Los połączył ich na kilka tragicznych godzin
Rafał Kocot i Zdzisław Karoń nie znają się i
być może nigdy nie zamienią ze sobą nawet jednego słowa. W sobotę
jednak los połączył ich na kilka krótkich, ale tragicznych godzin.
Kilkanaście minut po tym, gdy Karoń znalazł się pod zwałowiskiem
stali, lodu i śniegu w hali Międzynarodowych Targów Katowickich,
zjawił się tam też strażak Kocot - ich historię opowiada "Dziennik
Zachodni".
03.02.2006 | aktual.: 03.02.2006 07:39
Według "DzZ", Kocot być może udzielił Karoniowi pomocy, być może to on wyciągnął go spod zawalonego dachu. Uratował wtedy kilkanaście osób, więc pewności nie ma.
"Także Karoń tego nie wie. Strażak pracował jak automat. Bez emocji. Miał ratować, więc ratował. Nie pamięta twarzy, nie pamięta okoliczności. Refleksja przyszła później: - Zrobiłem wszystko, co mogłem - mówi. Przypomniał sobie też jakiś film. Tam strażak, pytany dlaczego odszedł z pracy, powiedział: - Bo kiedy wszyscy uciekają, my zasuwamy w drugą stronę. Ale Kocot lubi iść pod prąd" - czytamy w gazecie.
W sobotę Rafał Kocot służbę objął o godz. 7.40. Przejął zmianę i obowiązki. Ten dzień tygodnia to czas porządków, konserwacji sprzętu, szkoleń, no i normalnej służby. Od rana do popołudnia było pięć interwencji. Zadymienia, pożar piwnicy, klatki schodowej. Zdzisław Karoń był współorganizatorem wystawy gołębi na Międzynarodowych Targach Katowickich.
"Przed szóstą w bytomskiej komendzie zadzwonił telefon: - Pluton gaśniczy do wyjazdu. W Katowicach zawaliła się hala targowa. Mogą być ofiary. - Kiedy jest takie wezwanie, nie mamy czasu na wypytywanie o to, co się stało. Mamy 60 sekund na wyjazd. Tu nie ma ześlizgów. Jest klatka schodowa. To duże utrudnienie, bo sekundy uciekają - mówi Rafał" - czytamy.
"W tym czasie Zdzisław Karoń leżał już przygnieciony blachą i kratownicą. Zwaliła się na niego potężna rura (...) leżał pod zwałami blachy twarzą do podłogi. Było zupełnie ciemno. Wokół: lód, śnieg, woda, stal. Dwaj nieznajomi mężczyźni cały czas przy nim byli. - Zimna nie czułem. Tylko z minuty na minutę przestawałem czuć nogi. Drętwiały. Byłem przerażony, ale cały czas mówiłem, cały czas wierzyłem, że z tego wyjdę. W końcu nie byłem sam" - czytamy.
Strażacy z Bytomia najpierw wyciągali tych, których było widać. Potem nasłuchiwali odgłosów. Wyszukiwali uwięzionych we wnękach i niszach pod blaszanym poszyciem dachu. Strażacy usłyszeli wołanie o pomoc mężczyzn, którzy zostali przy uwięzionym Karoniu. Podłożyli poduszki powietrzne, próbowali podnieść żelastwo. Nawet nie drgnęło. "Z tyłu słyszałem coś jakby piłę. Poczułem ulgę, ucisk na dolną połowę ciała zmniejszył się. Wyciągnęli mnie" - wspomina Karoń. Później mężczyzna trafił do szpitala.
Jak pisze "DzZ", po godzinie 8 w niedzielę Kocot był już w domu. Córka rzuciła mu się w ramiona. Wszyscy chcieli, żeby coś powiedział: - Jak tam było? Nie mógł mówić. Nie mógł też spać. Siedział przed telewizorem i w milczeniu wpatrywał się w ekran. - Nie było co opowiadać. We wtorek Rafał Kocot znowu był w pracy.