Malawi wychodzi z kryzysu, czyli "sprzątanie" po byłym prezydencie
Jej poprzednik wzywał egzorcystów do swojego pałacu, tępił homoseksualistów, strzelał do manifestantów, a zagranicznym darczyńcom kazał iść do piekła. Wielu obywateli ucieszyło się na wieść o jego śmierci. Teraz Joyce Banda - druga kobieta na prezydenckim fotelu w Afryce - musi odbudować zrujnowaną reputację swojego kraju, Malawi. Nie będzie to łatwe zadanie.
Malawi nie jest państwem, o którym często się słyszy lub czyta. Konia z rzędem temu, kto bez problemów odnajdzie ten niewielki afrykański kraj na mapie.
Ostatni raz Malawi wzbudziło szersze zainteresowanie polskich mediów półtora roku temu. Malawijski prezydent wprowadził wówczas prawo, które - przy odpowiedniej interpretacji - kryminalizowało... puszczanie wiatrów w miejscach publicznych. Była to tak zaskakująca informacja, że można ją było usłyszeć w wieczornych dziennikach.
Jednak o tym, że ten sam przywódca trzy miesiące temu zmarł, i to w środku swojej kadencji, media już raczej nie wspominały. Nie rozwodziły się także nad postacią jego następczyni. Tymczasem Joyce Banda rządzi już ponad sto dni. Od początku ma ręce pełne roboty - musi posprzątać bałagan, który pod koniec życia narobił jej ekscentryczny poprzednik. A były to rzeczy znacznie gorsze niż zakaz psucia powietrza.
Dobry początek
Gdy w 2004 roku Bingu wa Mutharika wygrywał wybory prezydenckie, Malawi było bardzo młodą demokracją - "władza ludu" obowiązywała tam bowiem dopiero od dekady. Wcześniej przez 30 lat krajem rządził jeden z najdziwniejszych dyktatorów Afryki, Hastings Banda, gorliwy katolik, który troszczył się o moralność rodaków, zabraniając kobietom noszenia spodni i minispódniczek, mężczyznom długich włosów, a wszystkim - całowania się na ulicy. Satrapa nienawidził też sprzeciwu, więc w ciągu swego długiego panowania wsadził do więzień i wymordował tysiące osób.
Mutharika dobrze pamiętał rządy Bandy, ponieważ sam był członkiem jego administracji. Trwało to jednak krótko - w połowie lat 60. uciekł do Zambii, bo wściekły dyktator zaczął przeprowadzać czystki wśród swoich współpracowników. Kolejne etapy wygnania zawiodły ambitnego mężczyznę do Indii i USA. W obu krajach pilnie studiował, aż w końcu otrzymał tytuł doktora ekonomii na jednej z amerykańskich uczelni. Pozwoliło mu to zdobyć prestiżową pracę w Banku Światowym i oenzetowskich agendach.
Do malawijskiej polityki wrócił na dobre w 2002 roku, gdy pierwszy demokratycznie wybrany prezydent, Bakili Muluzi, uczynił go ministrem gospodarki i rozwoju, a potem namaścił na swego następcę. Kiedy więc Bingu zwyciężył elekcję, wielu ludzi obawiało się, że będzie zaledwie marionetką byłej głowy państwa. Mylili się. Nim minął rok, Muluzi znalazł się na celowniku kampanii antykorupcyjnej rozpoczętej przez Mutharikę. Wkrótce usłyszał zarzuty, a nawet wylądował w areszcie. Jego dawny protegowany założył tymczasem własną partię, przeciągnął na swoją stronę większość posłów i zyskał całkowitą niezależność.
Jednym z pierwszym kroków nowego prezydenta była szeroka reforma rolna. Chociaż tereny Malawi są żyzne, w kraju często brakowało pożywienia. Dekady zaniedbań sprawiły, że wiele gruntów leżało odłogiem, a chłopi uprawiali ziemię metodami, których używali ich pradziadowie. Rząd Muthariki wprowadził subsydia na produkty rolne, a także dopłacał do nasion, narzędzi i nawozów. Spichlerze zaczęły się zapełniać, aż po pewnym czasie Malawi stało się eksporterem żywności. Zwrot
Już w trakcie swojej pierwszej kadencji Mutharika zaskakiwał obywateli swoim zachowaniem. W 2005 roku wyprowadził się z 300-pokojowego pałacu prezydenckiego z czasów dyktatury, ponieważ w nocy miały straszyć tam duchy. Chociaż całą posiadłość "oczyścili" egzorcyści, nigdy już do niej nie zwrócił - zamieszkał w skromniejszym budynku... z 58 pokojami. Kiedy w 2007 roku zmarła jego żona, wybudował dla niej bardzo kosztowne mauzoleum wzorowane na Tadż Mahal. Wcześniej podobny grobowiec postawił dla Hastingsa Bandy.
Mimo tych dziwactw, sukcesy reformy rolnej pozwoliły Mutharice wygrać kolejne wybory. Wtedy jednak starzejący się polityk zaczął postępować jeszcze bardziej nieprzewidywalnie, co dostrzegali nawet jego zwolennicy. Wprowadzał niezrozumiałe prawa, wydawał miliony dolarów na zupełnie zbędne luksusy i podpadał społeczności międzynarodowej pokazując się z potępianymi okrutnikami: Robertem Mugabe z Zimbabwe i Omarem al-Baszirem z Sudanu.
Gorzej szło mu także na polu gospodarczym. Dopłaty dla rolników pomogły wielu ludziom, ale na dłuższą metę zbyt mocno obciążały budżet. Zagraniczne organizacje proponowały prezydentowi inne rozwiązania, lecz ten, tytułując się "nadrzędnym ekonomistą", był głuchy na wszelkie sugestie. Zamykano każdą krytykującą go redakcję, a przeciwnicy prezydenta byli coraz częściej napadani na ulicach. Gdy zaniepokojeni zachodni darczyńcy zaczęli stawiać mu warunki dotyczące reform i ochrony wolności słowa, Mutharika kazał im "iść w diabły".
W lipcu zeszłego roku brytyjski Wysoki Komisarz w Malawi wysłał do Londynu list, w którym napisał, że "prezydent zachowuje się coraz bardziej autorytarnie i nie toleruje krytyki". Pech chciał, że wiadomość wyciekła do prasy. Rozgniewany lider zrobił wtedy coś, na co nie odważył się do tej pory nawet Robert Mugabe - kazał najważniejszemu w kraju dyplomacie spakować walizki i wracać do domu.
Trzy miesiące później opozycja zapowiedziała protesty związane z fatalną sytuacją ekonomiczną. Prezydent zareagował zakazując zgromadzeń i wysyłając do mieszkań głównych organizatorów demonstracji osiłków z młodzieżówki swojej Progresywnej Partii Demokratycznej (DPP). To jednak nie podziałało. 20 lipca tysiące ludzi wyszły na ulice największych miast. Mutharika wezwał pod broń wojsko, a policja dostała ostrą amunicję. W ciągu dwóch dni zamieszek służby bezpieczeństwa zabiły 19 osób. Wiele z nich zginęło od strzałów w tył głowy, podczas ucieczki. Rozwścieczony Mutharika grzmiał w tym czasie, że użyje wszystkich sił, by ukarać buntowników. Dodawał też, że manifestantami "kieruje szatan".
Kilka dni po tych wydarzeniach międzynarodowi darczyńcy wstrzymali wszelką pomoc rozwojową dla Malawi. Spięcia na górze
Wielu Malawijczyków ucieszyło się, gdy 5 kwietnia usłyszeli, że 78-letni przywódca miał zawarł serca i zmarł. Ich radość była tym większa, że jego następcą, według konstytucji, powinna zostać powszechnie szanowana pani wiceprezydent, Joyce Banda (niespokrewniona z dawnym dyktatorem). Niestety, sukcesja nie przebiegła bez kłopotów.
Wykształcona w USA, Kanadzie i Włoszech Banda przez lata należała do najpopularniejszych postaci w Malawi. Jako aktywna działaczka ruchów na rzecz praw kobiet założyła szereg organizacji, które pomogły wyjść z biedy lub uwolnić się od brutalnych mężów tysiącom Malawijek. Zapraszano ją na najróżniejsze wykłady, a media wielokrotnie przyznawały jej tytuł "człowieka roku". W końcu jej popularność postanowili wykorzystać politycy. Wspinając się szczebel po szczeblu, została szefową MSZ. W 2008 Bingu wa Mutharika zaproponował jej, by przystąpiła do wyborów jako jego wiceprezydent. Duet zwyciężył, ale przyjaźń nie trwała długo.
Będąc najważniejszą kobietą w państwie, Banda nigdy nie szczędziła swemu szefowi cierpkich słów. Krytykowała go za rozrzutność, spoufalanie się z dyktatorami i kłótnie z sąsiadami. Ostatecznie ich drogi rozeszły się, gdy Mutharika wskazał swego następcę - był nim jego młodszy brat, Peter. Banda nie zgodziła się na taki nepotyzm, na co prezydent odpowiedział, wyrzucając ją z DPP. Nie mógł pozbawić jej jednak stanowiska.
Kiedy Mutharika zmarł, politycy DPP robili wszystko, by władza przeszła w ręce Petera. Nim zwłoki prezydenta zdążyły ostygnąć, wysłali je do RPA i ogłosili, że przywódca po prostu udał się na badania. W tym czasie próbowali ułożyć plan ominięcia konstytucji i odsunięcia wiceprezydent. Prawdę wyjawili dopiero po dwóch dniach, gdy okazało się, że żaden spisek nie ma szans - wojsko jednoznacznie oznajmiło, że nie poprze nikogo innego niż Joyce Banda. W ciągu kilkudziesięciu godzin do jej niewielkiej Partii Ludowej (PP) przeszło tylu posłów DPP, że stała się głównym ugrupowaniem w parlamencie.
Walka o twarz
Przed nową prezydent stanął ogrom wyzwań: od odzyskania zagranicznych sponsorów po unowocześnienie zastałej gospodarki. Musiała zacząć jak najszybciej. I zaczęła.
W pierwszej kolejności przeprowadziła czystki w administracji. Wymówienie otrzymał m.in. szef policji, który kierował zeszłorocznym tłumieniem protestów, a także minister informacji, która na wizji podawała fałszywe informacje dotyczące zdrowia Muthariki. Następnym krokiem była dewaluacja lokalnego pieniądza, kwachy. Ruch ten sprawił, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy wznowił pomoc rozwojową. Za jego przykładem poszli inni darczyńcy, w tym ten największy - Wielka Brytania.
W kolejnych tygodniach popularna JB znowu zapunktowała, tak w domu, jak i za granicą. Najpierw obiecała, że doprowadzi do zniesienia surowych praw karzących homoseksualistów, a potem wystawiła na sprzedaż 60 luksusowych mercedesów zakupionych dla rządu przez jej poprzednika. W czerwcu ogłosiła za to, że wydzierżawi lub sprzeda wart 15 mln dolarów prezydencki odrzutowiec. - Mogę zawsze latać z kimś prywatnymi samolotami, przyzwyczaiłam się do podróżowania stopem - komentowała z uśmiechem.
W tym samym miesiącu Banda poważnie starła się z Unią Afrykańską, która miała zebrać się w malawijskiej stolicy, Lilongwe. Jednym z zaproszonych jeszcze przez Mutharikę gości był Omar al-Baszir. Sęk w tym, że na sudańskim prezydencie ciąży wydany przez Międzynarodowy Trybunał Karny list gończy za zbrodnie wojenne. W świetle prawa, władze Malawi miałyby obowiązek zatrzymać go i przekazać Hadze, gdyby tylko postawił stopę na ich terytorium. Poprzedni władca niewiele sobie z tego robił, ale Banda zapowiedziała, że jeśli al-Baszir się pojawi, to skończy w areszcie. Mimo politycznej presji, nie zmieniła zdania. Ostatecznie Unia Afrykańska przeniosła prestiżowy szczyt do Etiopii, a JB zyskała poklask wśród obrońców praw człowieka. Jedna z południowoafrykańskich gazet nazwała ją nawet "Świętą Joyce".
Bilans nieco ponad 100 dni rządów Bandy wypada bardzo pozytywnie. Ale na prawdziwy test przyjdzie jeszcze pora. By wprowadzić niezbędne reformy, pani prezydent potrzebowała wielu uprawnień, a takie głowa państwa w Malawi zawsze posiadała. Teraz jednak JB będzie musiała pokazać, że potrafi podzielić się władzą. Jeśli historia czegoś nauczyła Malawijczyków, to właśnie tego, że zbyt wielka moc w rękach jednej osoby nieuchronnie zamienia się w pułapkę.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Czytaj również blog autora: **Blizny ŚwiataBlizny Świata**