby ukrócić wewnętrzną walkę polityczną, uległy rozpadowi (...). Zadowolenie klasy średniej zaczyna podlegać erozji z powodu degradacji środowiska, słabego poziomu usług, nierówności i korupcji.

Chińscy rządzący ze swojej strony liczą na to, że zdołają przeżyć ostre spowolnienie gospodarcze i że ich kraj przegoni USA, zmieniając równowagę sił w Azji. Jednym z powodów optymizmu prezydenta Xi Jinpinga jest fatalny stan amerykańskiej polityki. Przez lata reformy były blokowane przez Kongres, a teraz świat zastanawia się nad potencjalnymi konsekwencjami zwycięstwa Donalda Trumpa w listopadowych wyborach prezydenckich.

Chińscy nacjonaliści mają nadzieję, że spadek względnej potęgi Ameryki we wschodniej Azji sprawi, że USA wycofają się z regionu tak, jak zrobiły to na Bliskim Wschodzie i w Europie. Jak spekulował autor artykułu opublikowanego w ubiegłym miesiącu w chińskim "Dzienniku Ludowym", administracja Trumpa opuści swoich kluczowych azjatyckich sojuszników, Japonię i Koreę Południową, umożliwiając Chinom stanie się dominującą potęgą wojskową na Pacyfiku. Chińczycy uważają, że nawet jeśli Hillary Clinton wygra wybory, amerykańska opinia publiczna straciła apetyt na internacjonalizm i że kraj ten odwróci się od wolnego handlu i zagranicznych interwencji.

Próba szkodzenia rywalowi - nawet za cenę szkody dla siebie samego - to znana taktyka w świecie biznesu, gdzie firmy wchodzą w wojny cenowe, mając nadzieję, że ich konkurenci zbankrutują pierwsi i opuszczą branżę. Ale ta taktyka nie była dotychczas tak powszechna w geopolityce.

W 1992 roku, w swojej książce "Koniec historii i ostatni człowiek", Francis Fukuyama przekonywał, że świat doszedł do końca społeczno-gospodarczego rozwoju. Doszedł do wniosku, że liberalna demokracja była owym "ostatnim człowiekiem", końcowym punktem tego rozwoju. Nie mógł mylić się bardziej. Dziś żadne mocarstwo nie nazywa siebie "ostatnim człowiekiem". Jedyne co mogą zrobić, to liczyć na to, że będą ostatnim żywym człowiekiem.

Mark Leonard

Copyright: Project Syndicate, 2016

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także
Komentarze (304)