Marcin Wolski: nie ma spokoju pod piramidami
Egipt płonie! A my szczęśliwcy, którzy tego roku nie wybraliśmy się do Hurghady czy Szarm el Szejk zastanawiamy się z bezpiecznego oddalenia, czy to dobrze czy źle? - pisze Marcin Wolski w felietonie WP.PL.
18.08.2013 | aktual.: 18.08.2013 12:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jeszcze do niedawna nasza opinia byłaby jednoznaczna. Demokracja cacy, rządy armii be! Trudno zresztą myśleć inaczej, jeśli przeżyło się u nas stan wojenny. Dla nas urodzonych w totalitaryzmie upragniona demokracja wydawała się zawsze lekiem na cale zło.
Niedokładnie edukowani zapominaliśmy, że jest to wybór większości, a ta nie zawsze może wybrać dobrze, zwłaszcza pod wpływem emocji. W końcu Hitler doszedł do władzy legalnie, wygrywając wybory...
Jeszcze inaczej wygląda to w odmiennych kręgach kulturowych, gdzie takie pojęcia jak prawa jednostki, obiektywna prawda, szacunek dla mniejszość, rządy prawa znane są jedynie wąskiej warstewce elity, często kształconej za granicą.
Paradoksalnie najbardziej udane transformacje demokratyczne dokonały się przemocą. W wypadku Japonii impuls dał amerykański okupant, w Turcji lat dwudziestych armia kierowana przez Młodoturków Kemala Ataturka. Modernizacja, demokratyzacja i europeizacja dokonała się tam siłą i lata minęły, nim odważono się na społeczną weryfikację.
Naiwna wiara Amerykanów, ze wystarczy w jakimś zakątku świata obalić dyktaturę i pozwolić ludziom na wolne wybory owocowała niejednym nieszczęściem. W krajach muzułmańskich upodmiotowione masy natychmiast wybierają partie islamskie , a te błyskawicznie przystępują do budowy państwa opartego o szariat. Szach Iranu może i był tyranem, a ówczesną policję Savak porównywano z Gestapo, ale to co zafundował Iranowi Chomeini i jego następcy, okazało się straszniejsze.
W Algierii od dziesięcioleci rządzi armia tocząc wojnę domową, bo w każdych wyborach musi wygrać skrajny fundamentalizm. Po militarnym sukcesie w Iraku, po niewczasie przyszło odwoływać się do kadr Saddama. A w Egipcie Bractwo Muzułmańskie po wygranej nie zamierzało dzielić się władzą z nikim, tolerować chrześcijańskich Koptów, czy uwzględniać aspiracje środowisk liberalnych. Ba, pojawiły się pomysły zamknięcia plaż dla bezbożnych Europejczyków, a przynajmniej dla ich wyuzdanych kobiet.
Na szczęście nie zniszczono armii. Okropnie to brzmi, ale podobnie jak przy dramacie Chile trzymałem kciuki za Pinochetem, który uchronił swój kraj, a być może cały kontynent przed czerwoną zarazą wprowadzaną prze Salvadora Allende i kubańskich doradców, tak dziś współczując ofiarom z ulic Kairu, nie mogę oprzeć się przekonaniu, że jeśli armia przegra, koszty dla Egiptu i świata będą nieporównywalnie większe.
Marcin Wolski dla WP.PL