Łukasz Warzecha: nie ma powodu, by głosować na Komorowskiego
"Jeśli ktoś nie ma wymiernego interesu w utrzymaniu obecnego systemu władzy, jeśli nie jest sytym kumplem jego uczestników i jeśli nie ma mózgu zlasowanego tak jak niektórzy paranoicy, upatrujący za każdym rogiem Macierewicza w skórzanym płaszczu – doprawdy nie rozumiem, dlaczego miałby oddać swój głos na Komorowskiego" - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha. Publicysta wymienia przykłady osób publicznych, które popierają obecnego prezydenta i wyjaśnia, z czego - jego zdaniem - to wsparcie wynika.
21.05.2015 | aktual.: 21.05.2015 20:27
- Jeśli ktoś nie ma wymiernego interesu w utrzymaniu obecnego systemu władzy, jeśli nie jest sytym kumplem jego uczestników i jeśli nie ma mózgu zlasowanego tak jak niektórzy paranoicy, upatrujący za każdym rogiem Macierewicza w skórzanym płaszczu – doprawdy nie rozumiem, dlaczego miałby oddać swój głos na Komorowskiego - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
Pod koniec kampanii wyborczej zachodzę w głowę, kto mógłby chcieć zagłosować na Bronisława Komorowskiego tylko dlatego, że jest do niego po prostu przekonany. I wychodzi mi, że nikt.
Przyglądam się osobom publicznym, które deklarują wsparcie dla obecnego prezydenta i właściwie dobrze je rozumiem. Większość z nich ma w tym po prostu swój prywatny interes. Weźmy na przykład znanego dziennikarza sowicie opłacanego przez „publiczną” telewizję. Jak nieopatrznie napisała w jednym z mediów społecznościowych jego córka – to z jego punktu widzenia „walka o życie”. TVP zachowywała się w tej kampanii, mówiąc bardzo delikatnie, jak stacja kierowana niemal bezpośrednio z Pałacu Prezydenckiego, a wspomniany dziennikarz gorliwie realizował tę linię.
Wpływy środowiska Komorowskiego w TVP nie są tajemnicą. Znany dziennikarz może się obawiać, że jeśli zmieni się lokator w „dużym pałacu”, on straci robotę. Być może nie tylko tę, ale i drugą, bo jest zarazem redaktorem naczelnym tygodnika, który zmienił się praktycznie w biuletyn Platformy, i mógłby się obawiać, że jego właściciel będzie wyczulony na aktualne trendy.
*Czytaj także: Paweł Lisicki o tym, jak wygrać z Komorowskim Jacek Żakowski o tym, jak wygrać z Dudą * Weźmy znanego aktora ze szczerbą na przedzie, który został twarzą kampanii prezydenta. Aktor ten prowadzi prywatny teatr w Warszawie, rządzonej przez PO, a w takiej sytuacji przychylność władz miasta jest mile widziana.
Spójrzmy na byłych ministrów spraw zagranicznych, którzy w komicznym liście dowodzą, że Komorowski potrafi Polsce zjednywać partnerów (a tak konkretnie, to których?). Radosław Sikorski – wiadomo. Jego polityczne być albo nie być, samochód z szoferem i ochrona dowożąca pizzę zależą od pozycji PO. Ba, może się nawet okazać, że w innym układzie prokuratura postanowiłaby jednak dokładniej sprawdzić, jak udało mu się pokonać za publiczne pieniądze setki tysięcy kilometrów. Dariusz Rosati? Wszedł do Parlamentu Europejskiego z listy PO i jest mu tam zapewne bardzo dobrze. Daniel Adam Rotfeld? Osadzony w warszawskim establishmencie, były współpracownik służb specjalnych w czasach Peerelu. Andrzej Olechowski – to samo, tylko jeszcze bardziej niż Rotfeld. Włodzimierz Cimoszewicz – człowiek postkomunistycznej lewicy.
Andrzej Wajda z małżonką? Wystarczy spytać zorientowane osoby o źródła gigantycznych wpływów małżeństwa Wajdów w Krakowie i zadać sobie pytanie, czy byłyby takie same, gdyby Polską nie rządziła Platforma.
Do tego dodajmy jeszcze ludzi dawnych służb specjalnych wszelkiego autoramentu. Tutaj sentyment do urzędującego prezydenta, jedynego obrońcy WSI w Sejmie w Platformie Obywatelskiej w czasach ich rozwiązywania, jest całkowicie oczywisty.
Można by tak rozebrać na czynniki pierwsze cały komitet poparcia Bronisława Komorowskiego, ten oficjalny i ten nieoficjalny, a w wielu przypadkach okazałoby się, że w grę wchodzą całkiem realne interesy, przeliczalne na konkretne pieniądze.
Jest jeszcze oczywiście grupa ludzi ogarniętych autentycznym przerażeniem – taka na przykład Magdalena Środa albo aktor Marek Kondrat (w tej kampanii akurat, niestety, schowany), który wielokrotnie opowiadał, jak to strasznie było mu za PiS, choć żadnych konkretnych przypadków prześladowania nie umiał przytoczyć. Może był tak bity przez pisowskich siepaczy, że stracił pamięć. Jest grupa osób, które żyjąc w innym świecie uważają, że Polska naprawdę trwa w swoim złotym wieku, że to wszystko zasługa PO i nie rozumieją, dlaczego ludziom tak dużo rzeczy się nie podoba. Przypominają zdziwioną Marię Antoninę, która oznajmiła, że skoro lud nie ma chleba, powinien jeść ciastka.
Jeśli jednak ktoś nie ma wymiernego interesu w utrzymaniu obecnego systemu władzy, jeśli nie jest sytym kumplem jego uczestników i jeśli nie ma mózgu zlasowanego tak jak niektórzy paranoicy, upatrujący za każdym rogiem Macierewicza w skórzanym płaszczu – doprawdy nie rozumiem, dlaczego miałby oddać swój głos na Komorowskiego.
Najciekawsze deklaracje w tej kampanii przyszły z najbardziej zaskakujących kierunków. Na przykład od części środowisk homoseksualnych, których niektórzy przedstawiciele (choćby Krystian Legierski) bardzo racjonalnie tłumaczyli, dlaczego zamierzają oddać głos na Dudę. Tak, to prawda, że prezydent Duda nie podlizywałby się im. Ale oni także są Polakami, którzy mogą mieć zwyczajnie dość bezczelności rządzących, o ile nie żyją wyłącznie robieniem homorewolucji. Andrzej Duda zaś nie dał w tej kampanii żadnego powodu, aby sądzić, że jako głowa państwa mógłby dyskryminować jakąś grupę obywateli.
Inny ciekawy głos należał do Krzysztofa Stanowskiego, sportowego dziennikarza, z którym dzieli mnie niemal wszystko (z zainteresowaniem sportem na czele). Stanowski, który w przeszłości wspierał także Palikota, zachował się jak całkowicie racjonalny wyborca, dając poparcie komuś, kto stwarza dziś przynajmniej szansę na nowe otwarcie i punktując przyczyny swojego rozczarowania Platformą, której Komorowski jest przecież wciąż nieformalnie częścią.
Po raz pierwszy od wielu lat dzieje się coś, co musi przerażać sytych, zadowolonych misiów, czerpiących z istniejącego układu szczodre profity: nie działają argumenty z autorytetu. Ogromna grupa wyborców już w I turze pokazała, że różne Wajdy, Holland, Pszoniaki, Salety, Jandy, Gortaty, Rosati, wszystkie możliwe profesory, generały i inni nie mają na nich żadnego wpływu. Są, jak widać, granice robienia ludziom wody z mózgu. Tylko ktoś skrajnie naiwny, pozbawiony zdolności samodzielnego myślenia, ulegający magii nazwisk mógłby uwierzyć, że wygrana Dudy oznacza tragedię, wojnę z Ruskimi, izolację Polski, wojnę domową i inwazję Marsjan.
Komorowski swoje pięć lat już dostał. Przedrzemał je, pochrapując pod żyrandolem, żeby obudzić się tuż przed wyborami i na chybcika podsuwać naiwniakom napisane na kolanie niespinające się kompletnie projekty zmian zasadniczych mechanizmów państwa, takich jak system wyborczy czy emerytalny. A podobno jako prezydent ma gwarantować stabilność.
Jakim prezydentem byłby Andrzej Duda? Nie wiemy na pewno, można jedynie tworzyć pewne oczekiwania na podstawie tego, co widzieliśmy w kampanii wyborczej. A widzieliśmy dynamikę, skromność, dobry kontakt z ludźmi i – co bardzo ważne – odwagę w spotkaniach z tymi, którzy poglądów kandydata nie podzielają.
W demokracji ważna jest higiena systemu, a tę można zapewnić jedynie zmieniając rządzących. Jeśli Duda nie sprosta zadaniu, wyborcy przy kolejnej okazji powinni zmyć mu głowę.
Komorowski natomiast swoją szansę już miał. I nie dał żadnego powodu, żeby dawać mu kolejną.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski