PublicystykaMakowski: "List ambasadorów w obronie LGBT. Straty dyplomatyczne na własne życzenie” [OPINIA]

Makowski: "List ambasadorów w obronie LGBT. Straty dyplomatyczne na własne życzenie” [OPINIA]

Można się oburzać, że list 50 ambasadorów i dyplomatów dotyczący mniejszości LGBT w Polsce to wychodzenie poza ich kompetencje. Można zwracać uwagę, że państwa niektórych sygnatariuszy same nie świecą przykładem. Warto jednak postawić sobie kilka pytań; dlaczego ten list powstał? Ile na nim, jako państwo, tracimy? Czy można było tej sytuacji uniknąć?

Tęczowy orzeł na budynku Komisji Europejskiej. "Stop strefom wolnym od LGBT w Polsce!"
Tęczowy orzeł na budynku Komisji Europejskiej. "Stop strefom wolnym od LGBT w Polsce!"
Źródło zdjęć: © KPH
Marcin Makowski

"Prawa człowieka są uniwersalne i wszyscy, w tym osoby LGBTI, mają prawo w pełni z nich korzystać. Jest to kwestia, którą wszyscy powinni wspierać" - pisze 50 dyplomatów w liście otwartym, który choć nie ma adresata, w sposób oczywisty kierowany jest do polskiego rządu. W niedzielny wieczór, gdy na Twitterze upubliczniła go ambasador USA Georgette Mosbacher, wzbudził prawdziwą lawinę komentarzy. 

Z jednej strony wielu polityków opozycji i dziennikarzy wyrażało satysfakcję, że PiS sam sobie zgotował ten problem, a teraz do porządku i przestrzegania standardów cywilizacyjnych przywoła nas cywilizowany Zachód. Z drugiej odgrażano się, że nikt nie będzie Polski pouczał, praw człowieka w państwie przestrzegamy, a samo pismo to - jak stwierdził minister Michał Dworczyk - "ideologiczno-polityczny event". 

Zabrzmię teraz jak rasowy symetrysta, ale mam wrażenie, że prawda leży tutaj jeśli nie po środku, to przynajmniej gdzieś w okolicach centrum.

Owszem, rząd a obok niego gminy podpisujące uchwały o "strefach wolnych od ideologii LGBT" oraz Karty Rodziny, na własne życzenie weszły na teren konfliktu światopoglądowego, nie będąc do końca świadome konsekwencji. Polska od lat nie jest już krajem, który stanowi polityczną próżnię na arenie międzynarodowej. To, co dzieje się w Kraśniku czy słowa, które posłowie wypowiadają w lokalnych mediach - mogą następnego dnia odbić się echem w CNN oraz spowodować dyplomatyczną reakcję łańcuchową, którą obserwowaliśmy choćby przy okazji prób nowelizacji ustawy o IPN. 

Dwa wykluczające się światy

W tym sensie "strefy wolne" były wyjątkowo nieprzemyślanym posunięciem z arsenału wojny kulturowej, a one same choć nie powodowały skutków prawnych dla osób LGBT - mogły być w ich odczuciu dyskryminujące. Skoro jednak niczego w życiu codziennym nie zmieniały, ewentualne negatywne działanie uchwał pozostawało w sferze symbolicznej, podobnie jak niektóre krzywdzące słowa rządzących, wypowiadane wobec osób nieheteronormatywnych. 

Mam wrażenie, że właśnie na tym polu panuje największy rozdźwięk między tym, co myślą o Polsce politycy koalicji rządzącej i jej wyborcy, a co dociera na temat naszego kraju do odbiorców zagranicznych. W istocie mowa o dwóch, wykluczających się światach. 

Inicjatorzy uchwał argumentują, że obywatele mają prawo sprzeciwić się ideologicznej warstwie postulatów ruchów LGBT - od edukacji seksualnej w wieku przedszkolnym, po małżeństwa jednopłciowe, i żadnej Unii nic do tego.

Nie oznacza to jednak braku szacunku wobec osób homoseksualnych czy transpłciowych, które w naszym kraju cieszą się tymi samymi prawami, co np. single, albo osoby żyjące w związku nieformalnym. Przeciwnicy uchwał twierdzą, że dyskryminacja zaczyna się od języka, apelując o cięcia funduszy unijnych płynących do "homofobicznych gmin". Aktywista instalujący przy rogatkach takich miast wielojęzyczne znaki o "strefie wolnej od LGBT" - przejaskrawiając sytuację - w jego mniemaniu przestrzega przed możliwymi, fizycznymi konsekwencjami.

Możliwymi, bo przecież nikt nie tworzy w Polsce gett, do których dostępu nie mają osoby LGBT. Nikt nie ma ani prawa, ani planów, ani jakichkolwiek możliwości, aby je tworzyć. Całkiem niedawno półmaraton we wspomnianym Kraśniku wygrał chłopak, który nagrodę z rąk władz miasta odbierał z tęczową flagą, nie budząc żadnej niechęci (a wręcz aplauz) wśród widowni. Z kolei wspomniany aktywista, gdy wieszanie wprowadzających w błąd znaków wytknął mu dziennikarz "Gazety Wyborczej", zagroził wydawcy pozwem. Ten tego samego dnia bez słowa wyjaśnienia, kontrowersyjny tekst usunął z portalu. Medal temu, kto przebije się z tak wielowątkowym opisem dynamiki sporu do ambasadora San Marino i Meksyku, którzy dostają do podpisania bardzo ogólnikowy i wyważony apel.

Dyplomatyczny aktywizm

Obie strony udają zatem, że jest gorzej albo, że są bardziej radykalne, niż w rzeczywistości są. W konsekwencji poucza nas Wenezuela, która sama nie akceptuje związków i małżeństw homoseksualnych. To dosyć wygodne pole do aktywizmu dyplomatycznego, gdy poważne problemy cywilizacyjno-społeczne; od łamania praw człowieka na Białorusi, przez rosyjską aneksję Krymu i budowę gazociągu Nord Stream 2, po kryzys gospodarczy oraz pandemiczny, nie są w stanie wygenerować nawet zbliżonej solidarności, nie mówiąc już o skutecznych działaniach i presji.

Ogromnym błędem władzy jest jednak pchanie Polski na obszar tego konfliktu, z którego nie ma żadnych korzyści; ludzkich, światopoglądowych, dyplomatycznych i finansowych. Jak widać, od początku nie był on długofalowo przemyślany nawet od strony semantycznej. "Apeluje do konserwatystów, aby przestali używać terminu 'ideologia LGBT' , który nie jest używany i zrozumiały na świecie. (...) Sam się łapałem na tą semantykę i potem w PE i tak musiałem przechodzić z 'Ideologii LGBT' na bardziej zrozumiałe Gender. Język ma znaczenie" - stwierdził w poniedziałek na Twitterze europoseł Patryk Jaki.

Już o tym pisałem, ale jeszcze raz warto tę prostą prawdę podkreślić: w polityce międzynarodowej trzeba umieć wybierać swoje bitwy.

Marcin Makowski dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)