Makowski: "'Strefy wolne od ideologii LGBT'. Prawica nie umie wybierać swoich bitew" [OPINIA]
Są bitwy, które warto toczyć w imię wyższych wartości, nawet, jeśli staje się na z góry przegranej pozycji. Są również takie, które wypowiada się z własnej woli, bez przygotowania i przemyślenia, aby później żalić się, że ktoś uderzył nas po głowie. Tak zachowuje się część polskiej prawicy, która stanęła murem za "strefami wolnymi od ideologii LGBT". Zysków żadnych, straty duże.
17.09.2020 17:03
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"W naszej Unii nie ma miejsca na 'strefy wolne od LGBT'" - powiedziała w środę 16 września szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, zapowiadając, że kierowana przez nią instytucja przedstawi kompleksową strategię wzmocnienia praw osób z mniejszości seksualnych. Jej słowa padły nie przy okazji wywiadu, korytarzowych rozmów czy rutynowej debaty, ale podczas kluczowego orędzia o stanie Unii, porównywalnego z tym, które przed Kongresem wygłaszają prezydenci Stanów Zjednoczonych.
Parias Europy
I choć słowo "Polska" w tym kontekście nie padło, anglojęzyczne media - i chyba wszyscy zgromadzeni w Brukseli - wiedzieli, do kogo są kierowane. "To ostra krytyka prawicowo-nacjonalistycznej partii rządzącej Prawo i Sprawiedliwość" - pisał brytyjski "The Guardian", kreśląc skrótowo kontekst sprawy. Piszę "skrótowo", bo kontekst nie był ani pełny, ani oddający sprawiedliwość temu, co dzieje się w naszym kraju. - Osobiście zwróciłam się do Ursuli von der Leyen, aby w swoich decyzjach wobec krajów członkowskich nie kierowała się fake newsami, tylko faktami - powiedziała premier Beata Szydło programie "Tłit".
Polityka ery informacyjnej polega jednak nie na referowaniu faktów, ale na umiejętnym suflowaniu atrakcyjnych narracji, na bazie których kreuje się pożądane przez siebie fakty.
A właśnie taka dla społeczeństw Europy Zachodniej jest historia o staczającej się w kierunku autorytaryzmu Polsce, która prześladuje gejów i lesbijki, zakłada dla nich getta, wsadza do więzień, umieszcza tabliczki na rogatkach miast, określające granice "stref wolnych od LGBT". Bardzo łatwo, gdy nie idzie walka z koronawirusem i kryzysem gospodarczym, gdy Amerykanie za plecami Unii chcą się dogadać z Niemcami w sprawie Nord Stream 2 i nie bardzo wiadomo, co zrobić z Białorusią - wskazać palcem na unijnego pariasa, mówiąc: "patrzcie, nie możemy pozwolić, aby Europa osunęła się w mroki średniowiecza".
"Strefy wolne od ideologii LGBT". O co jest ta bitwa?
Z tego miejsca można przejść płynnie do wystosowywania kolejnych rezolucji, stwierdzających, że w Polsce dochodzi do ciągłego pogarszania się stanu praworządności (jedna z nich została przyjęta przez Parlament Europejski dzisiaj), a później, do apelowania o cięcia w budżecie unijnym. Właśnie to w lipcu zrobiła Maltanka Helena Dalli, komisarz ds. równości, odmawiając sześciu polskim miastom i gminom - które wprowadziły w życie uchwały o "ideologii LGBT" albo Samorządową Kartę Praw Rodziny - możliwości ubiegania się o subsydia unijne.
Oczywiście do jednej z tych gmin na białym koniu z wielkim kartonowym czekiem pogalopował minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, ale właśnie tak pokazaliśmy swoją słabość, a nie siłę.
Przecież problem nie polega na tym, że ktoś w Unii pragmatycznie albo ze względów światopoglądowych załamuje ręce nad losem osób LGBT w naszym kraju, tabliczki o "strefach wolnych" przykręcane przez aktywistę przy nazwach miast, uznając za część polityki państwa. Jak długo prawica nie zaklinałaby jednak rzeczywistości, to nie ona jest tutaj ofiarą. Kolejny raz udowadnia za to, że nie umie prowadzić sporów kulturowych, własną nieporadność dyplomatyczną przedstawiając jako zaletę i szlachetną naiwność. Pora się z tego snu obudzić. Nie jesteśmy i nawet nie umiemy być współczesnymi Leonidasami.
Skuteczni nie są ci, którzy głośniej krzyczą
Który to już raz za rządów Prawa i Sprawiedliwości przechodzimy tę samą opowieść o obronie honoru Polski, w sytuacji, w której na własne życzenie wpakowało się w bitwę, której konsekwencji i stylu uprawiania po prostu się nie rozumie. Czy nie inaczej było z nowelizacją ustawy o IPN, której nie potrafiono sensownie przedstawić światu, nie wiedziano, że wzbudzi takie kontrowersje, a w konsekwencji za sukces uznano wycofanie się z jej zapisów? Również w tym przypadku, poza wymachiwaniem szabelką, zabrakło jednej z najważniejszych składowych racji stanu - przeprowadzenia na chłodno bilansu zysków i strat.
Co przyszło gminom z podpisywania uchwał, które później tłumaczono, że w istocie niczego nie implikują? Na co zdała się "walka z ideologią LGBT", jeśli nawet nie potrafiono sensownie tej ideologii zdefiniować? Co przyniosła wizerunkowi kraju ta kulawa krucjata? Czy wzmocniliśmy dzięki niej swoje konserwatywne fundamenty? Czy obywatele - a do nich należą również osoby z mniejszości seksualnych - poczuli się we własnej ojczyźnie bezpieczniej? Czy obecna sytuacja ułatwia nam negocjacje geopolityczne oraz gospodarcze na łonie Unii Europejskiej?
Oczywiście można się obrażać na świat, można jak poseł Janusz Kowalski zapowiadać "konserwatywną rekonkwistę, która odbije Europę lewicy", można pędzić z biało-czerwoną flagą z głową spuszczoną w dół, ale jeśli nie patrzy się przed siebie i nie rozumie konsekwencji obranego kursu, niech nikt się później nie dziwi, że kończy się uderzeniem w mur. W polityce międzynarodowej racje mają ci, którzy są skuteczni, a nie ci, którzy głośniej krzyczą.
Marcin Makowski dla WP Opinie