Marcin Makowski: ACTA 2 na ostatniej prostej. Europosłowie przyłożyli rękę do cenzury sieci
Wolność słowa i prawo autorskie właściwie od początku internetu wchodziły ze sobą w konflikt. Gdzie postawić granicę? Co jest dozwolonym cytatem, a co żerowaniem na cudzej pracy? Instytucje unijne postanowiły odpowiedzieć na te pytania, faworyzując wydawców i wielkie koncerny medialne. A rękę do kuriozalnego prawa przyłożyła część polskich europosłów.
W środę 12 września każdemu, komu leży na sercu kształt internetu jaki znamy, powinna zapalić się w głowie czerwona lampka. Właśnie wtedy w Parlamencie Europejskim w Strasburgu przegłosowano kolejną wersję dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, zwanej potocznie ACTA2. Dokument poparło 438 europosłów, 226 było przeciw a 36 wstrzymało się od głosu. W pierwszej grupie znaleźli się polscy członkowie frakcji EPP, do której należy Platforma Obywatelska. W drugiej natomiast między innymi - co zapowiadał we wtorek Tomasz Poręba - pisowscy europarlamentarzyści ECR. Oznacza to dalsze prace nad kontrowersyjnym dokumentem.
Trzy dyrektywy, każda daleka od ideału
Sytuacja jest o tyle zagmatwana, że obecnie ”w grze” funkcjonują obok siebie trzy, różniące się szczegółami, ale spójne co do idei ostrego egzekwowania praw autorskich projekty. Pierwszy i najbardziej skrajny - Komisji Europejskiej - odrzucony został zarówno przez polski rząd jak i europarlamentarzystów. Drugi, teoretycznie kompromisowy, autorstwa Rady Europejskiej, cieszy się poparciem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, co z kolei spotyka się z krytyką części prawicowych mediów. Jest i projekt trzeci, właśnie przegłosowany, ale także niekorzystny z perspektywy wolności słowa w internecie. Choć na pozór mamy w tym przypadku do czynienia z pluralistyczną debatą, faktem jest, że nad ostatecznym kształtem projektu - zarówno Europarlament, jak i Komisja oraz Rada - będą pracować dalej za zamkniętymi drzwiami. Bez udziału stron trzecich, instytucji pozarządowych, wydawców i mediów.
Efekt? Znaczące przeformatowanie linkowania, udostępniania treści, publikacji memów, selfie z zawodów sportowych oraz możliwy upadek niektórych agregatów treści oraz forów, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Wbrew pozorom, trzy najbardziej kontrowersyjne artykuły dyrektywy, tj. 11, 12 i 13, zmieniły się tylko w nieznacznym stopniu na korzyść internautów. Jeśli chodzi o prawo pokrewne dla twórców (art. 11), w projekcie PE nadal mamy do czynienia z propozycją zaostrzenia planów karania platform internetowych, które łamią prawo autorskie, rozumiane również jako publikowanie fragmentów treści z innych mediów z częścią tekstu wydawcy (np. zajawki artykułu). Co to zmienia w praktyce? Gdy mniejszy podmiot będzie chciał udostępnić na swoich łamach hiperłącze, które dzisiaj stanowi główny mechanizm działania np. popularnego Wykopu, po wprowadzeniu nowego prawa będzie musiał płacić większym wydawcom, których gros w Unii Europejskiej stanowią koncerny niemieckie. Choć Europarlament dostrzegł potencjalny problem i zaznaczył, że z dyrektywy zostaną wyłączone mniejsze firmy, które będą mogły dzielić się hiperłączami wraz z ”pojedynczymi słowami”, służącymi do ich opisu, dyskusyjne jest jednak brak dookreślenia kryteriów uznawania firmy/portalu za ”mniejszy”, oraz skali cytowania.
To nie tylko kwestia linków. Internet się zmieni
Potencjalnie, jedną z najbardziej absurdalnych konsekwencji rodzi jednak art. 12, regulujący prawo dla posiadaczy praw do transmisji sportowych (wraz z poprawką 76). W tej sytuacji podmiot organizujący np. mecz piłkarskich, będzie mógł egzekwować naruszenie prawa do wyłączności transmisji z wydarzenia, ale również zakazać publikacji w mediach społecznościowych amatorskich i krótkich filmików ze spotkania, publikacji selfie z meczu, zdjęć przedstawiających oprawę stadionową czy poszerzonych relacji z imprezy.
Być może najgroźniejszy ze względu na konsekwencje, które ze sobą niesie jest jednak art. 13, nakładający na platformy internetowe obowiązek monitorowania treści publikowanych na ich łamach pod kątem naruszeń praw autorskich. W takiej sytuacji portal będzie musiał nie tylko skanować wszystkie wpisy i komentarz użytkowników, wykrywając naruszenia praw pokrewnych oraz kasowania postów nie spełniających wymogów nowego prawa, ale również stworzyć system szybkiego dochodzenia roszczeń, kontrolowany przez personel danego medium, a nie zautomatyzowany system algorytmów. Przepis ten ma nie obowiązywać jednak Wikipedii czy portali z oprogramowaniem open source.
Internauci muszą działać
My wszyscy, jako internauci, musimy sobie w tej sytuacji zadać pytanie, czy chcemy sieci, którą szykują za naszymi plecami urzędnicy, wspierani przez część polskich europarlamentarzystów, a może zadowala nas jej obecny kształt, który wystarcza jedynie nieznacznie ucywilizować? Ochrona praw autorskich jest bowiem rzeczą rozsądną, ale ochrona granicząca z krępowaniem debaty publicznej, to prosta droga do cenzury i monopolizacji przekazu, którym internet się do tej pory opierał. Choć linkowanie nie będzie zabronione - jak twierdzą biurokraci - zmieni się jego charakter.
Możemy zapomnieć o tzw. snippetach, czyli popularnych w mediach społecznościowych ramkach ze zdjęciem, tytułem tekstu i kilkoma pierwszymi zdaniami. Nieostrość i niejednoznaczność prawa uprzywilejowuje również wielkie koncerny, które będzie stać na jego egzekucję oraz utrzymanie zespołu, monitorującego zamieszczane treści. Ograniczone zostanie również publikowanie memów, które mogą zostać uznane za naruszanie praw autorskich do wizerunku własnych gwiazd, treści czy tekstów. Podobnych kuriozów jest więcej, ale niestety coraz mniej czasu i przestrzeni zostaje na to, aby je zatrzymać. A my, jako internauci, broni bez walki składać nie powinniśmy.
Marcin Makowski dla WP Opinie