Lokator pańszczyźniany

"I pamiętajcie: jak się będziemy rozumieli, będzie dobrze. Jak się nie będziemy rozumieli, nie będzie dobrze. Rozumiemy się?" - pytał retorycznie Stanisław Anioł, despotyczny gospodarz domu przy ul. Alternatywy 4, bohater opisującego minioną - wydawałoby się - rzeczywistość filmu Stanisława Barei. PRL trzyma się jednak mocno w blokowiskach z wielkiej płyty, choć one same już się sypią.

18.08.2003 | aktual.: 18.08.2003 09:42

"My działamy jakby w interesie członków spółdzielni, bo o tym mówi art. 3 prawa spółdzielczego (...). I my ochronimy swój zasób" - cytat z Anioła? Nie - takie zdanie padło na spotkaniu prezesów największych spółdzielni mieszkaniowych, które odbyło się w Warszawie (fragmenty tej szokującej dyskusji drukujemy obok). Życie prześcignęło filmową fikcję! Aniołowie naprawdę istnieją i mogą, gdy tylko zechcą, postawić niemal jednej trzeciej Polaków dosłownie każde ultimatum! I wyciągać z ich kieszeni pieniądze poza wszelką kontrolą.

Aż 18 mld zł, równowartość niemal jednej dziesiątej budżetu państwa, wpływa rocznie na konta spółdzielni mieszkaniowych. Większość mieszkańców spółdzielczych molochów, którzy płacą co miesiąc łącznie ponad 1,5 mld zł czynszu, nie wie dokładnie, za co płaci i dlaczego akurat tyle. 12 mln Polaków jest traktowanych przez potężne lobby zarządców spółdzielni - wspierane przez SLD oraz PSL i torpedujące wszelkie zmiany - niemal jak XIX-wieczni chłopi pańszczyźniani.

Państwo prezesów w państwie
O tym, jak są wydawane pieniądze członków 3 tys. działających w Polsce spółdzielni mieszkaniowych (wszystkich zarejestrowanych, w tym nie prowadzących działalności, jest 5,5 tys.), decyduje kilka tysięcy prezesów i członków władz SM-ów. Pochodzą oni niby z wyboru, ale często odbywa się on w dość specyficznych warunkach. Walne zgromadzenie spółdzielców (w większych spółdzielniach ich przedstawicieli) wybiera radę nadzorczą, a ta zarząd. By wybór rady nadzorczej był ważny (podobnie jak jej uchwały), na zebraniu musi się zjawić co najmniej połowa uprawnionych do głosowania, "chyba że statut spółdzielni stanowi inaczej". Wystarczy więc zapisać w statucie, że kworum tworzy 10 osób, i rządzić kilkudziesięciotysięcznym molochem przy pomocy żony, dorosłych dzieci, paru sąsiadów i grupki bezwolnych emerytów.

Wpływ lokatorów na zarządzanie spółdzielniami (teoretycznie należącymi do nich) jest praktycznie żaden, a próby walki o swoje prawa i dostęp do informacji spotykają się z szykanami. Gdy ktoś śmie krytykować nieudolnych zarządców, spółdzielnia może go pozbawić członkostwa na podstawie art. 24.1 prawa spółdzielczego, twierdząc, że "z jego winy dalsze jego pozostawanie w spółdzielni nie da się pogodzić z postanowieniami statutu spółdzielni lub zasadami współżycia społecznego". Pretekst zawsze się znajdzie: drobne spóźnienie w zapłacie czynszu, zakłócanie nocnej ciszy. Niektóre spółdzielnie jako podstawę podają wprost "szkalowanie ich dobrego imienia" poprzez... procesowanie się z nimi przed sądem! Według Krajowego Związku Lokatorów i Spółdzielców, walczącego o prawa członków spółdzielni, w lipcu tego roku największa w Poznaniu Spółdzielnia Mieszkaniowa Osiedle Młodych wykluczyła kilkudziesięciu członków, a rada nadzorcza przygotowuje uchwały o wykluczeniu następnych trzystu, w tym wielu skonfliktowanych z
władzami spółdzielni.

Społem pod stołem

- W mojej Spółdzielni Chojny Zatorze im. XXX-lecia PRL koszt obsługi programu komputerowego do rozliczeń czynszów wynosi 100 tys. zł rocznie, na gumki, długopisy i materiały biurowe przeznacza się 50 tys. zł rocznie - twierdzi Marcin Popławski z Łodzi. Wyszczególnione w jego czynszu koszty "eksploatacji podstawowej" wzrosły o 40 proc. przez dwa lata, a koszt ogrzewania mieszkania zwiększył się z 2,8 zł za metr kwadratowy do 4 zł za metr kwadratowy. Mimo że maksymalna stawka elektrociepłowni wynosi 2,5 zł za metr kwadratowy.

Zarządy spółdzielni zawsze potrafią wytłumaczyć zagadkowe koszty: ludzie nie płacą czynszów, bloki są stare i się rozlatują, firma wywożąca śmieci jest droga itd. Od spółdzielni zależy jednak co najmniej 30 proc. wysokości naszego czynszu: przeciętnie 12 proc. to koszty utrzymania administracji, a 18 proc. - remonty i konserwacje. I tu jest ogromne pole do nadużyć. Konrad Karwecki z Poznania dotarł do rachunków za remont dachów w blokach SM Osiedle Młodych, której jest członkiem, i porównał je z rachunkami za tę samą usługę w Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Winogrady. W jego spółdzielni koszt remontu wyniósł 40 zł za metr kwadratowy dachu, w drugiej - 17,55 zł! W osiemnastoletnich blokach Osiedla Kijowska, należącego do warszawskiej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej Praga, w czynsz wliczony jest fundusz remontowy w wysokości 1,64 zł od metra kwadratowego lokalu. Do rachunku spółdzielnia dolicza też opłatę za konserwację, wynosząca 0,59 zł za metr kwadratowy.

Dla porównania, w pięćdziesięcioletnim budynku przy stołecznym placu Konstytucji, zarządzanym przez powołaną przez lokatorów wspólnotę mieszkaniową, fundusz remontowy wynosi tylko 50 gr za metr kwadratowy, a opłat konserwacyjnych w ogóle nie ma. Mimo to budynek jest czysty, ma nową windę i sprawny domofon. Czynsz w apartamentach o wysokim standardzie wybudowanych przez firmę Skanska przy ul. gen. Zajączka w Warszawie (na osiedlu są korty tenisowe, siłownia i mały park) jest niższy (!) niż w mieszkaniach o podobnym metrażu w RSM Praga.

Zawyżając koszty, szefowie spółdzielni potrafią "wypracować" utrzymanie dla siebie, rodziny i wianuszka znajomych. Krzysztof Gosławski, prezes wspomnianej spółdzielni Wyżyny, wcześniej zajmował w niej stanowisko dyrektora ds. inwestycji. Akwizytorem firmy, która dostarczała okna w spółdzielni, była jego żona.

Lustracja oddolna
Władzom spółdzielni należy patrzeć na ręce! Wielu członków nie dba o to, kto i jak rządzi ich spółdzielnią, jak wylicza się rachunki - płacą bez szemrania (albo wcale), nie chodzą na zebrania. Tymczasem zainteresowanie może nam pomóc sporo zaoszczędzić. Jedna z osób (pragnęła zachować anonimowość) należących do Spółdzielni Mieszkaniowej Mars przy ul. Grochowskiej w Warszawie, posiadająca mieszkanie o powierzchni nieco ponad 40 m2, musiała dwa lata temu dopłacić do czynszu 1000 zł z tytułu kosztów ogrzewania. Wówczas dostawcą był zakład ciepłowniczy. Później spółdzielnia postanowiła, że wybuduje własną kotłownię gazową i obniży w ten sposób koszty ogrzewania. Mimo to na koniec 2002 r. wspomniana osoba znów dostała rachunek za ciepło opiewający na 1000 zł. Tym razem zrobiła awanturę w zarządzie spółdzielni i po zbadaniu sprawy jej rachunek obniżono do... 300 zł. Czyżby spółdzielnia pomyliła się o 700 zł? Ile zarobiła na tych, którzy reklamacji nie złożyli?

Czasem cierpliwość lokatorów się wyczerpuje. - Na klatkach schodowych spali narkomani, budynków nie sprzątano, od lat brakowało pieniędzy na remonty. A płaciliśmy czynsze niemal najwyższe w stolicy - opowiada Michał Orzechowski z osiedla na Bielanach, należącego do Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Pewnego dnia właściciele sklepików otrzymali wypowiedzenia umów najmu, bo dyrektor osiedla chciał sprzedać lokale komu innemu, w dodatku po cenie kilkakrotnie niższej od rynkowej. To był punkt zwrotny.

Kilkunastu członków spółdzielni, którzy koordynowali protest, za pomocą ulotek dostarczanych pod drzwi lokatorów informowało o zaniedbaniach zarządu i rady osiedla. - Radna, która nam pomagała, odbierała telefony z pogróżkami. W sprawę zaangażował się w końcu senator Zbigniew Romaszewski - mówi Orzechowski. Akcja przyniosła skutek: stare władze odwołano, nowe pracują społecznie. W bloku Orzechowskiego zainstalowano domofony i wymieniono windy. Pieniędzy starczyło też na otynkowanie domu i założenie trawnika. Czynsze są o połowę niższe! - Blok przy ul. Belgradzkiej 44 najzagorzalej walczy z władzami spółdzielni i są już efekty. Za stumetrowe mieszkanie płacę 670 zł czynszu, koleżanka w tej samej spółdzielni, w bloku przy ul. Kazury, płaci 600 zł za sześćdziesięciometrowe mieszkanie - dodaje Gniewek.

Rozbić molochy!

- Wszystkie molochy, które liczą 4-5 tys. członków, powinny być podzielone na mniejsze. Realną kontrolę nad poczynaniami zarządów i finansami można sprawować tylko tam, gdzie mieszkańcy choć trochę się znają - podkreśla Łukasz Abgarowicz, poseł PO i członek sejmowej Komisji Infrastruktury. Według raportów Unii Europejskiej, przejrzystość działalności spółdzielni mieszkaniowych kończy się, gdy liczba ich członków przekracza 2 tys. Tymczasem w Polsce działa ponad 200 dużych spółdzielni, czyli takich, które mają więcej niż 5 tys. członków (na przykład do SM Bródno w Warszawie należy 26 tys. osób, nie licząc ich rodzin).

Spółdzielnie należy podzielić nie tylko po to, by ograniczyć możliwości nadużyć, ale też by dać szansę normalnego funkcjonowania sprawnie zarządzanym osiedlom. Dziś wielkomiejskie giganty są idealnym źródłem utrzymania dla największych utracjuszy. Większość członków spółdzielni Pionier w Kielcach (pięć osiedli, 10 tys. mieszkańców) chciała jej podziału, lecz najbardziej zadłużone osiedle Barwinek (gdzie mało kto płaci czynsz) nie zgadza się na likwidację. Od pięciu lat trwa tam walka między "secesjonistami" a zwolennikami utrzymania status quo. W tym czasie na fotelu prezesa spółdzielni zmieniło się osiem osób! - Moja klatka schodowa nie była malowana od 11 lat! Płacę o 100 zł wyższy czynsz niż moja koleżanka w podobnym mieszkaniu, w sąsiedniej spółdzielni - mówi Beata Szczepanek, członkini kieleckiej spółdzielni. Między innymi z jej pieniędzy Pionier dopłaca do zadłużonego Barwinka.

Aleksander Piński, Jan Piński, Krzysztof Trębski

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)