PublicystykaMakowski: "Oscary poprawne politycznie. Hollywood nieudolnie maskuje swoje grzechy" [OPINIA]

Makowski: "Oscary poprawne politycznie. Hollywood nieudolnie maskuje swoje grzechy" [OPINIA]

Najważniejsze nagrody filmowe świata, Oscary, za sprawą nowych reguł towarzyszących zgłaszaniu produkcji do statuetki za najlepszy film, niebezpiecznie skręcają w stronę pisania fabuły pod klucz poprawności politycznej. W ten sposób, chowając się za deklarowaną walką o równość w kinematografii, ją samą zostawiają na drugim planie, tuszując własną hipokryzję i grzechy.

Makowski: "Oscary poprawne politycznie. Hollywood nieudolnie maskuje swoje grzechy" [OPINIA]
Źródło zdjęć: © Getty Images
Marcin Makowski

Trudno nie odnieść wrażenia, że największe nagrody filmowe, z Oscarami na czele, od pewnego czasu zaczęły zjadać własny ogon, bardziej niż na jakość filmów, zwracając uwagę na ich kontekst społeczno-rasowy oraz dysproporcje płciowe. Często więcej niż o sztuce filmowej, aktorzy oraz twórcy odbierający nagrody, mają do powiedzenia na temat środowiska, polityki czy mniejszości seksualnych.

Joaquin Phoenix, odbierając Oscara za 2020 rok i swoją genialną rolę w "Jokerze", de facto cały swój czas poświęcił na akcentowanie praw zwierząt, praw społeczności queer czy przestrzegając przed globalnym ociepleniem. Czy to coś złego? Odpowiedź na tak postawione pytanie - przynajmniej dla mnie - jest banalnie prosta. Nie.

Oscary. "Odbierzcie swoje nagrody i..."

Jeśli twórca uznaje, że chce wykorzystać swoją popularność do innych celów, oddać głos tym, którzy nie mogą się wypowiedzieć, to jego prawo i jego sprawa. Oczywiście problem zaczyna się wtedy, gdy celebryci żyjący z wielomilionowych gaży, udają zatroskanych wykluczeniem, samemu niewiele robiąc, aby z nim walczyć. Albo gdy "stają po stronie kobiet", wcześniej jak system naczyń połączonych przez lata ściśle współpracując z Harveyem Weinsteinem, przymykając oko na krążące wokół jego seksualnych skandali plotki.

Świetnie, ostro i ironicznie podobną postawę sportretował brytyjski komik i aktor Ricky Gervais w monologu na otwarciu ubiegłorocznych Złotych Globów. - Jeśli wygracie dziś wieczorem nagrodę, nie używajcie jej jako platformy do wygłaszania przemówień politycznych. Nie powinniście robić opinii publicznej wykładów na jakikolwiek temat, bo nic nie wiecie o prawdziwym świecie. Większość z was spędziła mniej czasu w szkole niż Greta Thunberg. Więc jeśli wygracie, przyjdźcie i odbierzcie swoją małą nagrodę, podziękujcie waszymi agentom i Bogu i spie..., ok? - spuentował.

Faktycznie w kilku zdaniach zebrał istotę problemu polegającego na zakrywaniu grzechów i grzeszków świata filmowego przez listki figowe polityczno-światopoglądowych manifestów. Jednym z nich jest ogłoszona niedawno nowa lista wymagań oscarowych, które od 2024 roku będzie musiała spełnić produkcja, ubiegająca się o tytuł "najlepszego filmu". Jak działają w praktyce, można przeczytać tutaj, ja ograniczę się jedynie do streszczenia najważniejszych punktów proponowanych regulacji.

Oscary. Standardy poprawności filmowej

Najistotniejszy z czterech "standardów", oznaczony literą A, zakłada coś, czego nie da się określić inaczej jak poprawnościowo-polityczną ingerencją w fabułę filmu. Aby go spełnić, trzeba wprowadzić w życie jedno z następujących kryteriów:

1. Przynajmniej jeden z aktorów pierwszoplanowych lub istotnych aktorów drugoplanowych reprezentuje mniejszość rasową lub etniczną (Azjaci, Latynosi, Czarnoskórzy, Rdzenni Amerykanie, Afrykańczycy, Arabowie i inne grupy mniejszościowe).
2. Przynajmniej 30 proc. aktorów w drugoplanowych i epizodycznych rolach musi reprezentować co najmniej dwie spośród tych grup: kobiety, mniejszości rasowe, osoby LGBTQ+, osoby z niepełnosprawnością fizyczną lub intelektualną, niedosłyszące.
3. Główny wątek fabularny musi być związany z co najmniej jedną spośród tych grup: kobiety, mniejszości rasowe, osoby LGBTQ+, osoby z niepełnosprawnością fizyczną lub intelektualną, niedosłyszące.

Tym samym kluczem oceniane są wszystkie kolejne wymagania w kategoriach B, C i D, które odnoszą się do skompletowania zespołu castingowego, kostiumów, zdjęć, muzyki, reżyserii, fryzur, montażystów, charakteryzacji, producentów dźwięku, efektów specjalnych, scenografii i tak dalej. Oczywiście nikt nie każe twórcom kręcić filmów tylko o czarnoskórych gejach, do zaklasyfikowania w kategorii "najlepszy film" wystarczy bowiem spełnić dwa punkty z dwóch kategorii, ale problemem jest nie ich ilość, ale fakt, że w ogóle postanowiono wprowadzić kryterium oceny, które nie odnosi się do waloru jakościowego dzieła, ale stojącego za nim tła "różnorodnościowego".

W tym sensie odpowiednia proporcja ras, płci i mniejszości w scenariuszu nie musi sprzyjać jakości dzieła, ale po prostu wpasować się w przyjęte odgórnie kryterium. Sprowadza to zatem kinematografię do roli checklisty, która powinna być ostatnią rzeczą w głowie aktorów i reżyserów, od których oczekujemy nie tyle społecznych krucjat, co dobrych filmów.

Oscary. Pułapka poprawności

Zastanawiam się również, czy sama Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej ma świadomość, w jaki galimatias logiczno-obyczajowy wplątała się, wyznaczając takie a nie inne kryteria. Trudno mi sobie bowiem wyobrazić, na jakich zasadach będzie liczona 30 proc. obsada producencka złożona z osób LGBTQ. Czy ktoś w ogóle uwzględnił takie sprawy, jak niechęć części osób do ujawniania swojej orientacji seksualnej? Z jakich względów wśród uprzywilejowanych grup mniejszościowych znalazły się kobiety?

Czy nie jest to jednak rodzaj dyskryminacji, zakładający, że one same bez parytetów nie będą w stanie poradzić sobie w branży filmowej? Przecież jednym z koronnych argumentów zwolenników nowych regulacji jest stwierdzenie, że większość hollywoodzkich produkcji i tak spełnia powyższe standardy. Po co w takim razie tworzyć z nich jakieś ścisłe reguły? Zachodzę również w głowę, dlaczego do wyróżnionych grup nie zaliczono przedstawicieli różnych wyznań?

Podobnych absurdów nowych wytycznych jest więcej i moim zdaniem nie służą różnorodności, ale tworzeniu poczucia, że Hollywood, mając problem z samym sobą, tworzy iluzję progresywności. Zgodnie z nimi zespół dziesięciu białych filmowców nie spełnia reguł "różnorodnościowych", ale gdy trzech z nich jest - dajmy na to - homoseksualistami, sam ten fakt magicznie zmienia optykę Akademii na jakość tworzonej przez nich pracy. A przecież to nie powinno mieć żadnego znaczenia.

W latach 30. XX wieku "Fabryka Snów" stworzyła pruderyjny Kodeks Haysa, który regulował czas pocałunków w filmach, zabraniał pokazywania seksu pozamałżeńskiego, porodów, par mieszanych czy ośmieszania religii. Mam wrażenie, że ponad 80 lat później skręcamy w drugą skrajność. Żadna z nich nie służy jednak kinematografii.

Marcin Makowski dla WP Opinie

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)