ŚwiatMali - problemy odbudowującego się państwa

Mali - problemy odbudowującego się państwa

Ostatni rok był dla Mali pełen niepokojów. I choć wiadomości z tego kraju zniknęły już z czołówek gazet, nie oznacza to, że sytuacją jest tam całkowicie opanowana. Jednym z największych problemów, z jakim muszą zmierzyć się nowe władze, jest korupcja.

Mali - problemy odbudowującego się państwa
Źródło zdjęć: © AFP | Lionel Bonaventure

03.09.2013 | aktual.: 03.09.2013 12:30

Pospieszna, nierozsądna, po prostu głupia - tak większość analityków oceniała decyzję, by wybory prezydenckie w Mali przeprowadzić już pod koniec lipca. Brak bezpieczeństwa, brak infrastruktury, brak odpowiednich instytucji i porozumienia u szczytu władzy - powody do obaw zdawały się piętrzyć. Nikt nie wiedział, czy przegrani kandydaci będą potrafili pogodzić się z porażką, ani czy niedobitki islamistów nie zaczną wysadzać się w kolejkach przed urnami.

Na domiar złego, lipiec to miesiąc ramadanu i deszczu. Specjaliści przewidywali więc, że zamiast tłuc się do odległych punktów wyborczych, ludzie zostaną w domach, meczetach lub na polach. A jeśli całe wybory okażą się niewypałem, kraj będzie cierpiał. Państwo, które w ciągu dwóch lat przeżyło suszę, wojnę domową, zamach stanu i zagraniczną interwencję, nie powinno tak ryzykować.

Na szczęście, nawet najlepszym ekspertom zdarzają się pomyłki. Chociaż nie wszystko poszło idealnie, wybory się udały.

Frekwencja - około 48 proc. w pierwszej turze - nie zachwyciła, ale i tak była najwyższa w historii malijskiej demokracji. Terroryści, mimo gróźb, nie przeprowadzili żadnego zamachu, a politycy ze spokojem przyjęli wyniki. Ze spokojem i klasą - jeszcze przed ogłoszeniem rezultatów drugiej tury były minister finansów Soumalia Cisse zaakceptował przewagę swojego rywala, Ibrahima Boubacara Keity, i osobiście odwiedził go z rodziną, by pogratulować mu zwycięstwa.

Keita, od inicjałów zwany IBK, to polityczny weteran - w przeszłości był już ambasadorem, ministrem spraw zagranicznych i premierem. Ma więc doświadczenie, a obywatele darzą go sporym zaufaniem. Ostatecznie zdobył ponad 70 proc. głosów i prześcignął 26 konkurentów.

Zadania, które teraz przed nim staną, będą jednak dużo trudniejsze niż wygranie wyborów. Musi odbudować państwo, które w kilka chwil właściwie przestało istnieć.

Cios za ciosem

Wydarzenia potoczyły się lawinowo. Najpierw rebelia, czwarta w ciągu ostatniego półwiecza. Mieszkający na północy kraju Tuaregowie zawsze czuli się dyskryminowani przez władze z południowego Bamako i regularnie, choć nieskutecznie, próbowali wykroić dla siebie własne państwo - Azawad. Pod koniec 2011 roku dostrzegli kolejną szansę. W Libii upadł właśnie pułkownik Kadafi, a cały region zalały fale broni zrabowanej z jego magazynów i służących mu niegdyś najemników - w dużej mierze Tuaregów. Wielu z nich trafiło w szeregi Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu (MNLA), który wyszedł z ukrycia i prędko zaczął odnosić militarne sukcesy.

Po dwóch miesiącach walki malijska armia niemal całkowicie uciekła z północy kraju. Wojskowi winą za takie upokorzenie obarczali przede wszystkim rząd i prezydenta Amadou Toumaniego Toure, który miał podjąć szereg złych decyzji, a do tego przez lata zaniedbywać armię. W marcu 2012 roku grupa zbuntowanych oficerów, dowodzonych przez kapitana Amadou Sanogo, dokonała zamachu stanu. Tuaregowie, korzystając z kryzysu w stolicy, podbili resztę północy. Ich Azawad miał powierzchnię Francji. Ale nie cieszyli się nim długo. Rozpoczynając powstanie, tuarescy bojownicy sprzymierzyli się z kilkoma ekstremistycznymi organizacjami, w tym Al-Kaidą Islamskiego Maghrebu (AKIM). Początkowo pomogło im to w starciach z rządowymi oddziałami, ale szybko odbiło się rykoszetem. Gdy Tuaregowie zaczęli starać się o uznanie dla swego świeckiego państwa, islamiści zadali im cios w plecy i wypchnęli z najważniejszych miast północy. Wprowadzali w nich od razu surowe zasady szariatu - bardzo odległe od tego, do czego byli przyzwyczajeni
wyznający tolerancyjną wersję islamu Malijczycy.

Południe musiało radzić sobie w tym czasie z politycznym kryzysem. Zachód nie chciał rozmawiać z Bamako, dopóki oficjalną władzę sprawowali żołnierze. Po okresie nerwowego oczekiwania junta zgodziła się na powołanie cywilnego rządu przejściowego. Ale Sanogo zachował przy tym ogromne wpływy - tak duże, że w grudniu bez problemów zmusił do rezygnacji niepokornego premiera Cheicka Modibo Diarrę. - To wszystko dla dobra Mali - zapewniał kapitan, chociaż chaos wokół zdawał się temu zaprzeczać.

Na początku roku islamiści poczuli się tak pewnie, że ruszyli na południe. Tym razem jednak to oni się przeliczyli. Ich ofensywa sprowokowała do interwencji Francję i kilka zachodnioafrykańskich państw, którym nie uśmiechało się sąsiedztwo terrorystycznego kalifatu.

W bezpośredniej walce z francuskimi myśliwcami i komandosami ekstremiści nie mieli szans. W kilka tygodni większość miast przeszła w ręce malijskiej armii lub sił Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej, które w lipcu zastąpiła misja ONZ. Koniec problemów? Nie ma mowy.

Linia podziału

Chociaż zagraniczna interwencja osłabiła islamistów, nowy prezydent nie może skreślić ich z listy zagrożeń. Mimo potężnych strat, wielu z nich zdołało uciec za granicę lub wycofać się do kryjówek w górach Ahaggar. Mali nie ma okrutnej topografii Afganistanu, lecz leżący na północnym-wschodzie kraju masyw może zapewnić im wystarczająco dobre schronienie, by jeszcze przez długi czas kąsali wrogie oddziały i szykowali zamachy samobójcze (kilka udało im się już przeprowadzić).

Niełatwo będzie też patrolować pustynne równiny wokół miast, zwłaszcza po tym, jak Francuzi - najlepiej wyposażeni i wyszkoleni z dostępnych żołnierzy - zmniejszą swój kontyngent do tysiąca wojskowych, i to głównie w roli wsparcia. Czy oenzetowska misja MINUSMA wypełni tę lukę? Według rezolucji Rady Bezpieczeństwa, jej docelowy rozmiar ma przekroczyć 12 tysięcy mundurowych. Sęk w tym, że do tej pory udało się uzbierać zaledwie nieco ponad połowę tej liczby, głównie z Afryki. Nawet jeśli pomoc zaoferują kolejne rządy (a o tym jest na razie dosyć cicho), miną miesiące.

Misja tego rozmiaru, szczególnie w tak srogim klimacie, będzie również ogromnym wyzwaniem logistycznym. Woda, konserwacja sprzętu, utrzymanie dobrej kondycji fizycznej żołnierzy - te kwestie już od dawna zajmują myśli oenzetowskich planistów. Przy temperaturach zbliżających się do 50 stopni Celsjusza, każde przeoczenie może mieć fatalne skutki. - Nie mogliśmy przenieść naszego systemu komunikacji w okolice Kidal, bo delikatniejsze część po prostu się topiły - przyznała w lipcu reporterowi "Daily Maverick" Ameerah Haq z wydziału misji polowych ONZ. Trudności wykraczają jednak poza sprawy militarne. Gdy francuskie odrzutowce zaczęły ostrzeliwać pozycje islamistów, do natarcia przyłączyli się partyzanci MNLA, którzy szybko zajęli Kidal, jeden z najważniejszych punktów regionu. Nie oznaczało to, że mają zamiar stać się sojusznikami Bamako. Okopując się w mieście, Tuaregowie zażądali rozmów na temat - co najmniej - autonomii Azawadu. Nie chcąc eskalować napięcia, rząd tymczasowy zgodził się negocjować z nimi w
Wagadugu, stolicy Burkina Faso. W czerwcu podpisano traktat, na mocy którego malijskie wojsko mogło wkroczyć do miasta, by przygotować grunt pod wybory, a Bamako obiecało zająć się "kwestią tuareską" w ciągu 60 dni od powołania nowych władz.

Chociaż negocjatorzy nazwali to "historycznym porozumieniem", wielu obserwatorów pozostaje sceptycznych - w przeszłości podobne umowy okazywały się warte nie więcej, niż papier, na którym je zapisano. Sam Ibrahim Boubacar Keita należał parę miesięcy temu do przeciwników zawierania jakichkolwiek przedwstępnych układów z Tuaregami. I nie on jeden.

Stosunki między tuareskimi nomadami a innymi zamieszkującymi Mali ludami nigdy nie należały do najlepszych. Wrogość sięga jeszcze czasów arabskiego handlu ludźmi, gdy Tuaregowie należeli do najskuteczniejszych łowców niewolników, a Bambarowie, Soninkowie czy Dogonowie - do ich najczęstszych "zdobyczy".

Dziś, do starego żalu, dochodzi powszechne przeświadczenie, że to rebelia MNLA sprowadziła na kraj wojnę z islamistami i osiem miesięcy ekstremistycznego terroru, który zafundowali mieszkańcom północy. Po sukcesie francuskiej ofensywy, rząd w Bamako miał spore problemy z powstrzymaniem swoich żołnierzy przed dokonywaniem zemsty na "jasnoskórej" ludności o tuareskich lub arabskich korzeniach. Bez narodowego pojednania - które w Mali osiągano zawsze przy mediacjach rozmaitych plemiennych i klanowych autorytetów - szanse na trwały pokój będą wyglądać marnie.

Wróg wewnątrz

Wiele pracy czeka również popularnego IBK poza głównymi liniami konfliktu. Gdy 22 marca 2012 roku żołnierze obalili poprzedniego prezydenta, młody malijski socjolog, Sidiki Guindo, postanowił zbadać, jak mieszkańcy Bamako oceniają to wydarzenie. Ku jego zaskoczeniu, aż 64 proc. z 1100 respondentów stwierdziło, że cieszy się z upadku rządu Amadou Toumaniego Toure. Korupcja - to, według większości z nim, było główną cechą administracji ATT (co skwapliwie wykorzystał kapitan Sanogo, określając swój pucz jako "antykorupcyjny").

Według obliczeń malijskich audytorów, każdego roku defraudacje i oszustwa podatkowe pozbawiały państwo około 5 proc. dochodów - czyli 75 mln dolarów. Szczególnie dużo nieprawidłowości zachodziło w agencjach odpowiedzialnych za zarządzanie pomocą zagraniczną, import żywności i zbieranie opłat celnych. - Grupa wysoko postawionych ludzi osiągnęła dzięki temu poziom bogactwa, który był wręcz niewyobrażalny w tak ubogim państwie - mówił "New York Timesowi" Sidi Soso Diarra, były urzędnik antykorupcyjny. - Na północy, w najbiedniejszej części kraju, rządowa agencja rozwojowa istniała od 15 lat. Na co przeznaczono te pieniądze? - dodał.

Kwestia korupcji jest tym bardziej kłopotliwa, że już wkrótce Mali otrzyma ponad 4 mld dolarów międzynarodowej pomocy gospodarczej (co stanowiło jedną z głównych motywacji do przyspieszenia wyborów). Kto na niej skorzysta: Malijczycy czy skorumpowani urzędnicy? To w dużej mierze zależeć będzie od nowych władz. Przystępując do prezydenckiego wyścigu, Keita zapowiedział politykę zerowej tolerancji dla łapówkarstwa i sprzeniewierzania państwowych środków. Niedawno bamakijska prasa przypomniała jednak, że będąc premierem, IBK nigdy nie rozliczył się z ponad 70 tysięcy dolarów, które jego kancelaria wydała w trakcie dwóch zagranicznych podróży. Sam zainteresowany skwitował te 13-letnie oskarżenia jako "nieprawdziwe". Teraz będzie miał okazję udowodnić, że faktycznie nie ma nic na sumieniu.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Lead oraz tytuł pochodzą od redakcji.

Czytaj również blog autora: **Blizny ŚwiataBlizny Świata**

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)