"Ludzie bawili się, a kilometr dalej płonęło WTC"
- Na placu lądowiska turystycznych helikopterów w najlepsze bawiły się dzieci, panie spacerowały z pieskami, dziesiątki ludzi jeździło na wrotkach, a płonące WTC było w prostej linii nie dalej niż kilometr - pisze w tekście przesłanym do Wirtualnej Polski Internauta Jacek, Polak mieszkający w USA, który 11 września 2001 roku był w Nowym Jorku.
W nocy z 10 na 11 września 2001 roku pracowałem na John Street, ok. 200 metrów od wieżowców WTC, w kompanii zajmującej się usuwaniem azbestu m.in. z budynków biurowych. Prace zakończyłem o godz. 4 rano. Było bardzo ciepło. Na następnej ulicy był przystanek metra linii C, którym zazwyczaj dojeżdżałem do dworca autobusowego przy 8 Ave i 41 Street a, stąd dalej jechałem do domu w New Jersey przez ok. 25 minut. W tym dniu postanowiłem trochę się przejść, żeby zaczerpnąć powietrza świeższego od tego, jakim oddychałem przez poprzednie osiem godzin pracy i do dworca autobusowego udałem się linią E, której początkowa stacja mieściła się w pod budynkami WTC. W jednym z wielu sklepów, które mieściły się pod WTC i były otwarte przez całą dobę, można było kupić świeży, jeszcze ciepły, doskonały chleb z orzechami i rodzynkami, a w kiosku nieopodal przywieziony dopiero i pachnący farbą drukarską "Nowy Dziennik". Po dokonaniu zakupów udałem się metrem do dworca autobusowego. Zakupy i zmiana trasy opóźniły mój powrót do
domu o ok. 45 minut.
Czas był dla mnie istotny, bo przez każde spóźnienie do domu śpię krócej, a od roku spałem tylko w dzień. W domu zasłoniłem okna najszczelniej, jak potrafiłem i poszedłem spać. Była 6.40, zostało mi niespełna siedem godzin do pobudki. Obudził mnie dzwonek telefonu. Ledwie zdążyłem zasnąć, byłem wściekły na siebie, że zapomniałem wyłączyć telefon, co zawsze robiłem. Przeklęte reklamy - pomyślałem. Nie odbierałem telefonu i włączyła się automatyczna sekretarka. "Jacek, odbierz" - usłyszałem głos mojego partnera z pracy. "Na azbestach" zawsze pracuje się w parach, ze względu na specyfikę tego zajęcia. Podniosłem słuchawkę, "Józek, wściekłeś się?" - wrzasnąłem na niego. Była 8.30. "Włącz telewizor" - powtarzał, zapytałem o co chodzi, na który kanał? "Obojętnie na który" - odpowiedział. Oniemiałem, gdy włączyłem lokalny kanał 3. WTC płonęło. "Dzwonili do mnie z kompanii, abym powiadomił ciebie i innych, że dzisiaj nie idziemy do roboty na John Street, zbieramy się koło lądowiska dla helikopterów nad Hudsonem o 16
i tam dowiemy się, co będziemy robili" - przekazał mi Józek. Patrzyłem jak zahipnotyzowany, co się tam działo. Za chwilę rozległ się huk, krzyk i pierwsza wieża runęła, za jakiś czas druga. Chryste, dzisiaj tam przecież byłem - pomyślałem sobie, coś nieprawdopodobnego, duma Ameryki runęła jak domek z kart.
Tydzień wcześniej namówiłem znajomych, aby pojechali ze mną do Nowego Jorku i zwiedzili to miejsce, bo nigdy wcześniej tam nie byli, chociaż w Ameryce mieszkali od ponad 10 lat. W piękny niedzielny poranek przejechaliśmy z New Jersey do Nowego Jorku i poszliśmy do WTC. Dostaliśmy się na ostatnie piętro, wszyscy byli zachwyceni widokami. Był tam też polski akcent - biało-czerwona flaga, która wisiała wśród innych z całego świata. Zosia, znajoma małżeństwa, z którym się przyjaźniłem, była tam pierwszy raz. Śmialiśmy się, kiedy zadeklarowała, że będzie wracała do WTC co tydzień.
Zosia była niezbyt zadowolona, gdy zadzwoniłem do niej 11 września, była akurat w pracy. "World Trade Center już nie istnieje" - powiedziałem do niej. "Upiłeś się, czy oszalałeś?" - usłyszałem ze słuchawki. "Zosiu, już nigdy nie zobaczysz World Trade Center, już go nie ma" - mówiłem. Usłyszałem płacz po tym, jak kazałem jej włączyć telewizor.
O 16 byłem na miejscu zbiórki, byłem zszokowany, gruzy WTC płonęły. Z miejsca zbiórki nieopodal Canal Street, blisko wjazdu do Holland Tunel widać było unoszące się kłęby czarnego, ciężkiego dymu z przebłyskami pomarańczowych płomieni. Na placu lądowiska turystycznych helikopterów w najlepsze bawiły się dzieci, panie spacerowały z pieskami, dziesiątki ludzi jeździło na wrotkach, a WTC było w prostej linii nie dalej niż kilometr. Patrzyliśmy na to oniemieli. Żaden z nas nie był nowicjuszem w USA, każdy miał już w Ameryce "staż" przynajmniej dwunastoletni. Wydawało nam się, że znamy Amerykanów. O nie, srogo się pomyliliśmy, oni są zupełnie inni niż my. Nie było paniki, szaleństwa, były za to dziesiątki ogromnych "trucków" wyjeżdżających z Holland, Lincoln Tunnel, na rejestracji New Jersey, Pensylwanii i innych. Odbyliśmy krótką odprawę z szefem naszej kompanii - Amerykaninem. Poinformował nas, że nazajutrz przystępujemy do pracy w miejscu, które później nazwano "strefą zero". I przystąpiliśmy do nich, ale to
już inna historia.
Masz pomysł na ciekawy artykuł? Chcesz opublikować własny felieton? ** Zamieścimy Twój tekst w naszym serwisie!