"Mama i tata nie wrócą". Tak reżim Łukaszenki niszczy rodziny opozycjonistów
Czasami przed zaśnięciem, Nastia zaczyna cicho pochlipywać. Wtedy Wania obejmuje ją i mówi, żeby się nie martwiła o mamę i tatę, bo oni "walczą o kraj do życia". W takich chwilach Annie pęka serce.
Ucieczka z Białorusi
- Jeśli kogoś mogę winić za to, co się dzieje dzisiaj na Białorusi, to tylko siebie i całe moje pokolenie. To my przez swoją bierność pozwoliliśmy Łukaszence zbudować reżim. Teraz ten reżim niszczy nasze własne dzieci – mówi Anna Konowałowa.
Jej córka – Antonina Konowałowa oraz zięć Siarhiej Jaroszewicz usłyszeli niedawno wyroki 5,5 lat kolonii karnej. To kara za angażowanie się w kampanię wyborczą najpierw Siarhieja, a potem Swiatłany Tichanouskich.
- Kiedy aresztowali moją Tonię, wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, kiedy przyjdą i odbiorą nam też wnuki, naszego 7-letniego Wanię i 6-letnią Nastię. Nie miałam wyjścia. Musiałam uciekać - mówi Anna.
Od grudnia ona i jej wnuki mieszkają w Warszawie. Tu zaczęła się kolejna walka Anny – o prawo opieki nad dziećmi.
- Bywały momenty, kiedy z przerażeniem myślałam, że wywiozłam je z Białorusi, żeby stracić w Polsce – opowiada.
Fasada była piękna
- Jeszcze rok temu byliśmy szczęśliwą, pełną rodziną. Ja, mój mąż, córka, zięć, wnuki. Każdy weekend, każde święta spędzaliśmy razem. Mieliśmy mieszkanie w Mińsku, domek za miastem, trampolinę dla dzieci. Prowadziliśmy całkiem szczęśliwe życie.
Teraz każdy został sam. Córka i zięć od roku są w areszcie. Dzieci od roku nie mają kontaktu z rodzicami. A Anna od roku nie wiedziała męża.
Czasem przenosi się myślami do własnej młodości i wtedy dochodzi do wniosku, że ich życie mogłoby ułożyć się zupełnie inaczej.
- Gdybyśmy tylko potrafili uczyć się na cudzych błędach – wzdycha.
Jej mąż był wojskowym, ale kiedy jego pułk wycofano z Afganistanu, wylądował z rodziną na Sachalinie. Mieszkali w fatalnych warunkach, w kwaterze, którą zbudowano jeszcze w 1948 roku, jako schron tymczasowy dla oficerów.
- Wtedy zrozumieliśmy, że po upadku Związku Radzieckiego wojsko straciło znaczenie – mówi Konowałowa. - Mąż, nie czekając na emeryturę, zwolnił się i zamieszkaliśmy w Moskwie. Przez 5 lat prowadziliśmy różne biznesy – od gastronomii po sklepy spożywcze. Wiodło się nam całkiem dobrze, ale w 1997 toku zachorowała moja matka i postanowiliśmy wrócić do Mińska.
Do dziś pamięta, jak znajomy powiedział im: "Puknijcie się w czoło. Tu jest Białoruś, tu nic dobrego was nie czeka".
Nie uwierzyli. Zresztą nie tylko oni. Wtedy wszyscy chwalili młodego Łukaszenkę za jego energię i przedsiębiorczość. Budował stabilne państwo, gdzie w odróżnieniu od Rosji i Ukrainy, nie było chaosu lat 90., dzikiej prywatyzacji i oligarchii. Ulice zawsze były czyste, a bezrobocie niskie. Wszystko wydawało się takie bezpieczne i dla ludzi.
- Daliśmy się zwieść tej fasadzie – podsumowuje Anna. - Nie minął rok, a zrozumieliśmy, że rzeczywistość jest zupełnie inna. Na wsiach panowała bieda, a państwo już wtedy chciało kontrolować każdy nasz krok.
Nie daliśmy im wsparcia
Ich rodzina nigdy nie była apolityczna. Córkę też starali się nauczyć, ab nie była obojętna na to, co dzieje się w kraju.
Kiedy w 2006 roku w Mińsku wybuchły protesty, tzw. Dżinsowa rewolucja, Tonia była w klasie maturalnej. W szkole ich od razu uprzedzili, żeby młodzież nie wychodziła na miasto, inaczej będą mieć problemy. Tonia trochę się bała, ale matka i tak zabierała ją na manifestacje.
- Zależało mi, żeby zobaczyła tę odważną młodzież. Wtedy na ulice wychodziła protestować inteligencja, która nie godziła się na zamykanie opozycji i fałszowanie wyborów – mówi Anna. - Do dziś jestem wstrząśnięta, kiedy wspominam, jak brutalnie rozpędzano tę młodzież. Milicja okładała ich pałkami. Część aresztowano. Studentów wyrzucano z uczelni.
Kobieta żałuje, że wtedy na ulicach nie było wielu osób w jej wieku. Uważa, że dorośli nie dali wsparcia młodym ani wtedy, ani w 2010, kiedy historia znowu zatoczyła koło - najpierw wybuch protestów, potem represje i ucieczka studentów za granicę.
- A w 2020 roku, kiedy ludzie się obudzili, okazało się, że jest już za późno. Reżim poczuł się bezkarny i niezniszczalny. Do tego stopnia, że rozwinął największe represje, jakie pamięta to społeczeństwo. Nie ma dzisiaj rodziny, w której kogoś nie ukarano mandatem, nie wsadzono do aresztu, czy nie pobito. Przynajmniej ja takiej nie znam – zaznacza Anna.
Rewolucja tylko dla młodych
To matka pokazała Toni kanał Siarhieja Cichanouskiego na Telegramie.
- Zawsze przemawiał do mnie jego pomysł z tworzeniem "Kraju do życia" (tak początkowo nazywał się kanał na YouTube, a następnie stało się to głównym hasłem wyborczym Cichanouskiego – red.). Toni też się spodobało – opowiada Anna. - Na tyle, że poszła na wiec wyborczy i nawet podeszła do mikrofonu, aby zadać jakieś pytanie.
Za to wystąpienie córka Anny dostała swoje pierwsze "23.34". To numer artykułu kodeksu administracyjnego, na podstawie którego białoruska milicja może bez żadnych wyjaśnień zatrzymać albo ukarać grzywną każdego.
Potem zaczęła się pandemia koronawirusa i nawet, ci, którzy jeszcze wierzyli w mit państwa opiekuńczego, ostatecznie przejrzali na oczy. Szpitale były kompletnie nieprzygotowane. Brakowało tak podstawowych rzeczy, jak maseczek, już nie mówiąc o respiratorach czy lekach. Wszyscy byli przerażeni, a Łukaszenka drwił ze zmarłych z powodu COVID-19. Mówił, że to ich wina, bo nie trzeba było łazić, gdzie popadnie, czyli na manifestacje.
W marcu 2020 r. Tonia zachorowała. Objawy wskazywały na infekcję w płucach, ale na wizytę u lekarza czy wykonanie RTG, nie było szans. To wtedy w Toni coś ostatecznie pękło. Kiedy doszła do siebie, przyjechała do rodziców i zapytała, czy ją wesprą, jeśli zaangażuje się w kampanię wyborczą.
- Zdawaliśmy sobie sprawę, jakie to jest ryzyko, ale ją wsparliśmy – mówi Anna.
Dziadkowie zabrali wnuki do siebie na działkę, aby córka mogła w pełni zaangażować się w działalność opozycyjną. Tonia razem ze Swiatłaną Cichanouską i grupą wolontariuszy jeździli po całym kraju. Codziennie inne miasto, organizacja spotkań wyborczych, zbiórka podpisów. – Tylko czasami Toni udawało się wpaść do domu, że zobaczyć dzieci. Wyglądała na wykończoną, ale szczęśliwą – opisuje Anna. - Kilka razy prosiłam, aby dała mi wyskoczyć na którąś z manifestacji. Ale zawsze odpowiadała, że teraz mam zupełnie inną misję, a rewolucja to zadanie młodych.
"Pije piwo i się cieszy"
W sierpniu 2020 roku pod domem Konowałowych, zatrzymało się kilka samochodów terenowych. Wyskoczyli z nich uzbrojeni w karabiny maszynowe żołnierze oraz lokalna milicja. Łącznie było ich około dwudziestu. Większość nich otoczyła dom, a kilku wtargnęło do środka.
- Wyglądało to jak napad zbrojny. Staliśmy jak sparaliżowani, pies wył, a któryś z funkcjonariuszy krzyczał, że zaraz go zastrzeli – opisuje Anna. - Wszystko działo się na oczach wnuków.
Okazało się, że do przeszukania doszło w związku ze sprawą męża Toni, Siarhieja Jaroszewicza. On również zaangażował się w działalność około wyborczą i na początku lata był dwukrotnie aresztowany i wypuszczany. Ale w lipcu kanał "Armia z narodem", którego administratorem był Siarhiej, uznano za terrorystyczny, a wobec niego samego wszczęto sprawę karną. Wtedy Siarhiej wyjechał do Rosji.
Po tym matka zaczęła się niepokoić również o Tonię, ale pocieszała się, że w końcu wszystko, co robiła córka, było legalne - miała pozwolenie władz na organizację wieców i zbiórkę podpisów. Ale na kilka dni przed wyborami prezydenckimi na Białorusi, urządzono łapankę.
Tonię aresztowali 6 sierpnia. Noc spędziła w areszcie, a już rano za pośrednictwem Skype’a odbył się sąd, którzy wymierzył jej karę grzywny.
- Czekaliśmy na nią pod aresztem i myśleliśmy, że jak tylko wyjdzie, zabierze dzieci i wyjedzie. Ale Tonia nie wyszła. Szukaliśmy jej trzy dni, a strażnicy potarzali, że nie ma jej już w areszcie, że już gdzieś pije piwo i się cieszy – wspomina matka opozycjonistki.
Dopiero po tym, jak rodzice zgłosili zaginięcie, zadzwonił do nich prokurator. Poinformował, że areszt Toni przedłużono ze względu na zarzuty w sprawie karnej.
Musimy się rozdzielić
Wtedy Konowałowa przypomniała sobie wszystkie dramatyczne historie rodzin, które straciły dzieci. Dla reżimu Łukaszenki, wykorzystywanie dzieci jako formy nacisku na opozycjonistów, jest zwyczajną praktyką. Każdy przyzna się do wszystkiego, jeśli dowie, że dziecko trafiło do sierocińca.
- Widziałam, że to tylko kwestia czasu, kiedy przyjdą i po nasze wnuki. Ustaliliśmy z mężem, że musimy się rozdzielić. Ja wywiozę Nastię i Wanię, a on zostanie, aby pomóc córce.
Następnego dnia wstali wcześnie rano. Babcia wrzuciła do plecaka kilka ubrań, dokumenty i trochę jedzenia. To był ostatni raz, kiedy widziała swój dom i męża.
Później dowiedziała się, że krótko po jej wyjeździe, na Białoruś wrócił zięć. W kilka dni później został aresztowany.
Nowy rozdział
Kiedy Anna z wnukami dotarła do przejścia granicznego w Homlu była godz. 3 w nocy. Pas neutralny ciągnie się na kilka kilometrów. Dookoła las, ciemno, ani żywej duszy.
Na szczęście, żeby wjechać na Ukrainę nie potrzebowali wiz – wystarczyły paszporty. Po tamtej stronie granicy już czekali nich znajomi Toni.
Pierwsze kilka miesięcy cała trójka spędziła w schronisku. Potem odezwała się do nich polska fundacja Humanosh, wspierana przez białoruską diasporę. Zaproponowali, że pomogą im w wyjeździe do Polski.
- I tak 17 grudnia przyjechaliśmy do Warszawy, mając ze sobą tylko dwie małe torby z rzeczami, 90 dolarów w kieszeni i kompletnie nie wiedząc, co może nas czekać na miejscu – mówi Anna.
Fundacja wynajęła im dwupokojowe mieszkanie i wsparła finansowo. Urządzić się im pomogła właścicielka mieszkania, pani Żaneta, która prowadzi salon kosmetyczny. Kiedy dowiedziała się, że Anna przyjechała niemal z pustymi rękoma, nie mając nawet ręczników, skrzyknęła swoje klientki. W ciągu kilku dni Polki zorganizowały ubrania i zabawki dla dzieci. Przywiozły też garnki, ręczniki, kołdry, poduszki.
- Dostaliśmy dosłownie wszystko, żeby rozpocząć nowy rozdział życia w godnych warunkach. Wolontariusze pomogli mi nawet napisać list do okolicznych przedszkoli z prośbą o przyjęcie wnuków – mówi Anna. – Wszystkie publiczne placówki nam odmówiły, ale jedno prywatne przedszkole zgodziło nieodpłatnie przyjąć Nastię i Wanię. Wnuki po niemal rocznej przerwie znowu zaczęli mieć kontakt z rówieśnikami.
Z dnia na dzień
Zderzenie z państwową machiną w Polsce było znacznie mniej sympatyczne. Zaczęły się piętrzyć problemy prawne. Na każdym kroku pytano babcię, czy jestem opiekunem prawnym wnuków? Bez tego dokumentu, z punktu widzenia polskiego prawa, Anna jestem dla wnuków kimś obcym.
Nie mogła ich zapisać choćby na wizytę do pediatry, nie mówiąc już o załatwieniu spraw formalnych. Przyjechali do Polski na podstawie wizy i z czasem trzeba było zalegalizować pobyt.
Anna bałam się, że jeśli złoży wniosek o przyznanie statusu uchodźcy, zaczną się kontrole i wnuki zostaną jej odebrane. Z kolei sprawy o przyznanie opieki też nie mogła założyć, ponieważ nie miała pozwolenia na pobyt. Kółko się zamykało.
Ten mętlik prawny byłby nie do rozwikłania, gdyby na pomoc znowu nie przyszli wolontariusze z bezpłatną pomocą prawną. Obie sprawy ciągną się do dzisiaj.
- Statusu uchodźców wciąż nam nie przyznano, ale od dwóch miesięcy teoretycznie mogę pobierać zasiłek. 1360 zł miesięcznie dla całej naszej trójki – opowiada babcia. - Pierwszy wypłacono bez problemu, ale kiedy przyszłam na pocztę drugi raz, kasjerka z krzykiem zrugała mnie, że próbuję pobrać zasiłek na dzieci, a nie mam dokumentu poświadczającego, że jestem ich opiekunką. Wróciłam do domu zdruzgotana.
Zaznacza, że brak stabilności najbardziej wyniszcza psychicznie. Na niewiele rzeczy teraz mam wpływ. Nie pozostaje jej nic innego, jak żyć z dnia na dzień.
Mama nie wróci
Wnuki szybko zaaklimatyzowały się w Polsce. Nie mówią jeszcze płynnie po polsku, ale nie mają też problemu w kontaktach z rówieśnikami.
Wania w tym roku poszedł do pierwszej klasy. Rozkład dnia będzie więc wyglądał tak - Anna najpierw rano zaprowadzi go do szkoły, potem Nastię do przedszkola. Wróci na chwilę do domu, przygotowuje obiad i już jest popołudnie. Czas odebrać dzieci. Po drodze będą zatrzymywać się w parku, żeby wnuki mogły pojeździć na hulajnogach. Już wcześniej bywało jednak, że Wania ciągnie jak najprędzej do domu, bo chce wrócić do swojego ulubionego zajęcia - gry w szachy.
- Ostatnio bez zapowiedzi odwiedziła nas pracownica opieki społecznej. Weszła i zobaczyła, jak 7-latek uczy grać w szachy 6-latkę. Była pod wielkim wrażeniem – śmieje się Anna.
Uśmiech szybko znika, gdy opowiada o tęsknocie wnuków za rodzicami.
- Bardzo tęsknią, ale starają się tego nie pokazywać. Kontakt z mamą i tatą mają tylko przez listy, a nie cała korespondencja dociera z więzienia, ale te listy, które otrzymujemy, zawsze są pełne czułości. W każdym liście Tonia i zięć piszą, że bardzo kochają i tęsknią – mówi wzruszona Anna.
Czasami przed zaśnięciem Nastia zaczyna cicho pochlipywać. Wtedy Wania ją obejmuje i mówi, żeby się nie martwiła o mamę i tatę, bo oni "walczą o kraj do życia". W takich chwilach Annie pęka serce.
Wania o wszystkim wie. Tuż przed wyjazdem z Białorusi zapytał babcię wprost, czy mama i tata są w więzieniu.
- Nie byłam przygotowana na to pytanie, ale postanowiłam, że nie będę kłamać. Jest na tyle duży, że ma jakieś wyobrażenie o tym, co się dzieje na Białorusi – mówi Anna. - Czasami snuje opowieści, co by się stało, gdyby generałowie postanowili rozgromić wojska karalucha [przezwisko Alaksandra Łukaszenki].
Bez wyjścia
Znacznie trudniej było wytłumaczy wnukowi czy wyrok, który dostała mama, czyli 5,5 roku to długo. Dla Anny to wieczność.
Do ostatniej chwili matka miała nadzieję, że Tonia otrzyma może rok kolonii albo kilka lat aresztu domowego. Przecież nie była żadną prominentną postacią na opozycji. Ale sąd wyznaczył taką karę, jakiej zażądał prokurator. A odwołania nic nie dały. Zresztą, jak miały coś dać, jeśli sędzia był ojcem prokuratora oskarżającego Tonię.
Mężowi Anny udało się kilka razy zobaczyć się z Tonią w areszcie. Początkowo córka go pocieszała: "Jestem silna i wy też jesteście silni, przejdziemy przez to razem".
Ale podczas ostatniego widzenia była wymizerowana. Bardzo schudła, skarżyła się na bóle kręgosłupa.
Wcześniej wszystkie sześć kobiet z jej celi zachorowały na COVID-19. Jedne nie były w stanie podnieść się z pryczy, inne, jak Tonia, tylko straciły węch i smak. Mimo to władze aresztu pozwoliły na ich konwój z Mińska do Homla. Odległość między miastami to raptem 300 km, ale im droga zajęła trzy dni. Przez cały ten czas siedziały w więźniarce przypominającej metalową puszkę. A przecież na zewnątrz było plus 30 stopni, a one pierwszego dnia nawet nie dostały wodę.
- Kiedy o tym myślę, ogarnia mnie frustracja. Reżim bezprawnie pozbawił moją córkę wolności, a teraz próbuje ją obedrzeć z resztek godności – mówi zdruzgotana Anna. Najgorsza jest w tym wszystkim bezsilność. Jesteśmy całkowicie zależni od decyzji innych. Jedyne, co w naszych siłach, to uczestniczyć we wszystkich akcjach protestów i mieć nadzieję, że na Białorusi coś się zmieni.
Antonina Konowałowa oraz Siarhiej Jaroszewicz zostali uznani za więźniów politycznych reżimu Alaksandra Łukaszenki.