Łukasz Warzecha: Tusk premierem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
Faktycznie, trudno porównywać obecną władzę do władzy z czasów PRL. Niestety, czasem dlatego, że peerelowscy bonzowie okazywali się odważniejsi i bardziej stanowczy niż tchórzliwa ekipa Tuska.
09.05.2013 | aktual.: 09.05.2013 08:07
Dokładnie 26 lat temu w Las Kabacki wbił się samolot PLL Lot Ił-62 „Kościuszko”. Na pokładzie były 183 osoby, wszystkie zginęły. Jedna z członkiń załogi, stewardessa, być może wypadła przez dziurę w kadłubie jeszcze w okolicach Grudziądza, gdy maszyna zawróciła do Warszawy już po tym, jak rozpadł się jeden z jej silników, czyniąc ogromne spustoszenia.
Pamiętajmy: to był czas marazmu lat 80. Daleko było jeszcze do drugiego festiwalu „Solidarności”, do rozmów Okrągłego Stołu i wyborów z 4 czerwca 1989 r. Istniał nadal Związek Sowiecki i tak zwana przyjaźń z nim – faktycznie pełna uległość – była naczelną zasadą, rządzącą polską polityką zagraniczną. I sekretarzem PZPR był generał Wojciech Jaruzelski, premierem – Zbigniew Messner.
Po katastrofie natychmiast pojawił się problem, czy można jej przyczyn szukać w zagadnieniach konstrukcyjnych samolotu oraz czy można krytycznie przyglądać się naprawom i przeglądom, dokonywanym w Związku Sowieckim. Towarzysze z Moskwy szybko zasygnalizowali swoje stanowisko: winna była załoga, nie należy doszukiwać się winy w przodującej sowieckiej technice. Gdyby polska strona trzymała się tej wersji – w sytuacji głębokiej przecież zależności politycznej od Moskwy – taka zapewne przyczyna znalazłaby się w ostatecznym protokole. Jednak komisja, na czele której stanął wicepremier PRL Zbigniew Szałajda, nie odpuściła.
Nie wchodząc w szczegóły, była to kwestia determinacji grupy polskich specjalistów, co nie byłoby przecież możliwe, gdyby nie mieli cichej choćby zgody peerelowskich władz. To oni naciskali na Rosjan także w kwestii udostępnienia dokumentacji technicznej przeglądów. Upór zaprocentował – wykryto w końcu modyfikacje, dokonane przez rosyjskich specjalistów, które spowodowały ukręcenie wału turbiny w jednym z silników. Nie dałoby się jednak dowieść, że to właśnie była bezpośrednia przyczyna katastrofy, gdyby nie przeszukano bardzo dokładnie całych hektarów lasu, i to nie tylko Lasu Kabackiego, ale także lasów w okolicach Grudziądza, gdzie spadły odłamki zniszczonego silnika. Do tych poszukiwań zaangażowano kilka plutonów ZOMO (wyjaśnienie dla młodszych czytelników: ZOMO to Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej, formacja od lat 70 wsławiona brutalnymi akcjami pacyfikacyjnymi wobec opozycji i demonstrantów).
Dziś wiemy, że choć część winy ponosiły także wewnętrzne praktyki w LOT, bezsprzeczną, główną i naczelną przyczyną były sprzeczne z wszelkimi normami przeróbki, których dokonali podczas jednego z przeglądów silnika rosyjscy technicy. Nie wiedzielibyśmy tego, gdyby w tej akurat sprawie peerelowskie władze nie postawiły się Rosjanom i – jak to zwykle bywało – położyły uszy po sobie. Nie wiedzielibyśmy tego również, gdyby do sprawy zebrania szczątków maszyny władze podeszły niefrasobliwie i nie dochowały staranności.
A teraz przenieśmy się o 23 lata naprzód. Pod Smoleńskiem rozbija się tupolew z parą prezydencką i 94 innymi osobami. Wszyscy giną. Wbrew podsuwanym przez samych Rosjan możliwościom, premier w do dziś nie do końca wyjaśnionych okolicznościach decyduje o prowadzeniu dochodzenia na podstawie najmniej dla nas korzystnego wariantu prawnego, czyniącego z polskiej strony w każdej sprawie rosyjskiego petenta. Ta decyzja – wynikająca, jak można domniemywać, z chaosu i braku profesjonalizmu najważniejszych struktur państwa – kompromituje całkowicie je samo i szefa rządu.
Przez następnych wiele miesięcy trwała propagandowa akcja przekonywania Polaków, że współpraca z Rosjanami układa się wyśmienicie. W ramach tejże akcji widzieliśmy tak żenujące sceny jak wystąpienie Ewy Kopacz podczas spotkania z rosyjskimi władzami i komisją MAK czy pokorne przeprosiny wobec funkcjonariuszy OMON za oskarżenia o kradzież, wygłoszone po rosyjsku przez rzecznika rządu Pawła Grasia. Oficjalna narracja zaczęła się lekko zmieniać dopiero po długim czasie, gdy nie dało się już udawać, że wszystko jest w porządku.
Niektórzy mogą twierdzić, że dwóch tych sytuacji nie można porównywać. Cóż, z całą pewnością można je porównać jeśli idzie o możliwe wnioski ze śledztwa. Przecież peerelowska komisja mogła przyjąć rosyjską linię i obarczyć winą pilotów. Ta wersja była gotowa i podsuwana na talerzu. Można było zrezygnować z drążenia i szukania, ze składania kawałków wraku, skoro przecież „było wiadomo”, że zawinili piloci. Lecz w PRL się na to nie zdecydowano. Szukano prawdy.
Zdecydowały się na to natomiast władze suwerennej III RP. Po oficjalnym ogłoszeniu jawnie kłamliwej rosyjskiej wersji zdarzeń przez Tatianę Anodinę, premier Tusk potrzebował kilku dni, żeby wrócić z wyjazdu na narty i wygłosić na konferencji prasowej słabe, miękkie i kompletnie nieprzystające do chwili oświadczenie.
Oczywiście – ił rozbił się na polskiej ziemi, a tupolew – na rosyjskiej. Ponieważ jednak pierwsza katastrofa wydarzyła się, gdy Polska nie była państwem suwerennym, druga zaś, gdy podobno takim jest – można uznać, że to wyrównuje warunki, w jakich doszło do jednego i drugiego zdarzenia. Chodzi przy tym o różnicę postaw. Wiernopoddańcze władze PRL stać było na niezależność w tej akurat kwestii. Demokratycznie wybrany polski rząd 23 lata później zachował się bardziej peerelowsko niż peerelowski rząd Messnera.
Łukasz Warzecha, specjalnie dla WP.PL