Publicystyka"Marek Trela. Moje konie, moje życie" - przedpremierowe fragmenty książki

"Marek Trela. Moje konie, moje życie" - przedpremierowe fragmenty książki

Utraconą przedwcześnie Pianissimę z pełną świadomością łamania przepisów Marek Trela zdecydował się pochować wedle janowskiej tradycji w parku za biurem stadniny. Na końskim cmentarzu nazwanym Aleją Zasłużonych Koni. Nie był w stanie oddać jej do spalarni, gdzie zgodnie z aktualnym rozporządzeniem powinny trafiać po śmierci konie - pisze Ewa Bagłaj w książce o Marku Treli, który przez prawie 40 lat sprawował opiekę nad końmi w Janowie Podlaskim. Najpierw jako lekarz weterynarii, później jako szef odpowiedzialny za całą stadninę i takie legendy czystej krwi arabskiej, jak Bandola czy Pianissima. Publikujemy przedpremierowo fragmenty książki "Marek Trela. Moje konie, moje życie".

"Marek Trela. Moje konie, moje życie" - przedpremierowe fragmenty książki
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | Stuart Vesty

18.11.2016 | aktual.: 18.11.2016 16:52

Stadnina podczas II wojny światowej

Aby ratować cenne stado przed hitlerowską ofensywą z zachodu, ewakuowano je wedle rozkazu na wschód, w czym uczestniczył Andrzej Krzyształowicz, zastępca kierownika Pohoskiego. Marsz odbywał się nocami, a obsługa rekrutowała się w większości z przypadkowych osób, jako że wyszkoleni w opiece nad końmi masztalerze walczyli na froncie. Jeden z pomocników trzymał cztery spięte razem roczne ogierki. Byli to wymienieni powyżej synowie Ofira, z którymi Pohoski wiązał ogromne nadzieje hodowlane. Spłoszone przez wojskową ciężarówkę, wyrwały się opiekunom w okolicy Białej Podlaskiej. Dzięki temu się uratowały.

Umęczone ponad tygodniową tułaczką stado dotarło do Janowa około czwartej nad ranem - niektóre konie poranione, ze zdartymi kopytami, inne chore, "prawie dowlekły się", według relacji Andrzeja Krzyształowicza. A już o siódmej rano stadninę otoczyli żołnierze radzieccy. Armia Czerwona zabrała Ofira, Dziwę, Gazellę II i jeszcze kilkadziesiąt najlepszych ogierów, matek i źrebiąt. Miały powędrować o własnych siłach do Tierska na Kaukazie. Niektóre po drodze zginęły. W stadninie dokonała się obfitująca w brutalne sceny grabież reszty koni, sprzętu i zapasów paszy, do czego podżegano również zabużańską ludność. W imię "dziejowej sprawiedliwości" rozkradziono lub zniszczono wszystko, co tylko dało się wynieść - próbowano nawet odrywać blachy z dachów stajen i ogołacać mieszkania pracowników. Z janowskiej hodowli uchowała się jedna klacz, Najada, która oparła się wyprowadzeniu z boksu. W okolicy odnaleziono jeszcze dwie roczne klaczki i osieroconego źrebaka.

Niemcy, którym bardzo zależało na przejęciu znanej już na Zachodzie stadniny, wkroczyli do Janowa i zastali puste, zniszczone stajnie. Zaczęli poszukiwać koni, głównie tych pogubionych w czasie ewakuacji, jak synowie Ofira. Skupowali je też, pod przymusem, od prywatnych hodowców. W ten sposób pozyskano od Bąkowskich z Kraśnicy klacz Bałałajkę, późniejszą matkę "królowej Janowa" - legendarnej klaczy Bandoli.

Doprowadzili teren do porządku, zachowując przedwojenny schemat organizacyjny hodowli, która wtedy dzieliła się na dwie zupełnie różne instytucje: stado i stadninę. Docelowo zatrudnili jeszcze więcej fachowego polskiego personelu, niż pracowało tu przed wojną, a kierownictwo nad sprawami hodowlanymi powierzyli również Polakom.

Andrzej Krzyształowicz pełnił funkcję koniuszego stada ogierów. Stanisław Pohoski był konsultantem przy odrestaurowywaniu janowskiej hodowli, a jego sugestie niemiecki komendant, płk. Hans Fellgiebel, traktował jak święte słowo i natychmiast wcielał w życie.

O tym, jak szybko i sprawnie okupanci zorganizowali całe przedsięwzięcie, świadczy fakt, że już w następnym roku, 1940, mogli urządzić w Janowie Podlaskim tradycyjną niemiecką Hengstparade - wielką paradę ogierów, prezentowanych także pod siodłem oraz we wszelkiego rodzaju zaprzęgach, której towarzyszył przegląd hodowlany. Co roku było to ważne wydarzenie, odbywające się na placu w centrum stadniny. Zjeżdżała się cała generalicja. W Białej Podlaskiej działało strategiczne lotnisko, a w samym Janowie ulokowano siedzibę wyższego dowództwa Wehrmachtu, toteż wielu oficerów regularnie brało udział również w gonitwach konnych. Bywali tutaj wszyscy ci, o których czytamy teraz książkach historycznych. W tym grupa osób zaangażowanych w przygotowywanie zamachu na Hitlera, dokonanego 20 lipca 1944 roku w Wilczym Szańcu koło Rastenburga (obecnego Kętrzyna). Jednym z głównych spiskowców był generał Erich Fellgiebel, rodzony brat komendanta stadniny. Tu właśnie omawiano plany.

- Zamachowcy spotykali się na tak zwanych polowaniach, o czym opowiadali mi jeszcze starzy masztalerze - wspomina Marek Trela. - W samym środku lasu gromadzili się wyżsi generałowie i oficerowie, a las był otoczony Wehrmachtem. Tak wyglądało to "polowanie", żeby oni mogli sobie spokojnie porozmawiać. Większość z tych ludzi zginęła po nieudanym zamachu.

Ale zanim tak się stało, płk Fellgiebel korzystał ze swoich koneksji rodzinnych, wyciągając z hitlerowskiego więzienia na zamku w Lublinie pięciu masztalerzy, skazanych przez gestapo na śmierć po wpadce podziemnej organizacji Armii Krajowej.

- To niesamowite, jakie Janów miał szczęście do ludzi, nawet pod okupacją. Fellgiebel bardzo dbał o to, żeby koniom i obsłudze niczego nie brakowało. Okazał się postacią na tyle pozytywną, że był oficjalnym gościem Ministerstwa Rolnictwa w 1956 roku! Przecież to brzmi nieprawdopodobnie. Pułkownik Wehrmachtu, komendant okupowanej stadniny odwiedza świeżo po wojnie Polskę na zaproszenie władzy ludowej. Jeszcze w dodatku podejmowany z honorami. /…/

Wielokrotnie w opowieściach dyrektora przewijał się temat exodusu janowskiej hodowli, wywiezionej przez hitlerowców z końcem wojny do Niemiec. Do opieki nad stadem zabrano wtedy polską załogę, którą po śmierci Stanisława Pohoskiego kierował Andrzej Krzyształowicz. Towarzyszyła mu żona oraz dwuletnia córka Jadwiga, starsza siostra mającej się dopiero urodzić Barbary.

Obraz
© Stuart Vesty

Konie, ulokowane w Saksonii, musiały wkrótce, przed zbliżającym się frontem, znowu ewakuować się marszem pieszym. Nieszczęściem, przechodząc przez ulice Drezna podczas pierwszego nalotu dywanowego aliantów, trafiły w środek bombardowania. Dwa z nich, Witraża i Wielkiego Szlema, uratował masztalerz Jan Ziniewicz, któremu powierzono je na czas przemarszu. Nie porzucił koni, szukając dla siebie schronienia, lecz siedział na jednym, a drugiego trzymał przy boku.

Mimo wielkiej siły oszalałych ze strachu zwierząt - jedno miało już ogon osmolony od bomby, tak blisko wybuchały - Ziniewicz nie pozwolił im się wyrwać. Wolał z nimi zginąć, niż dopuścić do utracenia przez Polskę dwóch bezcennych ogierów.

- Trudno sobie wyobrazić współczesną hodowlę bez tych dwóch reproduktorów _- ocenia Marek Trela. _- Ich krew płynie w każdym koniu arabskim, jaki jest w tej chwili wyhodowany w naszym kraju.

Pamina - córka królowej

Pianissima zaczęła żywot matrony stadnej. Na przedwiośniu, 9 lutego 2015 roku, urodziła kolejne źrebię dla Stadniny Koni w Janowie Podlaskim. Pogrom został ojcem gniadej klaczki z białą gwiazdką na czole. - Była bardzo dobrą matką - wspomina Marek Trela. - Wystarczy popatrzeć na jej córki. Urosły, zawsze były w świetnej kondycji. Pianissima doskonale karmiła. Bardzo się też nimi opiekowała, miała do nich troskliwy stosunek. Ale pozwalała dotykać źrebięta. Znała ludzi, nie obawiała się zagrożenia z ich strony.

Obraz
© Stuart Vesty

Powstał jednak problem. Bo jak nazwać córkę tak słynnej i wielokrotnie nagradzanej pary multiczempionów? Matka dwukrotnie "Trójkoronowana" w Europie, ojciec Supreme Champion, "Trójkoronowany" w Stanach Zjednoczonych. Mała klaczka zapowiadała się obiecująco także pod względem ruchu i eksterieru. - Takiego specjalnego konia zawsze człowiek chce nazwać jakoś tak, żeby to coś znaczyło i ładnie brzmiało. Długo nad tym myślałem. Ogłosiliśmy nawet konkurs, wspólnie z programem telewizyjnym Teleexpress, na imię dla tego źrebaka. Klaczka miała nazywać się na P, jak Pianissima.

Ja imię miałem już wcześniej wybrane. Nie bardzo jednak byłem przekonany, czy to dobry pomysł. Podobało mi się brzmienie, ale nie kontekst. Jako człowiek przesądny obawiałem się, żeby czegoś nie wywołać. Bo imię, które mi najbardziej pasowało, to Pamina. A Pamina jest córką Królowej Nocy z opery Mozarta Czarodziejski flet. Przez tę słynną arię koloraturową tak mi to jakoś pasowało. Ale Królowa Nocy? To jednak nie kojarzyło się za dobrze. Na konkurs nadeszły tysiące propozycji od widzów z całego kraju.

Przeglądałem je w nadziei, że znajdę jakieś imię, które rzeczywiście byłoby wspaniałe i odpowiednie. I co się okazało. Pani Ewa Czuryło z Kołobrzegu zaproponowała, żeby nazwać klaczkę Pamina! Była to jedyna taka propozycja, wszystkie inne się powtarzały. W związku z czym trzeba byłoby jakoś dzielić tę przyznawaną nagrodę. To przeważyło szalę. Postanowiliśmy, że będzie Pamina.

Aleja zasłużonych koni

Pamina z matką miały do dyspozycji osobny padok, żeby uchronić bezcenną Pianissimę przed ewentualną kontuzją ze strony innych klaczy. Nie dawała jednak opiekunom powodów do zmartwień. Całe życie cieszyła się dobrym zdrowiem. Aż do chłodnego październikowego dnia. Zaniemogła nagle. Na nic się zdała natychmiastowa pomoc lekarzy. Skręt okrężnicy miał wyjątkowo ostry przebieg i klacz odeszła w szpitalu na warszawskim Służewcu, na skutek eutanazji, 16 października 2015 roku.

Dzień wcześniej uczestniczyła w jesiennym przeglądzie hodowlanym w SK Janów Podlaski. Była w doskonałej kondycji, podobnie jak Pamina. Kilkadziesiąt osób, które obserwowało prezentację koni na płycie, nawet nie pomyślałoby, że widzi Pianissimę po raz ostatni. Wszystko w stadninie również szło zwykłym trybem. - Następnego dnia rano wyjeżdżałem na sędziowanie narodowego czempionatu Włoch - przypomina sobie Marek Trela. - Jeszcze na obchodzie porannym wszystko było w porządku.

Pojechałem do Warszawy, tam wsiadłem w samolot do Rzymu. Na miejscu, po wylądowaniu spotkałem przedstawiciela organizatorów i musieliśmy poczekać jeszcze godzinę na kolejnego sędziego. Zanim ten sędzia doleciał, zadzwonił doktor Ryszard Kucharczyk, że Pianissima kolkuje.

Wcale mu się to nie podobało, bo jakoś tak ostro kolkowała. Mówię: "Proszę w takim razie niech pan jej da to, co zwykle w takich wypadkach się podaje. I niech pan na wszelki wypadek trzyma pod parą samochód, gdyby trzeba było wieźć ją do szpitala". Potem dostałem następny telefon, że jednak nie mija po tych lekach, które podał, więc pakują klacz i jadą. Zgodziłem się, żeby natychmiast jechali.

W tym czasie przylecieli pozostali sędziowie. Wsiedliśmy wszyscy do samochodu i wyruszyliśmy do Arezzo, gdzie organizowano ten włoski czempionat. Dwie czy trzy godziny jazdy od Rzymu. I cały czas miałem telefon przy uchu, słuchałem relacji doktora, jak wygląda sprawa. Bateria mi się rozładowywała, więc korzystałem jeszcze z innych telefonów. I zanim dojechaliśmy do tego Arezzo, miałem wiadomość, że stan klaczy jest beznadziejny i trzeba ją uśpić. Musiałem podjąć taką decyzję. Dojechaliśmy do celu, kiedy już było po wszystkim. Tak się skończyła historia Pianissimy.

Sędziowie nie dowiedzieli się od razu, chociaż z miny wnioskowali, że stało się coś złego. Powiedział im następnego dnia wieczorem. Tymczasem zatelefonował do trenerów Pianissimy, którzy pokazywali ją na czempionatach i byli związani z Penny emocjonalnie. Wszystkich jej śmierć bardzo dotknęła. Mimo własnego żalu odpowiedź płynąca zewsząd na tę smutną wiadomość zadziwiła Marka Trelę swoim rozmiarem.

- Reakcja świata była niesamowita. Taka ilość kondolencji, jaka wpływała, była aż trochę krępująca. Przez to, że to nie dotyczyło człowieka, tylko mimo wszystko konia. Ale takiego konia, który był specjalny nie tylko dla nas w Polsce, ale dla całego świata. Ona stała się takim "wzorcem metra", do którego zawsze będzie się porównywać inne hodowlane osiągnięcia. Słyszy się "prawie Pianissima" czy "druga Pianissima". Jak każdy wyróżniający się koń, Pianissima miała swoich zwolenników, ale też przeciwników. Ci drudzy twierdzili, że to porcelanowa laleczka, nie prawdziwy koń. Zarzucali Markowi Treli, że klacz nie pracowała pod siodłem i nie przechodziła próby wyścigowej na Służewcu. Ale czy w przypadku takiego konia, jednego na milion, to było potrzebne?

- Jej siostra doskonale sprawdziła się w gonitwach i nawet dostała nagrodę dla najlepszego konia wyścigowego pokazu narodowego w Janowie Podlaskim. Więc nie było to takie ważne w przypadku Pianissimy. Natomiast staraliśmy się jakoś urozmaicić Pianissimie trening przed czempionatem. Praca na lonży jest nudna, polega na bieganiu w kółko na długiej lince. Już jako dorosła wyrabiała więc formę w dość nietypowy sposób.

Daria Gutowska, nasza trenerka wyścigowa, siodłała Pingę i wsiadała na nią, a Pianissimę brała do boku, prowadząc ją na lince. I taką "parówką", jak mawiali niegdyś masztalerze - bo w parze obok siebie, obie klacze pracowały ciężko kłusem i galopem. Na okólniku z głębokim piachem. Po to, żeby wyrobić u jednej i u drugiej właściwe umięśnienie. Pianissima z Pingą bardzo chętnie się temu poddawały. Jak się potem okazało, pracowały tam jednocześnie dwie platynowe czempionki z Paryża.

Wszystko, co wyrasta ponad przeciętność, trwa jednak zbyt krótko. Najwięksi tego świata często odchodzą zbyt młodo. Jak Wolfgang Amadeusz Mozart, Fryderyk Chopin czy niezapomniane gwiazdy ekranu. Utraconą przedwcześnie Pianissimę z pełną świadomością łamania przepisów Marek Trela zdecydował się pochować wedle janowskiej tradycji w parku za biurem stadniny. Na końskim cmentarzu nazwanym Aleją Zasłużonych Koni. Nie był w stanie oddać jej do spalarni, gdzie zgodnie z aktualnym rozporządzeniem powinny trafiać po śmierci konie. Decyzja zapadła, Penny miała zostać w swoim domu.

Pod jednym z głazów narzutowych, które należą się najbardziej zasłużonym arabom z janowskiej stadniny. Zwyczaj ten rozpoczął dyrektor Andrzej Krzyształowicz. Doktor Trela, przyjeżdżając pierwszego dnia do pracy, zastał już pod kamieniem Czorta i Celebesa. Potem spoczęła tam Bandola. Dołączyły do niej Parma, Etruria. Także Eukaliptus i Emerycha. Nie mogło zabraknąć w ich towarzystwie Pianissimy. - Nie było w ogóle żadnej dyskusji na ten temat. Dla wszystkich w stadninie to wydawało się oczywiste. Zresztą oni czekali z tym na mnie, aż wrócę. Masztalerze byli już przygotowani. Mieliśmy akurat potworną suszę, ziemia była twarda jak skała. Widziałem zaangażowanie tych ludzi. Kuli twardą jak skała ziemię z taką pasją i taką szybkością, że mnie też się jakoś zrobiło cieplej na sercu.

Pianissima zasłużyła sobie na to, żeby zostać specjalnie potraktowaną. Nie jest to koń, którego można wysłać do… Oczywiście wiem, że to nie jest legalne, ale trudno się mówi. Czasem trzeba wziąć na siebie ryzyko. Poza sentymentalnymi przyczynami zdecydowało to, że ona była przecież koniem wybitnym. Teraz ekshumuje się słynne konie wyścigowe, folbluty takie jak Eclipse, pogrzebane sto czy sto pięćdziesiąt lat temu, żeby zbadać naukowo, dlaczego one miały takie, a nie inne cechy. Może za sto lat ktoś zechce zrobić badania tej klaczy? Pianissima była absolutnie wyjątkowa. Szczęśliwy hodowca, któremu się taki koń jeden w życiu trafi. Akurat mnie to szczęście spotkało.

Ze wszystkich zarzutów stawianych Markowi Treli jako uzasadnienie post factum odwołania go z funkcji prezesa i hodowcy stadniny najbardziej boli go ten, który dotyczy niedopełnienia obowiązków przy upadku Pianissimy. Za małej troskliwości. - Jak można robić mi zarzut z tego, że straciłem coś, co było dla mnie najcenniejsze? W języku kulturalnego człowieka brakuje słów na określenie czegoś takiego. Tymczasem żaden z ministrów nie podziękował mu za wyhodowanie konia, dzięki któremu Mazurek Dąbrowskiego rozbrzmiewał na kilku kontynentach w towarzystwie powiewającej na maszcie biało-czerwonej flagi. (...)

Książka Ewy Bagłaj "Marek Trela. Moje konie, moje życie" ukaże się 23 listopada nakładem Instytutu Wydawniczego Erica.

Obraz
© Materiały prasowe

Marek Trela - pochodzi z rodziny kresowej o tradycjach kawaleryjskich. Absolwent Wydziału Medycyny Weterynaryjnej SGGW w Warszawie. Pracę zawodową rozpoczął w 1978 r. w Stadninie Koni Janów Podlaski. W latach 2000 – 2016 r. prezes stadniny. Pierwszy Polak uhonorowany nominacją na wiceprzewodniczącego Światowej Organizacji Konia Arabskiego WAHO (w styczniu 2016 r.), co jest wyrazem uznania dla rangi polskiej hodowli koni arabskich.

Ewa Bagłaj - pisarka i biografka, dziennikarka związana z miesięcznikiem "Koń Polski". Miała szczęście dorastać w pobliżu stadniny koni arabskich w Janowie Podlaskim, co stało się inspiracją do jej debiutu literackiego, powieści dla młodzieży "Broszka, Dublerka oraz Prymuska". Jest również autorką biografii "Słoneczna dziewczyna. Opowieść o Klementynie Sołonowicz-Olbrychskiej".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)