Marcin Makowski: Blokada wykładów pro‑life? Uniwersytety podkopują własne fundamenty
Władze kilku polskich uniwersytetów odwołały wykłady amerykańskiej działaczki pro-life Rebecki Kiessling. Swoją decyzję motywowały protestem części studentów, brakiem naukowości, dorobku akademickiego i przekazem ideologicznym prelegentki. Gdy podobne sytuacje dotyczą prezentowania poglądów proaborcyjnych, takiej konsekwencji już nie ma. Zamykając się na debatę, polskie uczelnie zaprzeczają misji uniwersytetu, który musi być miejscem dyskursu i cywilizowanego ścierania się idei. Inaczej podkopują własne fundamenty.
Legenda głosi, że przed wejściem do Akademii Platońskiej - jednego z pierwszych „uniwersytetów” świata - widniała wyryta po grecku sentencja: „niech nie wchodzi nikt nieobeznany z geometrią”. Dzisiaj moglibyśmy go odczytać jako rodzaj ekskluzywizmu akademickiego, tj. wykluczenia z debaty tych poglądów, które uznane zostały za paranaukowe bądź niezgodne z obowiązującą wizją rzeczywistości. Faktycznie jednak, już za czasów Platona i późniejszych, w Akademii ścierały się przeróżne światopoglądy: od pitagoreizmu, przez sceptycyzm i probabilizm po mistyczną wersję neoplatonizmu. I właśnie na tym przez wieki polegała i nada polega siła uniwersytetu. Poza dyskursem typowo naukowym, jest on również miejscem ścierania się idei, otwartej debaty i polemiki. W czasach średniowiecza, niejednokrotnie kończącej się nawet krwawymi zamieszkami. Choć na te drugie, co zrozumiałe, nie ma dzisiaj miejsca, otwartość uniwersytetu, choćby z definicji tego słowa, powinna być jego wartością nadrzędną.
Zamiast wykładu, human story. I co z tego?
Tym bardziej dziwi i niepokoi mnie sytuacja, w której na własne życzenie część środowiska akademickiego dokonuje odwrotu od tych ideałów. Właśnie tak odczytuje zablokowanie prelekcji amerykańskiej prawniczki i działaczki ruchów pro-life Rebecki Kiessling. Ze względu na zbierane przez internet podpisy studentów oraz protesty partii i organizacji politycznych, do takiego spotkania nie doszło m.in. na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Jagiellońskim czy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jako uzasadnienie podano fakt, że prelegentka nie posługuje się argumentacją naukową a jedynie „antyaborcyjną agitacją”. Dziennikarze mediów lewicowo-liberalnych, którzy udali się na spotkania do których doszło ostatecznie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, w swoich relacjach podkreślali właśnie ten aspekt przemówienia Kiessling. Zarzucono jej, że opowiada głównie o sobie, przedstawia ckliwe „human story”, gra na emocjach i lobbuje za skrajną wersją prawa antyaborcyjnego.
Faktycznie, Rebecca Kiessling jako dziecko adoptowane od matki, która poczęła je w wyniku gwałtu, nie przebiera w słowach. Twierdzi, że każdy płód - od momentu poczęcia - trzeba konsekwentnie nazywać człowiekiem i każdemu bez wyjątku dać prawo do urodzenia się. Jako przykład podaje swoją historię życia, które pomimo trudności, przekuła na świadectwo dla tych, którzy uważają, że matka powinna mieć prawo do usunięcia ciąży przede wszystkim, gdy jest ona konsekwencją przestępstwa. Jak napisał minister Jarosław Gowin w swoim liście otwartym do władz polskich uczelni: "Z poglądami Pani Kiessling można się zgadzać lub nie, lecz zabranianie ich artykułowania jest niczym innym jak cenzurą”. Właśnie w tym miejscu leży istota całego problemu - z jej poglądami można się nie zgadzać. Można i należy z nimi polemizować, ale używanie działa najcięższego kalibru - tj. zamknięcia bram uniwersytetu, należy odczytać jako cenzurę. I to tym bardziej kuriozalną, że jej inicjatorami były środowiska, które na co dzień na sztandarach niosą hasła o tolerancji, liberalizmie, otwartości i braku wykluczania za reprezentowane poglądy z życia społecznego.
Brak naukowości jako argument? Wcześniej nie przeszkadzała
Czym innym, jak nie wykluczeniem ze względu na reprezentowane poglądy, jest blokada wystąpień amerykańskiej działaczki pro-life? Przecież argument mówiący, że jej prelekcja nie ma charakteru naukowego i jako taka nie może się odbyć w murach uczelni, albo że Kiessling nie ma na koncie prac naukowych, jest dziecinnie łatwy do obalenia. Sam byłem świadkiem i uczestnikiem spotkań na Uniwersytecie Jagiellońskim, podczas których na wszelakie sprawy wypowiadali się np. aktorzy, youtuberzy, artyści performatywni, osobowości medialne, pisarze, etc. Jakoś wtedy nikt nie podnosił argumentu o braku naukowości. Również nikt nie zgłaszał sprzeciwu, gdy na przeróżnych uczelniach o swoim życiu w formie gawędy opowiada Lech Wałęsa. Przecież zgodnie z logiką stosowaną wobec Kiessling (brak prac naukowych i prezentowanie human story), były prezydent również nie powinien gościć w aulach akademickich. A jednak gości i nikt na tym nie traci, bo właśnie otwartość na różne doświadczenia budowała przez wieki status debat uniwersyteckich.
O tym jaką hipokryzją jest zachowanie mediów przyklaskujących decyzji o wykluczeniu amerykańskiej działaczki z wystąpień na polskich uczelniach niech będzie fakt, że wcześniej nie miała ona żadnego problemu, aby swoje poglądy wygłaszać m.in. na Uniwersytecie Michigan czy Uniwersytecie Kalifornijskim. Oba w pierwszej 30. światowego rankingu. Nasze standardy są bardziej wyśrubowane? Pamiętam też z jakim potwornym larum w 2010 roku spotkało się przeniesienie poza mury Uniwersytetu Warszawskiego konferencji „Prawne i etyczne aspekty humanitarnej ochrony zwierząt”, na której wystąpił kontrowersyjny etyk Peter Singer. Choć sytuacja ta miała miejsce nie ze względu na towarzyszące wykładowi protesty, ale dobrowolne wycofanie się z wydarzenia wielu prelegentów, „Gazeta Wyborcza” pisała co następuje. „Jedną z fundamentalnych wartości akademickich jest otwartość na pluralistyczne poglądy i twórcze konfrontacje. W Polsce umacnia się zaś akademicka cenzura wymuszana przez konserwatywno-katolicki radykalizm. Nawet rektor nie wstydzi się już przyznać, że unika otwartej dyskusji z poglądami, których nie podziela. To ogranicza nasz udział w globalnych debatach i wkład w obieg idei” - twierdził Jacek Żakowski. Podobnych słów nie użył już jednak, gdy z tej samej debaty publicznej wykluczono Kiessling tylko dlatego, że reprezentowała ona wizję prawa broniącego życie od poczęcia do naturalnej śmierci. Wizję, z którą zgodnie ze słowami Żakowskiego nie trzeba się było zgadzać, ale przecież jej poznanie wyczerpuje definicję „otwartości na pluralistyczne poglądy”.
Wolność słowa? Tylko na naszych zasadach
Jeśli ktoś odpowie mi: „no ale przecież Peter Singer to wykładowca Princeton, znany na całym świecie etyk, autor książek, a Rebecca Kiessling to zwykła prawniczka, która głosi skrajną ideologię”, odeślę go do książek Singera, które miałem okazję czytać właśnie na zajęciach z etyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Australijczyk wywodzi bowiem z zasad utylitaryzmu najbardziej skrajne z możliwych konsekwencje założenia, że dziecko i płód nie mają niezbywalnych praw wynikających z należenia do gatunku homo sapiens, w związku z czym gdy ich śmierć przyczyni się do zmniejszenia cierpienia albo lepszego samopoczucia rodziców, jest ona dozwolona. Według Singera aborcja jest czymś akceptowalnym od poczęcia nie tylko do 9. miesiąca ciąży, ale w przypadku dzieci chorych, nawet kilku tygodniu po urodzeniu. Równocześnie popiera on eutanazję, akceptując również tę „adobrowolną”, czyli wykonywaną np. na nieświadomej i cierpiącej osobie starszej, która zostaje pozbawiona życia wolą rodziny. Peter Singer jest także radykalnym obrońcą praw zwierząt, którym przypisuje takie same prawa jak ludziom, akceptując seksualne kontakty zoofilskie, uznając, że „mogą być one obustronnie satysfakcjonujące”.
Po przeniesieniu wykładu Singera z auli uniwersyteckiej do lokalnej kawiarni Żakowski pisał: "Dla nauki jest to samobójstwo. Dla uniwersytetu to kompromitacja. A dla nas wszystkich - kłopot. Nie dlatego, że echa tego akademickiego skandalu będą krążyły po świecie, umacniając stereotyp polski jako kraju zacofanego i represyjnego. Prawdziwy problem w tym, że lokalna elita, która nie toleruje toczącej się gdzie indziej otwartej debaty, skazuje miejscową kulturę na parafiańszczyznę, marginalizację i opóźniony rozwój. Dlatego wyrzucenie Singera z najlepszego polskiego uniwersytetu nie jest problemem Singera ani tego uniwersytetu. To jest syndrom polskiego problemu”. Zgadzam się z nim. Wyrzucanie z uczelni ludzi, których poglądy prowadzą do żywej debaty, jest błędem i zaprzeczeniem misji uniwersytetu. Tylko dlaczego, gdy analogiczna sytuacja spotkała działaczkę pro-life, środowiska, które załamywały ręce nad Singerem, tutaj układają je do bicia brawa?
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy" oraz Wirtualnej Polski. Współpracuje z Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz Polskiej Akademii Nauk. Twitter @makowski_m
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.