Marcin Wolski: hipoteza zamachu jest bardzo prawdopodobna
Wszelkie oficjalne próby wyjaśnienia tej katastrofy po prostu się nie składają, zbyt wiele w nich luk. Zamach jest jedną z możliwości, bo jeżeli do niego doszło, to wciąż pozostaje pytanie: kto i jak to zrobił? Na tym etapie film tego nie przesądza - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Marcin Wolski, autor scenariusza filmu "Smoleńsk" w reżyserii Antoniego Krauze. Satyryk i pisarz ocenia też film "Pokłosie", który jego zdaniem jest zniewagą dla Polaków. - W tym filmie sami siebie opluwamy. Mam staroświecki stosunek do sztuki, która powinna streszczać się Sienkiewiczem, krzepić serca, promować ideały i szlachetne postawy - uważa.
WP: Joanna Stanisławska: Jest pan gotowy iść na wojnę? "Smoleńsk" bez wątpienia ją wywoła.
Marcin Wolski: Nie jestem bojaźliwy. Bo albo się niekontrowersyjnie piecze bułki, albo się pisze o rzeczach ważnych i się naraża. Zwłaszcza, że to nie ja jestem stroną, która rozpoczyna ostrzał...
WP: A jednak, kiedy opublikował pan 13 kwietnia 2010 r. wiersz "Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego", Miłada Jędrysik napisała, że wali pan na odlew w przeciwników zmarłego prezydenta.
- Ten wiersz był skierowany przeciwko wąskiej grupie hipokrytów, którzy intensywnie atakowali prezydenta, a potem nagle w czasie żałoby zmienili front. Ciekawe, że nagle tak wiele osób poczuło się jego adresatami. Widać ich intencje nie były czyste.
WP: Napisał pan dziesiątki książek, paręset słuchowisk radiowych i telewizyjnych, ale scenariusze filmowe pańskiego autorstwa można policzyć na palcach. To głównie seriale komediowe, m.in. "Graczykowie" i "Daleko od noszy". Złośliwi powiedzą, że teraz również szykuje się farsa.
- Nakręcono jeden film według mojej twórczości "Świnkę - Piggygate", do "Graczyków" podrzuciłem kilka pomysłów, a do "Daleko" tytuł. Za to w prozie odchodziłem ostatnio od satyry na rzecz historii rozliczeniowych "Nieprawe Łoże", "Noblista" i alternatywnych - "Wallenrod", "Mocarstwo"... Temat Smoleńska chodził mi po głowie, szukałem dla niego odpowiedniej formuły. Myślałem o kinie akcji, np. political fiction o prezydencie Węgier, który jedzie na groby żołnierzy węgierskich zamordowanych po rewolucji październikowej... Byłem jednak trochę przerażony.
WP:
Zdecydował się pan podjąć ryzyko, bo?
- Temat jest tak ważny, że autor, który ma do wyboru pomalować dom miejscowego notabla, albo stworzyć fresk w Kaplicy Sykstyńskiej, nie odrzuca takiej propozycji. Poza tym Antoni Krauze to wybitny reżyser, niezwykle cenię jego twórczość.
WP:
Złożył panu tę propozycję, bo łączą panów poglądy?
- O poglądach właściwie nigdy nie rozmawialiśmy. Co prawda, regularnie spotykaliśmy się w Klubie Ronina, ale przez długi czas nie byłem świadomy, że ten skromny, cichy, niesłychanie kulturalny człowiek to słynny reżyser "Palca Bożego" czy "Czarnego Czwartku". Wiem, że wcześniej podejmował próby napisania scenariusza z pomocą zaprzyjaźnionych dziennikarzy, ale okazało się, że potrzebny jest pisarz.
WP: Reżyser nie ukrywa, że wierzy w hipotezę o zamachu na prezydencki samolot. W filmie chce pokazać sceny z ostrzelania konwoju Lecha Kaczyńskiego w Gruzji, co jego zdaniem było próbą generalną przed zabiciem polskiego prezydenta. Pan też tak widzi sekwencję wydarzeń?
- To była raczej demonstracja wrogości wobec Kaczyńskiego. Ten incydent wpisuje się w schemat tej tragedii, zwłaszcza słowa, które po nim padły: "Jaki prezydent, taki zamach". Sam nie mam aż tak jednoznacznego przekonania o zamachu, to bardzo prawdopodobna hipoteza, ale wciąż hipoteza. Twardych dowodów nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będą, a wszelkie oficjalne próby wyjaśnienia tej katastrofy po prostu się nie składają, zbyt wiele w nich luk. Zamach jest jedną z możliwości, bo jeżeli do niego doszło, to wciąż pozostaje pytanie: kto i jak to zrobił? Na tym etapie film tego nie przesądza.
WP:
Jak pan wyraził te wątpliwości w scenariuszu?
- Nad sceną katastrofy, jeżeli znajdą się odpowiednie środki, będziemy pracować na samym końcu, kiedy być może nasza wiedza w tej materii będzie większa. Film z jednej strony będzie próbą rekonstrukcji faktów, tego, co doprowadziło do tragedii, stąd znajdzie się dokumentalny zapis wizyty w Gruzji. Z drugiej strony, będzie historią dziennikarskiego śledztwa dwójki dziennikarzy, ich powikłanego życia osobistego, ale też ewolucji postaw społeczeństwa, rozwoju wojny polsko-polskiej na tle tego, co się stało. Materia jest dynamiczna.
WP: Nie jest za wcześnie na taki film? Widać wyraźnie, że brakuje nam dystansu do tych wydarzeń.
- Katastrofa smoleńska to wydarzenie bez precedensu w naszej historii. Skali emocji, jakie jej towarzyszą też nie da się z niczym porównać, a ważnym zadaniem sztuki jest zapis emocji. Myślę, że na kolejnych etapach naszych uczuć i posiadanej wiedzy, będą powstawać różne filmy i inne dzieła artystyczne. Przecież o zamachu na Johna Kennedy’ego w Dallas wciąż powstają nowe filmy, chociaż minęło już 50 lat od tej tragedii. Poza tym, z punktu widzenia interesu artystycznego dobrze być pierwszym. Dystans jest bardzo potrzebny historykom, ale oddzielmy obowiązki historyka od roli artysty. Adam Mickiewicz nie czekał, tylko napisał "Wielką Improwizację" bezpośrednio po powstaniu listopadowym.
WP: Bogusław Linda wyraża przeciwną opinię, jego zdaniem pewne rzeczy "muszą się odleżeć". Zdaniem tego aktora robienie filmu dot. katastrofy smoleńskiej nie ma sensu, bo to "oszołomstwo i wywoływanie wojny". - Najpierw pokażmy scenariusz tego filmu, a potem rozmawiajmy o tym, czy warto go zrobić. A my wywołujemy wojnę rzucając temat, który rzuca się jak cegłę na ulicę. To jest żenada - dodaje.
- Nigdy nie będzie na to dobrego czasu, mówienie o koniecznym dystansie to jeden z chwytów retorycznych, którego się używa, żeby zamknąć temat. Czy jeżeli ten film nie powstanie wojna polsko-polska się zakończy?
WP:
Raczej nie, ale "Smoleńsk" z pewnością nastroje doprowadzi do wrzenia.
- Pewne rzeczy się odleżały, a film o Lechu Wałęsie też wywołuje emocje. Bogusława Lindę po raz pierwszy zobaczyłem na ekranie w 1980 r. w znakomitej roli w "Gorączce" Agnieszki Holland, a przecież do dziś trwają spory, kto miał rację Piłsudski czy Dmowski. Film o Smoleńsku da nam możliwość dialogu.
WP: Na razie na froncie wojny polsko-polskiej znalazł się Marian Opania. W latach 70. wystąpił u Krauzego w "Palcu Bożym", a teraz reżyser widział go w roli Lecha Kaczyńskiego. Aktor zdecydowanie odmówił jej przyjęcia.
- Środowisko aktorskie jest dosyć trudne, nieraz okrutne, żywi pewne uprzedzenia. Istnieje duży nacisk środowiskowy...
WP: Spotkały go raczej ataki ze strony polityków. - Opania jest słabym kabareciarzem i się do tej roli nie nadaje - powiedział rzecznik PiS, Adam Hofman. To mocna i chyba niesprawiedliwa ocena?
- Kabareciarzem na pewno kiepskim nie jest. Sam go zaangażowałem do mojego kabaretu "60 minut na godzinę", w którym występował kilkanaście lat. To znakomity artysta. Kiedy oglądam jakiegoś aktora na ekranie nie obchodzi mnie, co on robi w domu. Grając Hamleta czy lady Makbet, ma mnie do tej postaci przekonać. Tak samo wydaje mi się zupełnie absurdalne, kiedy aktor bierze się za politykę.
WP: Wydaje się raczej, że aktorzy chcąc nie chcąc stali się uczestnikami politycznej gry. Jak skomentował Linda, widocznie Opania nie czuł tej postaci.
- Gdyby przyjąć zasadę, że aktor musi identyfikować się z postacią, w którą się wciela, nikt nie zagrałby Heroda. Takie podejście było zrozumiałe w XVII w., kiedy podczas przedstawienia na Zamku Królewskim tłum wtargnął na scenę i zabił aktora grającego diabła. Teraz jest nie do przyjęcia.
WP: Faktycznie mogłoby się tak wydawać, a jednak o Macieju Stuhrze po jego roli w "Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego mówiono, że "wypadły mu pejsy spod kapelusza".
- Być może, ale trudno porównywać te dwa filmy, z których jeden ma być apoteozą Polski, podczas gdy "Pokłosie" służy jej sponiewieraniu. Choć oczywiście zarówno Stuhr miał prawo w nim zagrać, jak i Pasikowski miał prawo podjąć ten temat, aczkolwiek powinien to zrobić z własnych funduszy, a nie za pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.
WP: Adam Hofman wolałby, żeby zamiast "Pokłosia" ministerstwo sfinansowało film o Smoleńsku. Pan też?
- Na zasadzie parytetu, teoretycznie też powinniśmy otrzymać wsparcie. WP:
Ubolewa pan, że PiS odmówił sfinansowania "Smoleńska"?
- Cieszyłbym się, jeżeli to środowisko chciałoby nam w jakikolwiek sposób pomóc, ale taka pomoc mogłaby też wiele zepsuć. To musi być produkcja niezależna, sfinansowana przez obywateli, dzięki temu sytuacja będzie czysta. Nasz film powstanie wtedy, kiedy będzie zainteresowanie ludzi, bo to oni dadzą na niego pieniądze. To wzruszające, kiedy przekazują na jego powstanie przysłowiowy "wdowi grosz".
WP: Główną bohaterką będzie dziennikarka Ewa, którą zagra młoda aktorka Marta Honzatko, znana z "Czarnego Czwartku". To postać wzorowana na Ewie Stankiewicz?
- Dziennikarek, pięknych, szlachetnych kobiet, które się zaangażowały w sprawę jest wiele: Maria Dłużewska, Joanna Lichocka, Anita Gargas, czy wdowy smoleńskie. Pani Ewy prywatnie nie znam, nie chciałbym, żeby zbyt prosto widzowie identyfikowali tę postać, dlatego zastanawiam się nad zmianą jej imienia.
WP: Z pewnością pojawią się porównania z Agnieszką z "Człowieka z marmuru". Antoni Krauze mówi wprost o swoich ambicjach dorównania filmowi Wajdy. Pan będzie drugim Ściborem-Rylskim?
- Ale "Człowiek z marmuru" też miał swój pierwowzór w postaci "Obywatela Kane’a". To pytanie do Antoniego, ja pełnię rolę realizatora jego pomysłów.
WP: Problemy obsadowe zostały już zażegnane? W razie czego Internauci służą pomocą: do roli Lecha Kaczyńskiego proponują Kazimierza Kaczora. Podoba się panu ten kandydat?
- W pierwszej chwili myślałem, że nie jest to dobry pomysł, ale potem kolega zwrócił mi uwagę, że pan Kaczor ma jakiś taki tragizm w oczach. Poza tym to doskonały aktor, który potrafi zagrać wszystko. Cieszyłbym się, gdyby w naszym filmie zagrały znane twarze, wybitni aktorzy, ale nasze problemy obsadowe mają dwie strony, bo z jednej strony są ludzie, którzy się odmawiają, bo boją się tej roli, ale są też całe rzesze, które by za wszelką cenę chciały wystąpić.
WP: Internauci mają też swój typ, jeżeli chodzi o obsadzenie roli Marii Kaczyńskiej - to aktorka z "Klanu" Barbara Bursztynowicz.
- Gdybym miał kogoś sugerować, to raczej naszą koleżankę z Kabaretu pod Egidą, Ewę Dałkowską. Na razie jednak rola Marii Kaczyńskiej nie jest rozbudowana, dlatego może lepiej by wypadła jako matka głównej bohaterki.
WP:
Pan oglądał "Pokłosie"? To potrzebny film?
- Nie widziałem filmu, znam tylko dyskusję wokół niego. Moim zdaniem "Pokłosie" to obraz z gruntu kłamliwy, ponieważ wyrasta z publikacji Jana Tomasza Grossa. Mnie przekonują fakty przedstawione przez Marka Chodakiewicza, który w swojej książce udowadnia, że Jedwabne było mordem niemieckim, do którego wykorzystano polskich mętów. Przecież, jeżeli przyjąć, że Polacy żywili zoologiczną nienawiść do żydowskich sąsiadów, dlaczego żaden taki mord nie zdarzył się w zażydzonych miasteczkach polskich w 1939 r., kiedy po upadku struktur państwowych ten zgromadzony kapitał nienawiści powinien znaleźć ujście? Dlaczego w 1941 r., kiedy wkroczyli Niemcy erupcja nie nastąpiła natychmiast, ale po dwóch tygodniach? Dlaczego wreszcie Pasikowski i Gross nie wspominają, że były to ziemie, gdzie szalało NKWD, którego Żydzi byli aktywnymi współpracownikami? Poza tym nie znamy ani jednego przypadku, by kogoś za zbieranie żydowskich macew ukrzyżowano!
WP:
Pana zdaniem to film antypolski?
- Wygląda, jakby był robiony na obce zamówienie. Pewnie dostanie nagrody na świecie, a nawet załapie się na Oskara. W moim przekonaniu obowiązkiem filmu sponsorowanego przez państwo powinno być promowanie Polski. Dlaczego nie zalewamy świata takimi filmami, jak "Szeregowiec Ryan", który pokazywałby bohaterstwo naszego narodu? Przecież nikt za nas nie nakręci filmu o polskim państwie podziemnym!
WP: Ustaliliśmy wcześniej, że inne są powinności historyka a inne filmowca. "Pokłosie" nie jest przecież dokumentem, ale wizją artysty i jest jedynie inspirowany tragicznymi wydarzeniami, do jakich doszło w Jedwabnem i w innych miejscowościach latem 1941 r.
- Ale czy wyobraża pani sobie, żeby w Rosji powstał film o oblężeniu Leningradu, w którym bohaterką jest prostytutka, która przechodzi na stronę wroga i gzi się z Niemcami? "Pokłosie" to zniewaga dla Polaków, w tym filmie sami siebie opluwamy. Mam staroświecki stosunek do sztuki, która z wyjątkiem sztuki eksperymentalnej, powinna streszczać się Sienkiewiczem, krzepić serca, promować ideały i szlachetne postawy.
WP: Pasikowski stwierdził, że nie będzie się z tego filmu tłumaczył, bo nie uważa, aby autor był zobowiązany bronić swojego wyrobu. Niech wyrób broni się sam. Trudno się z nim nie zgodzić.
- Ma rację, sztuka powinna się bronić sama. Ocena filmu odbywa się przez głosowanie nogami. Jeżeli ludzie przychodzą to znaczy, że film był potrzebny.
WP: A jednak. Jak stwierdził Tadeusz Sobolewski, to na film Pasikowskiego trzeba prowadzić licealistów, nie na "Bitwę pod Wiedniem".
- Tylko co dzieci wyniosą z tego filmu, jaką ideę ma on w nich zaszczepić? Moim zdaniem ma to taki sens, jak zamówienie na Saharę miliona tabliczek "Ostrożnie przed kąpielą", ilu w naszym kraju ludzi ryzykowało życie ratując Żydów, a ilu zbijało forsę na szmalcownictwie?
WP: Zdaniem Sobolewskiego ten film dobiera się do zbiorowej podświadomości, staje się rodzajem egzorcyzmu, uwalnia z traumy.
- Kiedy byłem młodym człowiekiem budziło we mnie gniew, że patrzymy na historię przez pryzmat "Czterech pancernych i psa", a nie mówimy np. o szmalcownikach. Chciałem się dowiedzieć o tych wszystkich brudach, które mamy na sumieniu, ale bardziej podoba mi się w tym kontekście podejście przyjęte przez Patryka Vegę w "Hansie Klossie. Stawka większa niż śmierć", niż to z "Pokłosia".
WP: Takim filmem, który przedstawi nasz kraj w pozytywnym świetle, ale jednocześnie nie zakłamie historii może być "Wałęsa" Andrzeja Wajdy.
- Być może. Tyle, że ten film powstaje albo 20 lat za późno, albo 20 lat za wcześnie. Sam byłem wielkim admiratorem Wałęsy i gdyby w 1990 r. zaproponowano mi zrobienie o nim musicalu, zrobiłbym to z zachwytem. Teraz zbyt wiele wiemy o Wałęsie, nie przesądzam, czy był bohaterem czy konfidentem, uważam podobnie jak Rafał Ziemkiewicz, że właśnie jego wady umożliwiły mu obalenie komunizmu. Zrobienie prawdziwego filmu o takim żywym człowieku byłoby potwornie bolesne. Najlepiej gdyby bohater już nie żył, a ja Wałęsie życzę długiego życia.
WP:
Janusz Głowacki to doskonały scenarzysta. Nie podoła?
- Obawiam się, że wyjdzie z tego ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra, czyli skrzyżowanie laurki z dwoma niewidocznymi ziarenkami pieprzu. Niezależnie od tego, że Janusza Głowackiego spotkają same zaszczyty, a na mnie wyleją wiadro pomyj, za żadne skarby świata bym się z nim nie zamienił.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska