Lustracja lustracji
Polscy zwolennicy lustracji stawiają za wzór Czechy i Niemcy. Sami Czesi mają wiele zastrzeżeń. A Niemcy niespecjalnie się nią przejmują.
03.03.2005 | aktual.: 03.03.2005 13:52
W większości krajów Europy Środkowo-Wschodniej lustracja ma bardzo ograniczony charakter lub nie istnieje. Poza Czechami, Słowacją, Niemcami, w pewnym zakresie Węgrami - i ostatnio nami. W Rosji nigdy poważnie jej nie rozważano. Na Ukrainie już po pomarańczowej rewolucji powstał projekt ustawy, jednak nie ma on szans w parlamencie. W krajach Wspólnoty Niepodległych Państw i republikach postjugosłowiańskich kwestia byłych agentów objęta jest tabu. W Rumunii i Bułgarii proces lustracji przebiega powoli. Stosunkowo dużo o lustracji mówi się na Litwie, dużym problemem dla państw bałtyckich jest jednak wywiezienie znacznej części zasobów KGB do Moskwy. Ostatnio opublikowano w styczniu 2005 listę 61 Litwinów - oficerów rezerwy KGB, wśród których jest między innymi minister spraw zagranicznych Antanas Valionis. Nie wiadomo, czy osoby te istotnie współpracowały z sowieckimi służbami, czy też jedynie przewidziano ich zmobilizowanie w podległych KGB wojskach pogranicza.
Czechy i Słowacja
Najbardziej spektakularnym krokiem było opublikowanie przed dwoma laty przez czeskie ministerstwo spraw wewnętrznych wykazu współpracowników komunistycznej Służby Bezpieczeństwa (StB). Początkowo strony internetowe ministerstwa przeżywały prawdziwe oblężenie, a po rozdawane za darmo wydanie książkowe wykazu ustawiały się długie kolejki.
Ustawy lustracyjne przyjęto w Czechosłowacji w paĄdzierniku 1991 roku. Dotyczyły one funkcjonariuszy i współpracowników StB oraz - o czym często się zapomina - innych grup osób powiązanych z organami władzy komunistycznej (działaczy partii i absolwentów szkół politycznych w ZSRR). Zakazano im pracy w instytucjach państwowych: od armii i policji, przez administrację, sądownictwo i media publiczne, po akademię nauk i firmy z większościowym udziałem skarbu państwa. Każdy, kto jest zainteresowany tego rodzaju pracą, musi uzyskać z MSW tak zwane negatywne zaświadczenie lustracyjne. Mimo tych zastrzeżeń prawnych czeskie MSW do dziś zatrudnia byłych funkcjonariuszy StB. Wymienione osoby, o ile uzyskają nominację swojej macierzystej partii, mogą też pełnić funkcje posłów i ministrów.
Początkowo ustawa miała obowiązywać do końca 1996 roku. PóĄniej jej ważność Czesi przedłużyli na czas nieokreślony. Z kolei na Słowacji po podziale Czechosłowacji, od 1993 roku, szybko zapomniano o lustracji - nie była ona na rękę ówczesnemu populistycznemu premierowi Vladimirowi Mecziarowi. Pierwsza wielka afera lustracyjna w Czechosłowacji miała miejsce w czerwcu 1990 roku, tuż przed pierwszymi wolnymi wyborami. MSW ogłosiło, że współpracownikiem StB był przewodniczący partii ludowej Josef Bartonczik. Sprawę ujawniono, bo Bartonczik nie chciał dobrowolnie zrezygnować z kandydowania w wyborach, co sugerował mu prezydent Vaclav Havel. Pół roku póĄniej parlament zdecydował się na lustrację posłów, członków rządu i pracowników kancelarii premiera - ale nie była to jeszcze ustawa. Wśród posłów odnaleziono 10 współpracowników StB, a 14 wśród ministrów i ich zastępców. Później emocje wzbudziła w Czechosłowacji tak zwana lista Cibulki, czeskiego Wildsteina. W czerwcu 1992 roku były dysydent Petr Cibulka
opublikował w odcinkach na łamach swojej gazety ,Necenzurovane Noviny" wykaz około 220 tysięcy osób współpracujących z StB. Od donosicieli po ludzi wynajmujących jej mieszkania. Lista wyciekła z MSW.
W 1996 roku czeski parlament częściowo otworzył archiwa StB. Początkowo zainteresowani mogli zaglądać tylko do akt, które ich bezpośrednio dotyczyły. W 2002 roku zniesiono to ograniczenie. Dziś każdy może zajrzeć do akt każdego. Musi się jednak uzbroić w sporą cierpliwość. Archiwum MSW nie spieszy się z rozpatrywaniem wniosków o udostępnienie dokumentów. - W takim tempie wszystkie materiały StB będą dostępne za 105 lat - ironizuje historyk Radek Schovanek. Opublikowany przez MSW wykaz współpracowników StB zawiera około 75 tysięcy nazwisk. To zdecydowanie mniej niż na liście Cibulki. Różnice wynikają głównie z dwóch powodów. Lista MSW pomija część osób, które pojawiają się u Cibulki, a których wskutek póĄniejszej decyzji trybunału konstytucyjnego lustracja nie obejmuje, ponieważ mogły nie być świadome tego, że są ewidencjonowane przez StB. Druga grupa to Słowacy, którzy wskutek rozpadu Czechosłowacji są dziś obywatelami innego państwa.
Wykaz MSW nie jest jednak wolny od błędów. Części nazwisk brakuje, część natomiast znalazła się w nim niesłusznie. W tej sprawie kilkaset osób wystąpiło przeciwko MSW do sądu. 800 wygrało procesy i uzyskało potwierdzenie o braku współpracy z StB. W tej grupie znalazła się znana także w Polsce aktorka Jirzina Bohdalova. Była wiceminister spraw wewnętrznych Petruszka Szustrova, dziś publicystka dziennika "Lidove Noviny", widziała teczkę aktorki i jest przekonana, że Bohdalova rzeczywiście nie donosiła. - Znam jednak przypadek człowieka, który uzyskał podobne orzeczenie sądu, choć przez lata był agentem kontrwywiadu - mówi Szustrova. Sąd uznał jednak, że kontrwywiad to nie StB, i zdjął z tej osoby odium współpracy. Dotychczas jednak nikomu nie przyznano odszkodowania finansowego za niesłuszne pomówienie.
To pokazuje, że także czeskie rozwiązanie nie jest doskonałe. Główny zarzut dotyczy tego, że w przeciwieństwie do powszechnie znanych nazwisk współpracowni- ków StB w większości nieznane pozostają nazwiska funkcjonariuszy bezpieki. - A przecież to oni pod różnymi pretekstami zmuszali ludzi do współpracy - podkreśla Svatopluk Karasek, były dysydent, dziś pełnomocnik centrolewicowego rządu do spraw praw człowieka.
Sposób ujawnienia funkcjonariuszy StB jest żmudny i długotrwały. O odtajnienie ich danych osobowych może wnioskować jedynie osoba, której dotyczą akta. Dopiero wtedy nazwiska oficerów bezpieki trafiają na ogólnie dostępną listę. Wskutek tego oficjalny wykaz funkcjonariuszy StB na początku lutego obejmował zaledwie 108 nazwisk. Drugi zarzut podnoszony przez Czechów, zwłaszcza historyków, to brak instytucji, która zajmowałaby się, tak jak polski IPN, badaniami nad komunizmem oraz przechowywałaby archiwa StB rozproszone dziś po wielu instytucjach. Istniejący obecnie Urząd do spraw Dokumentacji i Ścigania Zbrodni Komunizmu stanowi komórkę policji i zajmuje się głównie prowadzeniem śledztw.
Od momentu otwarcia archiwów Czesi mieli wiele mniejszych i większych afer związanych z lustracją. Najbardziej znana była sprawa Jana Kavana, byłego opozycjonisty i dysydenta, w latach 1998-2002 ministra spraw zagranicznych w socjaldemokratycznym rządzie Milosza Zemana, a później przez rok przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Na temat jego współpracy z StB opublikowano parę książek zawierających między innymi zeskanowane dokumenty agenta "Kato". Sąd jednak uznał, że Kavan nie był świadomym współpracownikiem StB. Ale w czasie pracy w rządzie miał on problemy z uzyskaniem certyfikatu dostępu do tajemnic państwowych.
Samobójstwo w wyniku ujawnienia współpracy swojego ojca, znanego pisarza Oty Filipa, z StB popełnił w 1998 roku profesor matematyki Pavel Filip. Doszło do tego krótko po emisji w bawarskiej telewizji publicznej BR dokumentu o Ocie Filipie, od 1974 roku żyjącym na emigracji w Niemczech. Ujawniono w nim, że jeszcze w latach 50. Filip doniósł na kolegów z wojska, którzy chcieli uciec za żelazną kurtynę. Wszyscy trafili później na wiele lat do więzienia. Na biurku Pavla Filipa oprócz listu pożegnalnego znalazł się egzemplarz "Spiegla", w którym ojciec tłumaczył swoje postępki.
Najnowsza jest sprawa Mariana Kusza, socjaldemokratycznego wiceburmistrza Czeskiego Cieszyna. W połowie lutego policja oskarżyła go o sfałszowanie zaświadczenia lustracyjnego. Od jesieni ubiegłego roku roku sprawą lustracji żyje też Słowacja. Wtedy to bowiem Urząd Pamięci Narodu, powołany w 2002 roku przez centroprawicową koalicję, zaczął publikować w Internecie inwentarz materiałów słowackiej StB. Dotychczas opublikowano dokumenty dotyczące dwóch trzecich kraju, najciekawsze - dotyczące między innymi mieszkańców Bratysławy - ujrzą światło dzienne na wiosnę. Od tego czasu Słowacja przeżyła już kilka afer lustracyjnych. Stanowisko z tego powodu stracił jeden z wiceministrów z partii chadeckiej premiera Mikulasza Dzurindy, na liście współpracowników StB odnaleziono też nazwiska kilku posłów oraz hierarchów różnych wyznań. Najbardziej znane osoby z tego grona to metropolita Kościoła prawosławnego w Czechach i na Słowacji Nikołaj oraz biskup Jan Sokol, wiceprzewodniczący Konferencji Biskupów Słowacji.
Tomasz Grabiński, Aureliusz M. Pędziwol
Węgry
11 lutego instytut analityczny Political Capital opublikował listę 19 znanych postaci, które przed 1989 rokiem współpracowały ze służbami specjalnymi. Wśród nich jest były postkomunistyczny premier Peter Medgyessy oraz obecny szef banku centralnego Zsoltan Jarai. - Robimy to w imieniu społeczeństwa. Chcemy, żeby politycy wywiązali się z obietnic i opublikowali pełną listę byłych agentów komunistycznych - oznajmiła instytucja, twierdząc, że posiada dodatkową listę obejmującą 97 nazwisk.
Nie bardzo wiadomo, jaki naprawdę cel przyświecał opublikowaniu węgierskiej listy. Prawdopodobnie instytucja, na której czele stoi dwóch politologów Zoltan Somogyi i Krisztian Szabados, potraktowała to jako promocję swojej firmy. Publikację listy poparła opozycyjna prawica.
Nazwiska osób na liście już wcześniej pojawiały się wśród podejrzanych o współpracę ze służbami Węgierskiej Republiki Ludowej. Ostatnia publikacja ożywiła dyskusję na temat węgierskiej lustracji, która w znacznej mierze okazała się fikcją. Ustawa lustracyjna z 1994 roku nie przewiduje sankcji i nie zna pojęcia kłamstwa lustracyjnego. Zastosowano ją zaledwie do 500 osób. Odpowiednik IPN - Niezależny Instytut Historyczny - może jedynie wzywać dawnych agentów do rezygnacji ze stanowisk, a jedyną bronią, jaką ma, jest upublicznienie ich nazwisk.
Postkomunistyczni premierzy Gyula Horn i Peter Medgyessy, którym media wyciągnęły w 1997 i 2002 współpracę ze służbami, odmówili ustąpienia. Nie było żadnych mechanizmów, by ich do tego zmusić. Jedynie Zoltan Pokorni, lider opozycyjnego prawicowego Fideszu, zrezygnował, gdy wyszło na jaw, że przez wiele lat donosicielem był jego ojciec.
Niemycy
Niedawno Niemcy obchodzili rocznicę szturmu na siedzibę NRD-owskiej służby bezpieczeństwa Stasi. 15 stycznia 1990 roku wschodni berlińczycy wdarli się do kompleksu kilkunastu gmachów w dzielnicy Lichtenberg, by zapobiec niszczeniu przez pracowników bezpieki dokumentów. Szturm był dość przypadkowy. Opozycyjne Nowe Forum wezwało do demonstracji przed siedzibą Stasi, ale manifestacja wymknęła się spod kontroli i ludzie samorzutnie zaczęli się dobijać, aż strażnicy otworzyli bramę.
Z okazji rocznicy udostępniono część pomieszczeń zwiedzającym. Można tam obejrzeć gabinet byłego szefa Stasi Ericha Mielkego. Na jego dawnym biurku wciąż spoczywa pośmiertna maska Lenina. Podarowali ją swemu szefowi pracownicy Stasi, wiedząc, że podziwia on wodza rewolucji. Mielke stworzył bezprecedensowy system represji i nadzoru. Zwykł mawiać: ,Towarzysze, musimy wiedzieć wszystko o wszystkich". Resort bezpieczeństwa Stasi zatrudniał 90 tysięcy etatowych pracowników - jeden przypadał na 180 obywateli państwa robotników i chłopów. Nawet w ZSRR jeden czekista miał oko na 600 obywateli, a w Polsce jeden czuwał nad ponad tysiącem rodaków. Inwigilacja przez NRD-owską bezpiekę była powszechna. Tylko w Berlinie wschodnim ze Stasi współpracowało 80 tysięcy dozorców. Raportowali, jakich gości, zwłaszcza z zagranicy, przyjmują lokatorzy. W NRD istniała potężna armia 175 tysięcy tak zwanych nieoficjalnych współpracowników, Inoffizieller Mitarbeiter (IM), czyli donosicieli. Cały ten monstrualny aparat pozostawił po
sobie ogromną spuściznę dokumentów. Ustawione obok siebie teczki z ich raportami ciągnęłyby się 180 kilometrów. Archiwizuje je i opracowuje urząd do spraw akt byłej NRD-owskiej służby bezpieczeństwa, nazywany Urzędem Gaucka od pierwszego prezesa Joachima Gaucka, byłego dysydenta. Teraz urzędem też kieruje osoba z dawnej opozycji - Marianne Birthler. Utworzono go wkrótce po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku.
Urząd Gaucka bardzo szybko udostępnił teczki zainteresowanym. Sięgnęli po nie najpierw dysydenci i rozpoczęły się prawdziwe dramaty. Opozycjonistka Vera Wollenberger dowiedziała się, że jej mąż Knut, pseudonim ,Donald", przez całe lata donosił na nią i jej grupę. Oczywiście rozwiodła się, zmieniła nazwisko i dziś zasiada w Bundestagu z ramienia CDU jako Vera Lengsfeld. Inny dysydent Uwe Kahlenberg w 1993 roku wyczytał, że agentką śledzącą każdy krok jego i przyjaciół była matka pracująca na uniwersyteckiej portierni. Karierę polityczną musiał zakończyć ostatni, demokratyczny już premier NRD Lothar de Maiziere ze wschodniej CDU, ponieważ figurował w rejestrach jako nieoficjalny współpracownik. Współpraca ze Stasi nie zaszkodziła zaś wieloletniemu premierowi Brandenburgii Manfredowi Stolpemu z SPD, obecnie ministrowi transportu i odbudowy wschodnich landów. Kampanię przeciwko niemu wszczął tygodnik ,Der Spiegel". Nie było jednak śladów, by Stolpe komuś konkretnemu zaszkodził. W czasach NRD-owskich był wysoko
postawionym działaczem Kościoła ewangelickiego i niejako siłą rzeczy kontaktował się z bezpieką. Dostał od niej nawet medal za postawę obywatelską. Mimo takiej kartoteki Stolpe przez lata wygrywał wybory, gdyż cieszył się poważaniem i sympatią mieszkańców Brandenburgii, a teraz zasiada w rządzie federalnym kanclerza Schrödera. Wyszło też na jaw, że kontakty ze Stasi miała znana łyżwiarka, mistrzyni olimpijska Katharina Witt. Nie zaszkodziło jej to w niczym. Jest popularna i lubiana, często występuje w telewizji i bierze udział w oficjalnych i nieoficjalnych imprezach. Dawny dysydent z Saksonii Heinz Eggert, po zjednoczeniu minister spraw wewnętrznych tego landu, dowiedział się w Urzędzie Gaucka, jakim medycznym manipulacjom podlegał i kto był za nie odpowiedzialny. Otóż lekarz Reinhard Wolf na zlecenie Stasi aplikował zatrzymanemu Eggertowi środki odurzające, które sprawiały, że dysydenta łatwo można było uznać za niepoczytalnego i trzymać na zamkniętym oddziale psychiatrycznym, co też czyniono. Podobnie
inny dysydent Detlev Jochum dowiedział się, komu zawdzięcza, że 13 lat spędził na zamkniętym oddziale psychiatrycznym.
Najczęstszą reakcją po zapoznaniu się z własnym dossier było zaskoczenie i rozczarowanie. Były opozycjonista NRD-owski Hansjuerg Deschner wyznał nam w rozmowie: - Przyjaciele, o których myślałem, że są mi bliscy, pracowali dla Stasi. Służby interesowało wszystko, także sprawy banalne - z kim rozmawiałem, na czym byłem w kinie. Dziś każdy może zajrzeć do swojej teczki założonej przez Stasi i dowiedzieć się, kto na niego donosił. Urząd Gaucka rozpatruje wniosek o udostępnienie akt kilkanaście tygodni. Tyle trwa poszukiwanie na półkach. Zainteresowany następnie umawia się na wizytę i na miejscu otrzymuje do wglądu skopiowane dokumenty. Są na nich zaczernione nazwiska osób postronnych, ale nazwiska lub pseudonimy donosicieli pozostają ujawnione. Również dawni pracownicy Stasi mogą wnioskować o zajrzenie do swych teczek, w tym do raportów, które sami wcześniej sporządzali. Urząd może też udostępniać naukowcom i dziennikarzom dossier inwigilowanych polityków, ale tylko te fragmenty, które nie uwłaczają ich
godności.
O akta swych pracowników mogą też prosić instytucje. Sprawdzać można - choć nie czyni się tego automatycznie - deputowanych i zatrudnionych w służbach publicznych. Parlament Saksonii postanowił jednak, że posłowie poddadzą się weryfikacji. Możliwość lustracji osób trzecich skończy się jednak w 2006 roku, 15 lat po uchwaleniu ustawy regulującej wgląd w akta Stasi. Od 1991 roku do dziś osoby prywatne złożyły 2,2 miliona wniosków o wgląd do teczki, a instytucje 1,7 miliona zapytań o swych pracowników.
NRD-owcy zapłacili wysoką cenę za wiedzę o rodzimych donosicielach. Wielu zdemaskowanych agentów wraz z rodzinami opuściło miejsca zamieszkania nie tylko w poszukiwaniu pracy na zachodzie, lecz także uciekając od sąsiadów lub środowisk. To między innymi dlatego pustoszeją miejscowości we wschodnich landach. W Niemczech nie ma sądów lustracyjnych. Tylko zainteresowana instytucja - urząd czy uniwersytet - rozstrzyga, czy zwolnić pracownika, który kiedyś współpracował ze Stasi. Pracę straciło wielu nauczycieli i sporo dziennikarzy. Ale nie było masowych czystek, które wstrząsnęłyby państwem.
Kto czuje się dotknięty podejrzeniami, że był agentem Stasi, może pozwać gazetę, która tak twierdzi. Jeden z najbardziej popularnych polityków wschodnioniemieckich Gregor Gysi, były szef postkomunistycznej PDS, zaskarżył tygodnik "Der Spiegel", który utrzymywał, że Gysi jako adwokat donosił do Stasi na swych klientów. I sąd zakazał powtarzania tego. Podobnie zakazał pisania gazetom wydawnictwa Springer-Verlag, że agentem wywiadu NRD był zachodnioniemiecki pisarz Günter Wallraff. Wspomniane gazety co prawda publikowały kopie dokumentów, które miały świadczyć o uwikłaniu tych osób, ale dla sądu te dowody okazały się niewystarczające.
Spore poruszenie wywołały w Niemczech dane z archiwów Stasi, które wywiad amerykański przechwycił w okresie zawirowań w NRD na przełomie lat 1989-1990 w ramach tajnej operacji ,Rosenholz" (,Drzewo Różane"). W minionych paru latach Amerykanie stopniowo przekazywali Niemcom płyty kompaktowe z danymi, które pozwalały przyporządkować poszczególne osoby do pseudonimów. Okazało się, że co najmniej kilkanaście tysięcy obywateli RFN bardziej lub mniej świadomie współpracowało z wywiadem NRD-owskim, kierowanym przez Markusa Wolfa. Przewodniczący Bundestagu Wolfgang Thierse, socjaldemokrata ze wschodnich Niemiec, uważa, że NRD-owska przeszłość nie powinna mieć obecnie takiego znaczenia jak bezpośrednio po demokratycznym przełomie: - Pod kątem historycznym, moralnym i naukowym należy oczywiście nadal zajmować się przeszłością NRD. Ale tego, kto w ciągu ubiegłych 12 lat udowodnił, że potrafi żyć w demokracji, nie można wykluczać ze względu na teczkę sprzed 20 lat.
Włodzimierz Korzycki
korespondent Polskiego Radia w Berlinie