PolskaLuiza Kobyłecka: Krzysztof potrzebuje wyzwań, dlatego kobieta bez charakteru szybko mu się nudzi

Luiza Kobyłecka: Krzysztof potrzebuje wyzwań, dlatego kobieta bez charakteru szybko mu się nudzi

Przez trzy miesiące ubiegłego roku prawie nie wychodziliśmy z samochodu, zrobiliśmy ponad 60 tys. km. Ale kocham to życie i nie chciałabym mieć innego. Natomiast ludziom się wydaje, że życie z Krzysztofem Rutkowskim jest łatwe, lekkie i przyjemne. Powiem wprost: jest strasznie trudne – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Luiza Kobyłecka. Narzeczona Krzysztofa Rutkowskiego zdradza m.in. jaką prywatnie osobą jest słynny właściciel biura detektywistycznego, ujawnia kulisy spotkań z rodzicami Madzi i wyjawia, dlaczego bardziej pociągają ją niebezpieczne akcje i rola agentki do zadań specjalnych niż zakonny habit.

Luiza Kobyłecka: Krzysztof potrzebuje wyzwań, dlatego kobieta bez charakteru szybko mu się nudzi
Źródło zdjęć: © arch. pryw. Luiza Kobyłecka / fot. Rafał Klimkiewicz

05.06.2012 | aktual.: 13.06.2012 13:58

WP: Dotąd media pokazywały cię głównie jako zakonnicę. Tymczasem w sesji zdjęciowej dla jednej z gazet wystąpiłaś jako agentka do zadań specjalnych celując do czytelnika z pistoletu. Aż tak bardzo ciąży ci ten habit?

- Zakon był w moim życiu epizodem. Wstąpiłam mając 19 lat, wystąpiłam kilka miesięcy później. Choć od tamtego czasu minęło siedem lat, to związek detektywa z zakonnicą wzbudził wiele emocji. Media podchwyciły temat zaskakująco szybko.

WP: Udostępniłaś im zdjęcia z prywatnego archiwum?

- Udzieliłam wywiadu dla lokalnej gazety, gdyż byłam przekonana, że na tym sprawa się zakończy. Podchwyciły ją jednak tabloidy. Wcześniej o moim pobycie w zakonie zamkniętym wiedzieli tylko rodzice. W tym większym szoku była moja mama, kiedy trafiła do niej gazeta ze zdjęciem na którym jestem w habicie, a przy mnie stoi Krzysztof Rutkowski. „Gdzie tu konsekwencja?” – żaliła mi się wtedy przez słuchawkę. I słała baty: „Niech cię diabli wezmą! To najpierw każesz mi przed całą rodziną ukrywać, że jesteś w zakonie, a teraz co? Cała Polska o tym wie!”. Nie ukrywałabym tego, gdybym przyjęła śluby, ale tak się nie stało.

WP: Po co w ogóle próbowałaś zakładać habit?

- Byłam indywidualistką chcącą iść uduchowioną, świętą drogą. Czytałam mistyków Kościoła. W tamtym okresie nie miałam w sobie takiej lekkości życia, jaką mają nastolatki. Nie chodziłam na imprezy, nie miałam chłopaków…. byłam bardzo poukładana, zorganizowana i ambitna. Podchodziłam do życia bardzo poważnie.

WP: Zrzucić habit i rzucić się w ramiona polskiego Casanovy z pistoletem w ręku. To, przyznasz, skok na głęboką wodę. Krzysztof cię do tego jakoś emocjonalnie przygotował?

- Skąd! Długo w ogóle nie byłam gotowa na ten związek. Chciałam ukierunkować swoje życie na całkiem inne tory. Margaret Thatcher powiedziała kiedyś, że życie każdej kobiety powinno mieć znaczenie. Ja swoje życie i jego znaczenie rozumiałam poprzez mój wytwór, własną kreację, stworzenie czegoś, co wzbogaciłoby mnie i świat zewnętrzny. Na przykład poprzez pracę naukową. Stąd właśnie zajęłam się pisaniem doktoratu z filozofii.

WP: Trudna działka.

- Trudna, najtrudniejsza.

WP: Więc po co właściwie był ci Krzysztof?

- Do tego związku musiałam dojrzeć. Zaryzykowałam. Nie żałuję. Nasz związek to dialektyka, odnajdowanie równowagi.

WP: Mam wrażenie, że z niektórymi rzeczami sobie nie poradziłaś. Bo widzisz, są osoby, które w ogóle nie czytają wycinków na swój temat, nie przejmują się, ty - mam wrażenie - odwrotnie.

- Chcesz powiedzieć, że nie radzę sobie z tym, co o mnie piszą? Jest tego tyle, że przestałam czytać. Czasami spotykam się z absurdalnymi sytuacjami jak ta, kiedy w jednej z gazet pojawiła się wiadomość o tym, że w wolnym czasie studiuję kryminologię. Natomiast w drugiej, podsumowującej pierwotny artykuł, padło stwierdzenie, że czytam kryminały. Subtelna różnica (śmiech). Na szczęście mam wystarczająco dużo ironii do siebie i do świata, żeby przyjmować to z humorem.

WP: W internecie wciąż krzyczą nagłówki: „Narzeczona Rutkowskiego chciała się zabić. Luiza Krużyńska chciała wyskoczyć z okna budynku KUL”. Naprawdę chciałaś się zabić?

- Mamy wolne media i każdy może napisać, co chce. Co nie znaczy, że wszystko, co jest napisane, jest prawdą. W innym tekście tytuł brzmiał: „Kobyłecka i Rutkowski – to już koniec ich związku”. Natomiast cała treść artykułu w zasadzie była poświęcona wypowiedziom Krzysztofa o tym, że mnie strasznie kocha i że nigdy mnie nie zostawi. Myślę, że podobnie było z tekstami dotyczącymi mojej próby samobójczej. Gazety dawały drapieżny nagłówek, który miał kłuć w oczy, i bardzo jednostronnie wskazywały na to, co się stało, ale z drugiej strony – nie było to napisane w sposób aż tak bardzo radykalny.

WP: Było napisane, że chciałaś wyskoczyć z okna budynku KUL! . A w telewizji, kiedy pytali o próbę samobójczą, nie zaprzeczyłaś.

- Przyjmuję zasadę, że nie należy nic mówić, aby cokolwiek zdementować.

WP: Ale jednak miałaś gorszą chwilę. Może to, co robisz, co robicie wspólnie z Krzysztofem, cię przerasta?

- Nawet w najlepszych robotach siada czasem elektronika. Potrafię działać jak automat na dobrych akumulatorach, ale są momenty, chwile, kiedy nawet najlepsze automaty się psują. Na pewno dużo napięć jest wywołanych stresem, brakiem czasu dla siebie. Żyjemy w ciągłym napięciu. Przez trzy miesiące ubiegłego roku zrobiliśmy ponad 60 tys. km. Prawie nie wychodziliśmy z samochodu. Ale kocham to życie i nie chciałabym mieć innego, natomiast ludziom się wydaje, że życie z Krzysztofem Rutkowskim jest łatwe, lekkie i przyjemne. Powiem wprost: jest strasznie trudne.

WP: W telewizji śniadaniowej – zresztą w twojej obecności - Krzysztof otwarcie opowiadał o problemach w waszym związku. Taki striptiz przed publicznością ci odpowiada?

- Miałam po tym nagraniu wielki niesmak. Już w trakcie programu miałam powiedzieć: „Krzysztof, ale czasy Big Brothera się skończyły! Jeżeli masz coś do mnie i chcesz mi o czymś powiedzieć, to zrób to, ale po programie!”.

WP: Więc po co ci to zrobił? Bo trudno uwierzyć, żeby człowiek z takim doświadczeniem jak Krzysztof Rutkowski, nie wiedział, że to świetna pożywka dla mediów, głównie tabloidowych.

- Krzysztof jest bardzo spontaniczny, jest też bardzo oswojony z kamerą. Nieraz jest tak, że wywiady z dziennikarzami trwają do późnych godzin nocnych, albo zaczynają się od godzin wczesnoporannych. Ta bliskość kamer wywołuje u niego taką zażyłość z mediami, że w pewnym momencie traci dystans i zapomina, że to nie jest wywiad tylko z dwoma dziennikarzami, którzy są w studiu, ale jest też kamera, która przenosi nas na ekrany całego kraju i że oglądają to różni ludzie. Również tacy, którzy chcieliby, żebyśmy się w tym studiu pobili, poszarpali, bo wtedy mieliby niezłe show. Ale muszę go też trochę wziąć w obronę, bo nie zrobił tego po to, żeby narzekać na nasz związek.

WP: Więc po co to zrobił?

- Po prostu on taki jest.

WP: Taki szczery chłopak?

- Taki szczery chłopak (śmiech). Krzysztof lubi dawać przykłady idealnych modeli działania. Tak też było i w tym przypadku. Tymczasem ideału nie ma, nie można go sobie stworzyć. Można się do niego przybliżyć i dążyć do niego, stawiając go sobie za wzorzec. Ideał jest wytworem idealizacji i abstrakcji, a w życiu codziennym konfrontujemy się ze sobą, ze swoimi napięciami, przemyśleniami, reakcjami. Trzeba odejść od teoretyzacji rzeczywistości, w przeciwnym razie, wszelkie zabiegi aktu i woli stają się jałowe. Ludzie muszą ze sobą rozmawiać, a nie do siebie mówić.

WP: Ale przecież zostaliście przed programem poinformowani, o czym będzie.

- Nie, nie zostaliśmy.

WP: W innej rozmowie Krzysztof otwarcie stwierdził, że był złodziejem kobiet. „Narzeczonym odbierałem narzeczone, mężom – żony, które potem zostawały moimi żonami” – mówił. Zastanawiam się, kim musi być kobieta, która chce być z takim facetem na dobre i na złe.

- Oczywiście nie była to rewelacja, którą przeczytałam i która by mnie ucieszyła. Krzysztof jest człowiekiem, który potrzebuje wyzwań. Dla niego jeśli kobieta jest szara, płaska i bez charakteru, szybko mu się nudzi. Ale przegryzłam już tę wypowiedź. Myślę o tym po prostu jako o fragmencie życia, który jest już za nami, stanowi przeszłość. Tak samo jak potrafi powiedzieć o swoich byłych kobietach, tak samo przyznaje – i to w tym samym wywiadzie, że jestem miłością jego życia, całym jego światem i że nigdy mnie nie zostawi. Pogodził się też z moimi dziwactwami, wręcz je pokochał! Nie mam do niego pretensji, że nie lubi słuchać Marii Peszek, nie medytuje, ani nie oddala się w letnie poranki razem ze mną w odmęty melancholii.

WP: A może Krzysztof myśli tylko o tym, żeby mieć jak najlepszy kontakt z mediami, o rozgłosie? A wiadomo, że sensacja lepiej się sprzeda. Tym bardziej ta wyjęta z własnego łóżka.

- Krzysztof jest detektywem od wielu lat i nie potrzebuje rozgłosu. Spotykam się z opiniami, że sprawa Waśniewskich miała przynieść mu rozgłos. Nie postrzegam tak tego.

WP: Przy czym kręci film o Waśniewskich. Czyli świadomie dalej w ten PR brnie.

- To nie jest film o Waśniewskich, jedynie jego fragment będzie poświęcony Waśniewskim, ale absolutnie nie będzie to film tylko o nich. Byłaby to z naszej strony swoista demagogia, żeby kręcić film opowiadający o tym, jak 21-letnia dziewczyna okłamała miliony Polaków. Pamiętam jak na początku tej sprawy zadzwoniła do mnie nauczycielka ze szkoły muzycznej i powiedziała: „Luiza, czy ty wiesz, że będąc w pracy patrzyłam tylko na zegarek, czekając, kiedy skończą mi się lekcje, żeby szybko wrócić do domu, włączyć telewizor i zobaczyć, co słychać u tej biednej Katarzyny. Czy już się jej dziecko odnalazło, czy nie”. Te słowa mówią same za siebie. Katarzyna okłamała wszystkich. Coraz częściej skłaniamy się do tego, że ten odcinek powinien się nazywać po prostu „Kłamczucha”. Napiętnowanie nie jest dobrym tytułem, bo stawia Katarzynę w pozycji ofiary i wskazuje na jej niewinność.

WP: Książka Izy Bartosz „Wybaczcie mi” o Katarzynie Waśniewskiej właśnie wyszła, przeczytasz?

- Nie, zupełnie mnie to nie interesuje. Jest wiele więcej portretów psychologicznych matek, które zasługują na uwagę i poświęcenie im czasu. Opisy Simone Weil matek borykającymi się z problemami wychowania dzieci, XiX wieczna proza francuska, czy polska literatura okresy międzywojennego są dużo bardziej interesującym materiałem pokazujący konflikty i napięcia, niż historia Katarzyny.

WP: Przecież bardzo długo nazywaliście ich przyjaciółmi.

- Ale przyjaciel nie stawia cię w kompromitującej sytuacji, a Katarzyna, uciekając przed badaniem wariografem, właśnie nas w takiej sytuacji postawiła.

WP: Więc jak to było?

- Któregoś dnia, kiedy Waśniewscy mieszkali w Łodzi, przyszliśmy do nich z Krzysztofem. W trakcie rozmowy skarżyli się, że są obrzucani wyzwiskami na ulicy, że nie mogą swobodnie poruszać się po mieście. Doszliśmy do wniosku, że jedynym sposobem na publiczne oczyszczenie się z winy będzie przeprowadzenie badania wariografem i upublicznienie jego wyniku. Oczywiście nie jest to stuprocentowo pewne narzędzie do wykrywania prawdy, bo można je oszukać, również zmiany chemiczne zachodzące w ciele mają wpływ na jego wynik, ale tak naprawdę nie chodziło o sam wynik, ile w ogóle o poddanie się badaniu. Kiedy wracaliśmy do domu powiedziałam jednak Krzysztofowi: "Nie wiem, co się stanie, ale nie wierzę, że to badanie się odbędzie. Nie wierzę, że ona się temu badaniu wariografem podda".

WP: Od początku jej nie wierzyłaś?

- Wierzyłam Katarzynie, kiedy była jeszcze w Sosnowcu i siedziała z ciemnymi włosami opuszczonymi na twarz, cała zapłakana. Wzbudziła moją litość jako kobieta, która straciła dziecko. Nie musieliśmy jednak długo czekać, żeby przestać jej wierzyć. Zauważyliśmy, że coś ukrywa, choć nie mieliśmy dowodu.

WP: A konkretnie?

- Pamiętam jej zachowanie na konferencji prasowej, którą Krzysztof zorganizował jako odpowiedź na konferencję prokuratury, na której podano, że prokuratura dysponuje większą wiedzą, czy nawet dowodami w sprawie. Wtedy cała Polska zobaczyła kompletnie milczącą blondi siedzącą ze skwaszoną miną. Tymczasem przed tą konferencją i tuż po niej Katarzyna normalnie ze wszystkimi rozmawiała. Nie widziałam u niej żadnych syndromów przygnębienia. Jej wzrok był żywy, energiczny. Żeby się tak zachowywać potrzeba dużo wyrachowania. Może to jej siła, a może choroba. Nie mnie to oceniać.

WP: Wróćmy do wariografu.

- Było tak, że na pół godziny przed badaniem dostaliśmy od Bartka telefon: „Kaśka uciekła”.

WP: Rutkowski był wściekły?

- Nie, ucieszył się. Zachowanie ludzi przed badaniem jest kluczowe. Człowiek, który żyje w prawdzie, nie ucieka przed wykrywaczem kłamstw. Krzysztof powiedział: „No, to już wszystko wiemy”.

WP: Nie, my dalej nic nie wiemy.

- No wiemy, że w jakiś sposób musi być odpowiedzialna za zdarzenie, które się stało.

WP: O tym już wiedzieliśmy, kiedy przyznała, że żadnego porwania nie było, a dziecko jej wypadło. Wyście w to uwierzyli. Zastanawiam się tylko, jak detektyw z takim doświadczeniem zawodowym jak Krzysztof Rutkowski mógł nie dostrzegać wzajemnych sprzeczności. Że jeśli, tak jak mówiła Katarzyna, Madzia wyślizgnęła jej się po kąpieli, to po co wracała do domu po pampersy? Gdyby nie fakt, że to właśnie Krzysztofowi przyznała się, że upozorowała porwanie, bylibyście całkowicie skompromitowani.

- Krzysztof wiedział, że coś tu nie pasuje. Natomiast był w o tyle trudnej sytuacji, że nie było – i nadal nie ma – jednoznacznego dowodu przemawiającego za tym, że ona to faktycznie zrobiła. Często jednak przekonywałam, żeby odszedł od tej sprawy.

WP: Od początku tej afery byłaś przy niej. Wytworzyła się między wami jakaś bliższa relacja? Wiesz, jak kobiety z kobietą…

- Nie, nigdy nie rozmawiałyśmy w ten sposób. Katarzyna nie była dla mnie na tyle interesującą osobą, żebym chciała spędzać z nią czas.

WP: Ale na początku, kiedy jej współczułaś, musiałyście rozmawiać. Co mówiła?

- Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Sosnowca, czyli niedługo po domniemanym zaginięciu Madzi, dom był pełen ludzi – rodziny, kuzynostwa, znajomych. W kuchni było tłoczno, przyszło ok. 15 osób. Każdy podchodził do Kaśki, pocieszał ją. Oczywiście najbardziej Bartek, ale również rodzina i teściowie. Był taki moment, kiedy podeszłam do niej i powiedziałam: „Kasiu, nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze, my ci pomożemy”. Spojrzała na mnie z pogardą po czym odeszła. To nie był smutek, ból czy przygnębienie, ale najzwyczajniej pogarda. Pomyślałam wtedy: „Ok, nic na siłę, Bo podeszłam do ciebie jak kobieta do kobiety, która może sobie wyobrazić ból po stracie dziecka”.

WP: „Nie wierzcie Rutkowskiemu”. Wiesz, czyja to wypowiedź?

- Katarzyny.

WP: Nie. Podpowiem, że ta sama osoba twierdzi, że Rutkowski jest manipulatorem.

- A, to już wiem. Moja, tak?

WP: Podobno tak.

- No pewnie, że nie wierzcie Rutkowskiemu (śmiech). Moim zdaniem Katarzyna powinna zostać poddana leczeniu. Myślę, że jej percepcja jest bardzo mocno zaburzona. Jeśli nie przestanie tak opluwać Krzysztofa czy mnie, to niech się nie zdziwi, jeśli założymy jej sprawę sądową . To jest też ostrzeżenie dla niej, żeby się zastanowiła, czy warto pleść bzdury. Bo jest rzeczą zupełnie niedorzeczną, żeby osoba, sama będąca manipulatorką i kłamczuchą, nadszarpywała dobre imię nasze i naszego związku. To właśnie m.in. przez tą sprawę nie mieliśmy czasu, żeby wyjechać na zasłużony urlop, odpocząć, wziąć ślub.

WP: Mówicie do siebie: „żono”, „mężu”?

- Mówimy.

WP: Czyj to był pomysł?

- Co? Obrączki? Krzysztofa.

WP: Wiesz, jakie jest wyobrażenie społeczeństwa o waszej relacji z Waśniewskimi? Że przez ten trudny czas bardzo się do siebie zbliżyliście, wręcz zaprzyjaźniliście. Zresztą sami kreowaliście taki obraz. A teraz dowiaduję się od ciebie, że w zasadzie nie przeprowadziłaś z Katarzyną ani jednej szczerej rozmowy. To w co mam wierzyć?

- Nie było wspólnych spotkań, ani spędzania razem czasu tak jak to się robi przy obiedzie czy kolacji. Krzysztof był bardzo zajęty, a z mojej strony nigdy nie było tak, żebym pojechała do Waśniewskich, żeby wypić z nimi kawę i porozmawiać. Osoba Kaśki w ogóle mi nie odpowiadała, nie miałam ochoty przebywać w jej towarzystwie.

WP: Ale trzeba komuś bardzo ufać, żeby udostępnić mu swoje mieszkanie, pozwolić w nim zamieszkać. Luiza, z waszej strony nie była to już nawet opieka czy pomoc ale najzwyczajniej – troska.

- To jest mieszkanie służbowe, w którym nie trzymamy żadnych naszych osobistych rzeczy. Ono po prostu jest, stoi nieużywane.

WP: Dla 90% społeczeństwa to nie mieszkanie a apartament, o standardzie przekraczającym ich najśmielsze wyobrażenia.

- To nie jest ani apartament, ani luksusowe mieszkanie. Ponadto jest bardzo skromnie wyposażone, było tam kiedyś biuro.

WP: Po ucieczce Katarzyny obiecywaliście Bartkowi pomoc. Załatwiacie mu pracę?

- Bartek jest dorosłym facetem, nie spotykamy się z nim. Nasze kontakty są sporadyczne, ostatni raz widzieliśmy się miesiąc temu.

WP: Masz do niego zaufanie?

- Odebrałam go jako troskliwego, odpowiedzialnego chłopaka. Miał w sobie bardzo dużą dozę smutku i rozpaczy. Myślę, że z Bartka był i byłby z niego naprawdę wspaniały ojciec. Upewnił mnie w tym m.in. sam fakt, jak odnosił się do Katarzyny. Jak mimo ciążącego nad nią i cierpienia i oskarżeń, nie myślał o sobie, ale był tylko dla niej. Przytulał ją, całował, próbował pocieszyć.

WP: Podobno jego matka jest dość apodyktyczną osobą.

- To bzdury wymyślone przez Katarzynę. Jest bardzo delikatna, a zarazem stoi twardo na ziemi. To taktowna, szczera i bardzo ciepła osoba.

WP: Ale to wyście doradzali im zmianę fryzur, mam rację?

- Nic podobnego! Katarzyna kilka razy zmieniała fryzurę, Bartek też się w pewnym momencie zrobił na Rutkowskiego, ale to był ich pomysł. Nie wiem, czy to miał być kamuflaż, czy po prostu mieli ochotę się zmienić. Jak ją zobaczyłam na tym zdjęciu, kiedy tak szła w kowbojskim kapeluszu, to pomyślałam, że wygląda jak gwiazda z westernowskiego filmu, która zagubiła się w Warszawie. Jak celebrytka, która tylko czeka na to, żeby ktoś do niej podszedł i zapytał, czy może sobie zrobić z nią zdjęcie. Gdyby stanęła na Starym Mieście, to można by pomyśleć, że jest członkiem zorganizowanej grupy ulicznych mimów, albo odstawia jakiś performance. Ale naprawdę nie chcę już rozmawiać o Waśniewskich.

WP: Wróćmy więc do rozmowy o tobie. Mężczyźni odgrywali ważną rolę w twoim życiu?

- Nie, w ogóle. Byłam zawsze zbyt mocno skoncentrowana na sobie. Nie egoistka, ale za to egocentryczka świadoma swoich celów. W moich kontaktach z mężczyznami zawsze było tak, że to ja byłam stroną dominującą. Z jednej strony mam bowiem bardzo silną osobowość, a z drugiej – jestem bardzo emocjonalna. To trudne połączenie cech. Dlatego często kłócimy się z Krzysztofem, ale wiemy, że te nieporozumienia nie doprowadzą do rozbicia naszego związku. Kiedyś zresztą mi powiedział: „Z tobą źle, bez ciebie to już w ogóle dramat”. Naprawdę pasujemy do siebie pod wieloma względami. I mimo że był wychowany w innej epoce, mamy bardzo mocne punkty wspólne. Krzysztof uczy mnie trwania. Zawsze odchodziłam, gdy mi coś nie pasowało. Nie traciłam czasu na próbowanie, czy dawanie sobie szans. Tu jest inaczej. Ma więc duże szanse na zatrzymanie mnie przy sobie. Oboje nie umiemy bez siebie żyć.

WP: Mężczyźni nie byli dla ciebie autorytetem?

- Autorytet to poważne słowo. Ktoś staje się autorytetem jedynie, jeśli jesteś w stanie ślepo być w niego zapatrzona i wiedzieć, że się nie pomyliłaś. Do tej pory nikt nade mną takiej władzy nie miał. Lubię być odpowiedzialna w pełni za to, co robię, dlatego nie pozbywam się decyzyjności. Krzysztof daje mi duże pole działania, w którym się realizuję. Jak choćby te wszystkie akcje, w których uczestniczyłam: Bejrut, Syria, Istambuł. Często mówię mu: „Już koniec akcji? Chcę jeszcze!”. Tak było na przykład kiedy Krzysztof szedł na wywiad o Waśniewskich do Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. Zadzwoniłam do niego wtedy z lotniska w Istambule i powiedziałam: ”Słuchaj, może nie będę wracać, bo widzę, że jest lot do Grecji (mieliśmy tam sprawę do załatwienia), więc przebukuję bilety i polecę, ok?”. Zaczął na mnie krzyczeć: „Nie dajesz mi spokoju, kobieto, co ty robisz?! Wracaj do domu. Co ty za głupoty gadasz?!!Jestem przed ważnym wywiadem, a ty znowu masz swoje fanaberie!”. Wtedy mu mówię: „Co? Ja, głupoty? To ty sobie na
wywiady chodzisz, a ja jeżdżę i robię za ciebie czarną robotę! Bo jak się coś stanie, to mnie wsadzą do więzienia, a nie ciebie!”. Myślę, że Krzysztof potrzebuje takiej kobiety jak ja. Z jednej strony twardej, a z drugiej takiej, która go przytuli i pogłaszcze. Zresztą mamy całą gamę swoich intymnych przezwisk.

WP: Jakich?

- Nigdy nie powiedziałam do Krzysztofa: „misu”. No bo jak można na kawał dzikiego tygrysa mówić „misiu”? To by mi przez gardło nie przeszło. A jak go nazywam? Nie chcę mediów w łóżku. Nie powiem.

WP: Powiedziałaś, że żaden mężczyzna nie był dla ciebie autorytetem. To znaczy, że ojciec nim nie był?

- Był, oczywiście. Miałam na myśli mężczyzn, z którymi łączyła mnie partnerska więź. Ojciec był dla mnie przede wszystkim autorytetem moralnym. Był dla mnie bardzo surowy, uczył mnie odpowiedzialności, rzetelności i sumiennego wykonywania zadań, których zresztą zawsze organizował mi bardzo dużo. Zabierał mnie na narty, łyżwy, basen; zapisał nawet do kółka nauki tańca i baletu. Zawsze byłam na czymś skoncentrowana. Skłamałabym, gdym powiedziała, że w tamtym momencie byłam szczęśliwa, wręcz przeciwnie. Wypełnił czas mojego dzieciństwa po brzegi. Pokazał mi różne możliwości, które bardzo mnie rozwinęły.. Nie tylko jako kobieta, ale w ogóle, jako człowiek. To surowe wychowanie przekłada się teraz na moją relację z Krzysztofem. Bo on jest twardym człowiekiem, wymagającym sumienności i rzetelności, ale i lojalności - tak samo jak mój tata.

WP: Swoim rodzicom zafundowałaś jednak podwójny wstrząs. Najpierw kiedy wstąpiłaś do zakonu…

- Tata nigdy nie przyjechał do mnie do klasztoru. Powiedział, że chce zachować mój świecki wizerunek. Od ósmej klasy szkoły podstawowej przebąkiwałam o moim planie, ale rodzice, widząc jakim jestem dynamitem, nie wierzyli. Kiedy poszłam do liceum sióstr Niepokalanek w Szymanowie, zaczęłam rozwijać swoje życie duchowe. Miałam wtedy dużo czasu na kontakt z Bogiem.

WP: Nie boisz się, że teraz, kiedy cała Polska już wie, że byłaś w nowicjacie, będą na ciebie patrzeć przez klasztorne okulary? Więcej od ciebie wymagać, na mniej pozwalać.

- Przecież dziewczyna Bonda nie musi być zła i niepobożna! (śmiech). Nie zerwałam też więzi z Kościołem. Zawsze zaciągam Krzysztofa na Jasną Górę, co spotyka się różnymi, nieraz bardzo zabawnymi, reakcjami pielgrzymów. Zdarzają się komentarze: „O Boże! Rutkowski, tutaj?!”. Zawsze udajemy się razem do kaplicy Matki Bożej; kiedy jedziemy do Katowic to bardzo często zjeżdżamy w Częstochowie po to tylko, żeby się pomodlić. A jak w Wielki Piątek jechaliśmy do Karpacza to zatrzymaliśmy się tam i pomodliliśmy dość długo przy grobie Pana Jezusa. I to wyszło z inicjatywy Krzysztofa, co mnie zresztą bardzo zaskoczyło, ale jak dojeżdżaliśmy do Częstochowy, to powiedział: „Słuchaj, mam potrzebę pójść na Jasną Górę i się pomodlić. Pan Bóg mi tyle dał”.

WP: Wybacz, ale trudno mi sobie wyobrazić Rutkowskiego jako gorliwego katolika. A tym bardziej mówiącego takie słowa.

- Przy mnie na pewno stał się praktykujący. Powtarzam mu: „Słuchaj, Krzysztof, można robić zwariowane rzeczy, szalone, niebezpieczne, pełne ryzyka, ale miejsce na Pana Boga w życiu powinno być. Tak jak powiedział jeden święty, że jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko inne jest na właściwym”. Bardzo często mu to mówię. Tak samo jak i inne słowa: „Pamiętaj, że jesteś tym do czego dążysz i jakie masz w życiu cele”.

WP: Skąd u ciebie ta żarliwość?

- Czas w liceum, przebywania w klasztornej atmosferze to było wyjście na pustynie. Panował rygor, porządek, dyscyplina. Pamiętam zapach kadzideł i świeżych lilii rozchodzący się po kaplicy, dźwięki starej fisharmonii, sopranowe psalmy od których cierpła skóra. Byłam indywidualistką, chciałam iść swoją droga. Poza tym czułam ogromną potrzebę kontemplacji.

WP: Ale jednak wystąpiłaś z zakonu. Jeśli Krzysztof nie był tego bezpośrednią przyczyną, to co?

- Przede wszystkim nie zrezygnowałam z dnia na dzień. Byłam wtedy po maturze i w pewnym momencie zaczęłam odczuwać straszliwy głód wiedzy. Zaobserwowałam też, że jestem traktowana inaczej niż inne siostry, które mają tytuł magistra albo doktora. To mnie bolało. Mimo wszystko był to dla mnie piękny okres, który wiele mi dał, bardzo mnie duchowo wzbogacił. Owoce tego zbieram po dzień dzisiejszy. Ale wracając do pytania: to był właśnie problem studiów i zamknięcia. W pewnym momencie zaczęłam jednak odczuwać, że jest we mnie coś, co kipi, co każe mi jednak wyjść na zewnątrz.

WP: No właśnie, i wtedy zafundowałaś rodzicom ten drugi wstrząs.

- Motocykl?!

WP: Nie.

- Związek z Krzysztofem?

WP: Tak.

- No tak (śmiech). To był dla nich szok. Tym bardziej, że mieli o Krzysztofie jednak inne zdanie. Wiedzieli o nim tyle, ile przekazywały media. Bali się, że mnie zupełnie zdominuje, zniszczy psychicznie. Powtarzali: „Nie jesteś dziewczyną, której by czegoś brakowało. Nie wiąż się z nim”. Moi rodzice twardo stąpają po ziemi, są wymagający, więc nie od razu przekonał ich do siebie. Musiał się przy tym nieźle nagimnastykować. Za pierwszym razem niezbyt mu się to udało, aczkolwiek zrobił dobre wrażenie. Przy drugim spotkaniu już było lepiej, choć moja mama nie stroniła od uszczypliwych komentarzy. Co o dziwo bardzo się Krzysztofowi spodobało, bo on lubi dyskutować, a wręcz – kłócić się.

WP: Luiza, jak myślisz, jaki jest twój wizerunek w mediach? Gdybyś tak miała samą siebie scharakteryzować.

- Nie śledzę prasy, ale myślę, że nie ma jednego stałego obrazu Luizy Kobyłeckiej. Ten wizerunek się zmienia, w zależności od tego, czego dotyczył materiał i towarzyszące mu zdjęcia. Na pewno kiedyś był to wizerunek biednej dziewczynki, która została wyciągnięta przez Rutkowskiego z zakonu. Pewnie niektórzy myślą, że mnie wykorzystał. Gdyby tak było, to nie bylibyśmy nadal w związku, nie padłoby tyle zobowiązujących słów z ust Krzysztofa. U wielu wzbudziłam sympatie, a ci, którzy poznali nas prywatnie gratulują nam i zastanawiają się nad fenomenem nas jako pary.

WP: Bo jak próbowałam sobie złożyć w głowie obraz Luizy Kobyłeckiej biorąc pod uwagę jedynie wątki wyciągnięte z mediów, to mam wrażenie, że jak mało kto jesteś osobą o skrajnie wielu twarzach. Z jednej strony zakonnica, z drugiej samobójczyni, z trzeciej poliglotka, z czwartej filozofka, z piątej agentka do zadań specjalnych… Która z tych twarzy jest ci najbliższa?

- Myślę, że twarz pasjonatki, dziewczyny pełnej ambicji i zainteresowań, ale z drugiej strony lubiącej bogactwo doświadczeń, podróżniczki, którą kręci adrenalina, agentki-ryzykantki, misjanarki gotowej pójść w ogień, by ratować ludzkie życie. Z tych wszystkich najbliższe są mi dwie: agentki i intelektualistki, bo zarówno praca w biurze, jak i doktorat są dla mnie równie ważne. Im zderzenie jest bardziej szokujące, tym całe variété cech i atrybutów nabiera soczystego koloru.

WP: Czymś nas jeszcze zaskoczysz?

- Na pewno. Choć nie mam parcia na szkło, media na pewno same mnie znajdą (śmiech).

Luiza Kobyłecka - ur. w 1985 r., znana również pod nazwiskiem Krużyńska, jest narzeczoną słynnego właściciela biura detektywistycznego Krzysztofa Rutkowskiego, młodszą od niego o 25 lat. Ukończyła romanistykę, jednak poza francuskim, włada również innymi językami (w różnym stopniu) w tym m.in. angielskim, włoskim, chińskim i hebrajskim. Pisze doktorat z filozofii. Jak przyznaje, nigdy nie była zakonnicą i nie próbowała popełnić samobójstwa. W zakładce „hobby” na Goldenline wyjaśnia: „Trochę tego jest... w zależności od natężenia chwilowego niedosytu; najczęściej się realizuje jako: polemologia, politologia, prakseologia, turystyka górska, freediving, rock,sztuki walki wschodniej, filozofia języka, francuska filozofia analityczna, dramat... a ponieważ nie samym duchem żyje człowiek, lubię się bawić krewetkami i urywać im łby! po czym je ze smakiem konsumować, w przypływie prawdziwego głodu (i czasu!) hobbystycznie przyrządzam lasagne z krabami...i jeszcze to i tamto”.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (759)