Marcin Makowski: Problem z MSZ, czyli sprawy zagraniczne na ołtarzu partyjnej polityki
Witold Waszczykowski jaki jest, każdy widzi. Człowiek, który powinien stanowić wzór dyplomacji, kolejnymi pospiesznie formułowanymi tezami wychodzi nawet przed szereg własnej partii. Dużą naiwnością byłoby jednak spoglądanie z sentymentem na czasy ministrowania Radosława Sikorskiego, porównywanego niekiedy z obecnym szefem MSZ. Niestety w resorcie spraw zagranicznych za często i nie od wczoraj zamiast realpolitik, uprawia się zwykłą publicystykę.
28.03.2017 | aktual.: 29.03.2017 13:20
Gentleman z Oksfordu ze słynną żoną z sytuowanej amerykańskiej rodziny. Zdobywca nagrody Grand Press Photo, dyplomata, pan na włościach, intelektualista, który łącząc się z mediami z domu, zawsze występuje na tle książek i antyków. Taki, wyidealizowany obraz Radosława Sikorskiego, stawia się obecnie coraz cześciej w kontrze do nieporadności obecnego szefa MSZ - Witolda Waszczykowskiego. O ile polityka Prawa i Sprawiedliwości nie mam zamiaru bronić, bo nie od tego są szefowie dyplomacji, żeby dziennikarze musieli ich tłumaczyć z własnych wypowiedzi, o tyle wypada sobie odświeżyć pamięć co do przeszłości, którą po czasie bardzo łatwo idealizować.
Resort spraw zagranicznych od lat cierpiał bowiem na niedobór polityków uszytych na miarę tego miejsca, o czym Radosław Sikorski przypomniał na Twitterze w poniedziałek, gdy postanowił podzielić się ze światem następującą myślą: „O zamachu w Londynie wypowiadała się Marta Kaczyńska. Ta sama, która przytuliła 3 mln za śmierć rodziców w wypadku. A nie zamachu”. Napisał to człowiek, który ten sam wypadek obserwował na moście westminsterskim filmując ofiary z taksówki. Podobne wypowiedzi nie są w ustach byłego szefa MSZ rzadkością i rzadkością nie były również wtedy, gdy pełnił swój urząd. To swego rodzaju piętno polskiej dyplomacji, na czele której ostatnimi czasy stoją politycy mający zbyt duże inklinacje do uprawiania publicystyki, kosztem relacji międzynarodowych. W przypadku Radka Sikorskiego taka tendencja nie wzięła się z nikąd, ponieważ swoją karierę zaczynał jako dziennikarz zajmujący się wschodnią Europą m.in. dla londyńskiego „Sunday Telegraph”. Próbował doradzać Rupertowi Murdochowi, który planował utworzenie pierwszej komercyjnej telewizji w Polsce, a po fiasku tego eksperymentu z mediów błyskawicznie przeskoczył do polityki, jako 29-latek zostając wiceministrem obrony w rządzie Jana Olszewskiego. Co ciekawe, po upadku rządu ze względu na podwójne - polsko-brytyjskie obywatelstwo - Wojskowe Służby Informacyjne badały częste wizyty Sikorskiego w ambasadzie brytyjskiej, gdzie rzekomo miał się kontaktować z agentem MI6.
Jego kariera na chwilę zawisła na włosku, gdy w 2001 r. jako wiceminister spraw zagranicznych napotkał twardy opór ówczesnego szefa resortu Włodzimierza Cimoszewicza. Sikorski starał się wtedy o posadę ambasadora w Brukseli. Zrażony odmową spakował się i wraz z żoną wyleciał do USA, wracając jednak do polskiej polityki po kilku latach starań o zaistnienie na amerykańskich salonach. Z pozycji wybitnie prawicowych, za które w 2005 otrzymał wyróżnienie Człowieka Roku „Gazety Polskiej”, w 2007 roku w aurze konfliktu z Antonim Macierewiczem podał się do dymisji z funkcji szefa MON, w przyspieszonych wyborach kandydując z lisy Platformy Obywatelskiej. To właśnie wtedy pomiędzy 2007 a 2014 rokiem rozpoczął się okres jego „panowania” w ministerstwie spraw zagranicznych, którego często musiał się tłumaczyć choćby za sprawą ciągłych wyjazdów do słynnego już dworku pod Bydgoszczą. Chobielin dla wielu stał się przykładem bufonady małżeństwa, które chciało żyć jak na brytyjskiej prowincji. W 2014 r. MAiC zgodziło się na wydzielenie 13-hektarowej posiadłości, która miała zostać osobną wsią – Chobielinem Dworem. Jak argumentował Sikorski, dzięki temu zagraniczni goście łatwiej zlokalizują posiadłość, która wita przyjezdnych słynną już tabliczką z napisem: „Strefa zdekomunizowana”. Do arkadii w Chobielinie raz po raz zakradała się też proza życia. Do legendy przeszła wyprawa BOR-owców, którzy w majowy weekend w 2014 r. służbowym audi A8 jechali 20 km po pizzę dla Sikorskiego. „Minister pracował intensywnie w weekend” – próbował tłumaczyć szefa rzecznik prasowy MSZ. Właśnie w takich chwilach wizerunek dystyngowanej pary z zachodnim sznytem pryskał jak bańka mydlana. A z czasem takich sytuacji było coraz więcej. I coraz częściej w Chobielinie, zamiast wypoczywać, trzeba było się chować.
Pizza z BOR-em nie była jedynym przykładem specyficznego stosunku Sikorskiego do pieniędzy. Ich wydawanie najlepiej obrazują dwa epizody. W 2009 r. przez media przeszła wiadomość o domniemanym zamachu na życie Anne Applebaum. W ich jeepie liberty za 150 tys. zł doszło do eksplozji. Dodatkowa ochrona BOR została jednak wycofana, gdy wkrótce potem się okazało, że w powietrze wyleciała przestarzała instalacja gazowa, zamontowana do luksusowego auta. „Czyżby tak majętnego ministra jak Sikorski, który jest właścicielem m.in. pałacu z parkiem za 6 mln zł, nie było stać na benzynę?” – pytały tabloidy. Anegdotyczna stała się również powtarzana przez polityków PiS historia o tym, jak pewnego razu Lech Kaczyński pożyczył od Sikorskiego 100 zł na tacę w kościele. Ten tak długo upominał się o zwrot pieniędzy, że w końcu Kancelaria Prezydenta przelała należność na jego konto. Również jako Marszałek Sejmu, Radosław Sikorski należał do tych „oszczędnych”, pobierając z pieniędzy podatnika blisko 80 tys. zł na tak zwane „kilometrówki” za podróże prywatnym samochodem w tym samym czasie, w którym poruszał się rządowymi limuzynami.
Radosław Sikorski nie grzeszył również taktem dyplomatycznym, o czym opinia publiczna mogła się przekonać po ujawnieniu taśm z restauracji „Sowa i przyjaciele”. W rozmowie z Jackiem Rostowskim szef MSZ mówił: „Bullshit, skonfliktujemy się z Niemcami, Francuzami, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy, kompletni frajerzy. Problem w Polsce jest, że mamy płytką dumę i niską ocenę. Taka murzyńskość”. Nieco wcześniej, bo w 2008 roku na świecie zrobiło się głośno o Sikorskim również w podobnym kontekście. Na łamach Financial Times opisywano, jak nowy minister spraw zagranicznych Polski w kuluarach spotkań dyplomatycznych po wyborze Baracka Obamy na prezydenta USA opowiada następujący dowcip: „Czy wiecie, że Obama ma związki z Polską? Jego dziadek zjadł polskiego misjonarza”. Według tłumaczeń Sikorskiego, miał on ponoć po prostu cytować zasłyszane gdzie indziej słowa. To były jednak niezręczności na poziomie obyczajowym. Polityczne również się zdarzały, jak choćby rozmowa z serwisem Politico, w której już jako były minister wyznał, że w 2008 roku Władimir Putin rozmawiał z Donaldem Tuskiem na temat ewentualnego podziału Ukrainy.
Problem polskiego MSZ to zatem nie tylko momentami pospieszne i nieprzemyślane wypowiedzi Witolda Waszczykowskiego, ale coś znacznie poważniejszego. Brak usytuowania tego resortu nieco z boku krajowej walki politycznej, która zmusza kolejnych ministrów do komunikowania się i zawierania międzynarodowych umów w duchu doraźnych interesów partii oraz własnych ambicji. Ale o tym wiemy nie od wczoraj i nie zanosi się, aby podobny san rzeczy miał się zmienić.
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy" oraz Wirtualnej Polski. Współpracuje z Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz Polskiej Akademii Nauk. Twitter: @makowski_m
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.