Łukasz Warzecha: Sąd Najwyższy wprowadza peerelowską cenzurę
Pisząc ten felieton, nie mogę szarżować. Boję się sięgać po bardziej dosadne, złośliwe lub ironiczne określenia, pisząc o konkretnych osobach, bo może mnie spotkać los prof. Ryszarda Legutki. Po czterech latach procesów Sąd Najwyższy kompromituje się i każe mu przepraszać za "rozpuszczonych, rozwydrzonych smarkaczy" - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL.
23.01.2014 | aktual.: 23.01.2014 16:39
Mowa o dwojgu licealistach (w owym czasie), którzy w roku 2009 zażądali usunięcia w swojej szkole powieszonych na ścianach krzyży. Dyrekcja szczęśliwie odmówiła, ale sprawę natychmiast ochoczo podchwyciła "Gazeta Wyborcza", która uwielbia nagłaśniać takie przypadki. Komentując sytuację, Ryszard Legutko, eurodeputowany PiS, określił zdarzenie mianem "szczeniackiej zadymy", natomiast autorów zamieszania nazwał "rozwydrzonymi, rozpuszczonymi przez rodziców smarkaczami". Za tę właśnie wypowiedź został pozwany, przegrywając we wszystkich instancjach z Sądem Najwyższym włącznie.
Sprawa ma dwa aspekty. W pierwszym, dotyczącym istoty sporu, nie sposób się nie zgodzić z sensem oceny dokonanej przez profesora. Młodzi ludzie, którym nagle zaczęły przeszkadzać wiszące w szkole krzyże, byli powiązani ze środowiskami skrajnie antyklerykalnymi, skupionymi m.in. wokół portalu "Racjonalista". Istnieje niewielka, ale bardzo hałaśliwa grupka antyreligijnych fanatyków, którzy własny brak wiary traktują jak misję.
Przypominają w tym postępowanie sowieckiej antykościelnej jaczejki, powołanej w 1925 r. jako Liga Bezbożników (później nazwę zmieniono na Związek Wojujących Bezbożników). Jej zadaniem było wyplenienie na obszarze sowieckiego raju "ciemnoty religijnej". Liga Bezbożników tropiła pochowane w chłopskich chatach ikony, zachęcała dzieci, aby donosiły na nie dość postępowych rodziców, prześladowała księży i popów. Dziś wojujący bezbożnicy zajmują się walką z symbolem chrześcijaństwa, z szaleństwem w oczach ostrzegają przed państwem wyznaniowym albo wytaczają sprawy za to, że zostali namaszczeni przez duchownego, gdy leżeli nieprzytomni i bliscy śmierci w szpitalu.
W sumie to jednak margines, choć głośny i posiadający własną parlamentarną reprezentację w postaci hunów od Palikota. Nie ma powodu, aby traktować ich oraz wszczynane przez nich awantury poważnie, i tu prof. Legutko trafił w samo sedno. Normalny, niefanatyczny ateista przechodzi obok krzyża obojętnie. Przeszkadzać może on tylko ludziom ogarniętym jakimś rodzajem obsesji. Akcja we wrocławskim liceum nie była więc - jak chcieliby to widzieć niektórzy - odruchem "obywatelskiej aktywności", tylko zwykłą awanturką znudzonej, a zarazem sfanatyzowanej młodzieży. I to właśnie powiedział prof. Legutko, tylko w ostrzejszych słowach.
Poważniejszy jest jednak aspekt prawny tej historii. Profesor został pozwany za naruszenie dóbr osobistych powodów. I tu zaczynają się interpretacyjne schody. Większość publiczności powie w pierwszym odruchu: "Przecież profesor obraził tych młodych ludzi". Co to jednak oznacza? Na naruszenie dóbr osobistych mogą się składać dwa wątki. Jeden jest dość oczywisty: powód przedstawia sądowi dowody na to, że z powodu czyjejś krzywdzącej i nieprawdziwej wypowiedzi poniósł wymierne szkody. Na przykład utracił klientów albo zmniejszyło się do niego znacząco zaufanie wyborców i można dowieść, że stało się tak właśnie z powodu czyjegoś nieprawdziwego stwierdzenia. Tu obracamy się w sferze w miarę obiektywnych kryteriów.
Jednak żaden z tych wypadków nie zachodzi w przypadku młodych antyklerykałów. Jeśli już, to na wypowiedzi profesora zyskali. W ich środowisku bycie krytykowanym przez kogoś takiego jak Ryszard Legutko to powód do dumy i prestiż. Dodatkowo zyskali popularność oraz wsparcie dużej gazety. Trudno byłoby im dowieść, że ponieśli jakiekolwiek wymierne straty.
Nie sposób też stwierdzić, że w swojej wypowiedzi prof. Legutko użył słów powszechnie uznanych za obraźliwe. Owszem, sformułowania sugerowały lekceważenie, pobłażanie, ale nie były wulgarne. Były natomiast oceną, a oceny i opinie to esencja wolności słowa. Nawet jeśli są ostre i, zdaniem wielu, niesprawiedliwe. Na tym jednak polega istota oceny: jest subiektywna, więc nie można dowodzić jej nieprawdziwości.
Powiedzieć o kimś nieprawdę, nazywając go np. pedofilem - to ewidentny powód, aby złożyć pozew i przesłanka do wygranej. Ale już nazwać kogoś debilem, idiotą czy durniem - to ocena. Skrajna, ale ocena. I jako taka nie powinna być powodem do postawienia przed sądem, ani w ramach kodeksu cywilnego, ani karnego (art. 212). Takie pozwy czy prywatne akty oskarżenia, sądy powinny z punktu odrzucać. Zaś określenia, jakich użył Legutko, są o wiele łagodniejsze.
Niestety, polskie sądy uważają zwykle, że dobra osobiste zostały naruszone tylko dlatego, że powód tak uznaje. To rozumowanie w oczywisty sposób absurdalne. Czy sąd uzna moje racje, jeśli powiem, że obraża mnie, gdy ktoś nazywa mnie np. ciasteczkiem, a następnie ktoś inny tak właśnie mnie nazwie? Wziąwszy pod uwagę sposób orzekania polskich sędziów, taką sprawę powinienem teoretycznie wygrać.
Żarty żartami, ale wyrok w sprawie prof. Legutki rodzi poważne konsekwencje i obawy. Nie ma wprawdzie w Polsce zasady precedensu, ale orzeczenia zapadające w Sądzie Najwyższym są dla wielu sądów oraz stających przed nimi stron rodzajem drogowskazu. Czy mamy sobie zatem nałożyć kaganiec autocenzury?
Jest - dla przykładu - pewna posłanka partii rządzącej, która moim zdaniem wyróżnia się wyjątkowo słabymi zdolnościami intelektualnymi, a mimo to stoi na czele teoretycznie ważnej komisji sejmowej. Wielokrotnie nazywałem ją Incitatusem, porównując z ulubionym koniem cesarza Kaliguli, którego ten podobno mianował senatorem. To złośliwość i ironia, ale może mógłbym za to stanąć przed sądem? A jeśli uważam, że dana osoba jest najzwyczajniej w świecie głupia (definiując głupotę jako nikłą wiedzę i słabe zdolności intelektualne), to czy mam prawo do takiej oceny, czy też może, zdaniem Sądu Najwyższego, nie wolno mi jej wyrazić? Zachowanie młodych antyklerykałów, którzy pozwali prof. Legutkę, oceniłem wyżej jako fanatyczne. Czy i to powód, aby postawić mnie przed sądem? Wolno mi jeszcze mieć na ten temat własne zdanie i głośno je wyrażać, czy mam zamknąć sobie usta na kłódkę?
Czy jest jeszcze dozwolona ironia, czy może jej też już należy zakazać? Czy wolno mi jeszcze napisać "Krzysiek, nie wygłupiaj się!", komentując działania pana, który zmienił płeć i został posłanką? Czy wobec homoseksualistów mogę używać słowa "pederaści" (odnotowanego przez słowniki i bynajmniej nie obraźliwego), a czarnoskórych nazywać Murzynami, czy może Sąd Najwyższy jest zdania, że skoro znajdzie się jakiś homoseksualista i Murzyn, którego te określenia obrażają, to powinienem przegrać proces? Może mam się bawić w aluzyjne pisanie, zaś czytelników namawiać do czytania między wierszami, jak za czasów peerelowskiej cenzury? Czy takiego rozumienia wolności słowa chcą polskie sądy?
I, aby było jasne, jest mi obojętne, czy oceny mocne, ostre, nawet chamskie dotyczą osób, które cenię czy też, które krytykuję. Tu powinna obowiązywać jedna miara, niezależnie od poglądów, barw partyjnych i zapatrywań. Pozwowi fanatycznych antyklerykałów chętnie kibicowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka ze swoim frontmanem Adamem Bodnarem. HFPC czasami, w niektórych sprawach, zajmuje rozsądne stanowisko. Jednak nie w tym wypadku. Czy pan Bodnar naprawdę uważa, że naczelnym problemem jest dzisiaj w Polsce zbyt słaba ochrona dóbr osobistych? Namawiam go, aby oprzytomniał i dostrzegł, że faktycznym zagrożeniem jest ograniczanie naszej wolności, przy znaczącym współudziale sądów Rzeczypospolitej. Chyba że, zdaniem Bodnara, wolność słowa nie zalicza się do katalogu praw człowieka.
Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski