PolskaLider "sekty" Himavanti miał przerwać karierę wiceszefa ABW Kazimierza Mordaszewskiego?

Lider "sekty" Himavanti miał przerwać karierę wiceszefa ABW Kazimierza Mordaszewskiego?

Kościół katolicki nazywa "pedofilską mafią", ale sam uważa się za prześladowanego z powodów religijnych. Ryszard Matuszewski - lider Świętego Bractwa Zakonnego Himavanti, znów trafił do wszystkich największych mediów. Znajomość z nim stała się argumentem do rozgrywki między ludźmi ABW i mogła zdyskredytować kandydata na wiceszefa tej służby - Kazimierza Mordaszewskiego. Zarzucano mu przynależność do "kontrowersyjnej sekty". Kim jest tajemniczy człowiek, który przez przypadek stał się elementem gry w służbach?

Lider "sekty" Himavanti miał przerwać karierę wiceszefa ABW Kazimierza Mordaszewskiego?
Źródło zdjęć: © PAP | Jacek Turczyk
Marcin Bartnicki

"Jeden z najważniejszych ludzi polskich służb specjalnych Kazimierz Mordaszewski, kandydat na wiceszefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jest wymieniany jako jeden z liderów Bractwa Zakonnego Himavanti. To jedna z najbardziej kontrowersyjnych antykatolickich sekt w Polsce" - alarmuje "Rzeczpospolita" w artykule z 16 października. Brzmiąca na sensacyjną informacja została powtórzona przez niemal wszystkie największe media, które straszyły tytułami: "Sekta Himawanti na szczytach władzy w Polsce?" - pisał w tytule serwis Fakt.pl. Co tak naprawdę kryje się za kontaktami jednego z najważniejszych ludzi ABW z tajemniczym bractwem?

Nazwisko Kazimierza Mordaszewskiego umieszczono na "liście adresowej liderów Świętych Bractw Zakonnych Himavanti - przewodników duchowych, mistrzów, uzdrowicieli i nauczycieli (w latach 1983-2010)". Mała, nieznacząca grupa religijna przypisując członkostwo znanym osobom może chcieć się w ten sposób uwiarygodnić w oczach nowych adeptów i dodać sobie znaczenia. Dlatego publikuje listy osób wspierających organizację nawet, jeśli zetknęły się z nią tylko przypadkiem. Dzięki temu kilkunastoosobowa grupa może sprawiać wrażenie dużej, poważnej organizacji.

Na liście wymieniono 223 nazwiska, tymczasem aktywni członkowie grupy to prawdopodobnie nie więcej niż 30 osób. - To tak, jak wśród buddystów. Aktywni stanowią kilka procent wszystkich osób po inicjacji, w przypadku tej grupy może być podobnie. Mamy od kilku, kilkunastu, w porywach do 20-30 aktywnych członków grupy. Przy szerszej definicji, obejmującej ludzi uznających się za uczniów, naśladowców, osoby, które przeszły jakieś kursy, to może być kilkaset osób - zauważa dr Paweł Załęcki, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalizujący się m.in. w tematyce nowych ruchów religijnych.

- Sam byłem na liście ich współpracowników. Dowiedziałem się o tym od znajomego dziennikarza, który przeglądał dokumenty związane z procesem sądowym dotyczącym tej grupy - wyjaśnia dr Załęcki. Jak zauważa, przypisywanie przynależności do grupy osobom cieszącym się autorytetem to metoda stosowana nie tylko przez Himavanti i grupy religijne. - Robią tak różne organizacje i instytucje. Czasami jest to metoda uwiarygodnienia się choćby dla zdobywania środków finansowych. Jest kilka mechanizmów, które za tym stoją. Kiedyś na liście ekspertów - pierwotnie współpracujących, później zaś polecanych - umieściła mnie pewna poważna instytucja zajmująca się badaniami i ekspertyzami społecznymi, chociaż nie miałem z nimi nic wspólnego - mówi dr Załęcki.

Zaufany człowiek Bondaryka

Według "Rzeczpospolitej", Kazimierz Mordaszewski miał poznać przywódcę Himavanti - Ryszarda Matuszewskiego, ponieważ obaj interesowali się jedną z odmian aikido. Z informacji podawanych przez "Gazetę Wyborczą", która broni kandydata, wynika natomiast, że jedyny kontakt między nimi miał miejsce na turnieju karate - stoczyli ze sobą jedną walkę. Wygrał ją Mordaszewski.

Informację o przypadkowym spotkaniu potwierdza rzecznik prasowy ABW Maciej Karczyński. Zaznacza, że Mordaszewski i Matuszewskiego spotkali się ponad 20 lat temu i od tego czasu nie mają ze sobą nic wspólnego. - Kontakt sprzed 20 lat miał charakter typowo sportowy, ponieważ pan dyrektor był instruktorem wschodnich sztuk walki - informuje Karczyński.

Sprawa, mimo że opierająca się na wątpliwych podstawach, zyskała już kontekst polityczny i stała się kolejnym powodem do krytykowania szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. - Próba mianowania na to stanowisko osoby, która mogłaby być "uzdrowicielem" z sekty dyskredytuje przede wszystkim Krzysztofa Bondaryka. Z punktu widzenia zwykłego człowieka - to jest bardzo zabawne, ale z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa jest to bardzo groźne - mówi były szef ABW Bogdan Święczkowski w rozmowie z portalem wPolityce.pl. Portal zaznacza, że Mordaszewski to jeden z najbliższych znajomych Bondaryka.

W rozmowie z Radiem Maryja Święczkowski mówił z kolei: "Jeżeli to jest prawda, to w sposób oczywisty – w moim przekonaniu – całkowicie dyskredytuje tę osobę, jeżeli chodzi o pełnienie jakichkolwiek stanowisk publicznych, a już stanowisko wiceszefa ABW, byłoby czymś niewyobrażalnym. Takie mamy czasy, że wszystko się może zdarzyć i w kierownictwie służb specjalnych, które mają dbać o bezpieczeństwo państwa, taka osoba pewnie może zasiadać". Były szef ABW zwracał też uwagę, że cała sytuacja jest dowodem na to, że kontrola i nadzór nad służbami są iluzoryczne.

Z medialnej potyczki zwolenników i przeciwników Bondaryka Mordaszewski wyszedł obronną ręką. Wszystko wskazuje na to, że jego kandydatura na wiceszefa ABW jest niezagrożona. Zastąpi pułkowników Jacka Mąkę i Zdzisława Skorżę, o których odejściu media poinformowały 7 października.

ABW przeżywa poważne problemy przejawiające się m.in. odejściami funkcjonariuszy, według "Dziennika Gazety Prawnej", tylko do sierpnia 2012 roku ze służby odeszło 345 osób. Dla porównania w poprzednich latach zrezygnowało odpowiednio 163 i 133 funkcjonariuszy.

Niepoczytalny lider

Na publikację "Rzeczpospolitej" natychmiast zareagowało też Himavanti, próbując zyskać na przypadkowym rozgłosie. Jeszcze tego samego dnia na stronie internetowej bractwa pojawiło się oświadczenie grupy. Czytamy w nim, że "Rzeczpospolita" "ochoczo ujawniła funkcjonariusza ABW szpiegującego w Antypedofilskim Bractwie Himavanti". - Agent spalony jest odstrzelony, jego sieć kontaktów kopie sobie dołki, zakopanie ma gratis. (...) W sumie takie publikacje pozwalają nam transparentniej działać, śmieci kontrolować, wtykom kręgosłup prostować - pisze w oświadczeniu Himavanti. Funkcjonariusza ABW nazywa szpiclem i szpiegiem w bractwie.

W opinii Pawła Załęckiego, nie należy tej deklaracji traktować poważnie, ponieważ służby nie miały ważnych powodów, aby zajmować się grupą - Matuszewski jeszcze w PRL opowiadał, że interesowały się nim tajne służby, podawał imiona i nazwiska funkcjonariuszy. W okresie komunistycznym służby interesowały się grupami religijnymi, ale większość spraw związanych z inwigilacją grup religijnych była kierowana w stronę Kościoła katolickiego. Mówienie o tym, że "służby specjalne się nami interesują" może być próbą podkreślenia ważności organizacji - wyjaśnia dr Załęcki.

Z publikacji w "Rzeczpospolitej" wynika, że rozpracowaniem Himavanti zajmowała się delegatura ABW w Częstochowie. Dr Załęcki zwraca uwagę, że jeśli służby rzeczywiście interesowały się kiedyś grupą, to mogło to być związane z zapowiedziami ataków terrorystycznych, którymi straszył Ryszard Matuszewski.

Lider Himavanti został skazany na kary więzienia w zawieszeniu m.in. za groźby kierowane w 1996 roku pod adresem przeora klasztoru na Jasnej Górze. Matuszewski groził, że wysadzi klasztor w szczycie sezonu pielgrzymkowego. Wkrótce po tym wyroku trafił do szpitala psychiatrycznego. Był też oskarżany o próby przygotowania zamachu na papieża oraz o zastraszanie i napad na byłą członkinię grupy. Według poszkodowanej, Matuszewski miał wtargnąć do jej mieszkania w towarzystwie kilku kobiet i okraść ją, grożąc nożem i paralizatorem. Lalit Mohan - tak każe nazywać się Matuszewski - w związku z prowadzonymi przeciw niemu postępowaniami kilkukrotnie przebywał w areszcie. Od więzienia uchroniło uznanie go za niepoczytalnego.

Wszyscy wrogowie to pedofile

Święte Bractwo Zakonne Himavanti to jedna z najbardziej kontrowersyjnych grup religijnych w Polsce, głównie ze względu na radykalną antyklerykalną i antykatolicką retorykę. Na stronie internetowej oraz na prowadzonym przez Himavanti kanale na YouTube.pl z łatwością można trafić na oskarżenia o pedofilie, które standardowo są kierowane wobec katolickich duchownych, sędziów, funkcjonariuszy służb mundurowych, byłych członków grupy i innych osób uznawanych za wrogów.

Oto jedno z wielu oskarżeń opublikowanych w internecie przez Himavanti: "Wielu księży pedofilów w Polsce popełnia samobójstwa. Zboczeni pedofilią bywają często także harcmistrze czarnego katolickiego harcerstwa, katecheci, katoliccy psycholodzy i psychiatrzy na usługach wojtyłowego kościoła, a katolickie rodziny zastępcze dorabiają się na adoptowanych dzieciach, które potem bestialsko mordują. Wielu ludziom wydaje się, że świat zwariował a Kościół katolicki opętał jakiś demon, któremu nie mogą podołać nawet kościelni księża egzorcyści, którzy zresztą sami bywają ciężko zboczeni" - czytamy na stronie internetowej Bractwa.

Początkowo publikowanie podobnych treści spotykało się z ostrą reakcją szykanowanych osób oraz organizacji zwalczających sekty religijne, obecnie nikt nie bierze ich poważnie. W kwestii przynależności do grupy jednego z najważniejszych ludzi ABW, strona internetowa Himavanti została jednak uznana przez byłego szefa tej służby i niektórych dziennikarzy za wiarygodne źródło informacji.

Lider Himavanti uważa się za osobę prześladowaną z powodów religijnych. Założył nawet anglojęzyczną stronę internetową www.ryszard-matuszewski.com, na której oskarża polskie władze o dyskryminację i bezprawne uwięzienie. Wzywa międzynarodową społeczność do okazania mu wsparcia.

Bractwo czy sekta?

Himavanti przyciąga potencjalnych nowych członków organizując m.in. terapię dla ofiar pedofilii. Kto należy do wyglądającego tak dziwnie Bractwa? Według doktora Załęckiego, specyficzna grupa przyciąga niekiedy specyficznych ludzi. - Jest tak, że w grupach religijnych o różnej proweniencji - chrześcijańskich, w tym katolickich, ezoterycznych, wschodnich, istniejące u ich członków zaburzenia, również psychiczne, mają tendencję do ujawniania się i do nasilania, jeśli istniały wcześniej. Dzieje się tak, ponieważ są to grupy małe, w których ludzie funkcjonują w silnym kontekście emocjonalnym, gdzie pojawiają się sytuacje, w których musimy decydować, co jest dobre, właściwe, jakie działania podjąć dla zbawienia siebie i świata, kto jest wrogiem, przeciwnikiem. Do tego dochodzą różnego rodzaju odmienne stany duchowo-religijne, bez względu na to, jaka to tradycja religijna - wyjaśnia dr Załęcki.

Zdaniem Załęckiego, przynależność do grupy nie musi być niebezpieczna. Zaburzenia u niektórych jej członków nie są wywoływane przez samo Bractwo, ale ujawniają się dzięki mechanizmom działającym w tym typie środowiska. - Psychoterapeuta lub psychoanalityk też może ujawnić wiele rzeczy, które dzieją się w nas, chociaż na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy. Takie grupy religijne przypominają grupy terapeutyczne, ale nie zawsze pomagają. Zaburzenia mają szansę się ujawniać, ale nie zawsze jest to środowisko, które pomaga nam sobie z tym poradzić - mówi dr Załęcki.

Dr Załęcki proponuje, aby w odniesieniu do tej grupy nie używać terminu "sekta", m.in. dlatego, że termin ten kojarzy się zdecydowanie negatywnie. - Z socjologicznego punktu widzenia, sekta to mała grupa, która wyodrębniła się z jakiejś macierzystej organizacji religijnej, a tam nie do końca mieliśmy do czynienia z taką sytuacją - wyjaśnia.

Do tej pory grupa działa nieformalnie, MSWiA trzykrotnie odmówiło Bractwu wpisania do "Rejestru kościołów i innych związków wyznaniowych". Grupie udało się zdobyć osobowość prawną w inny sposób, związane z Himavanti osoby założyły stowarzyszenie "Macierz".

Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (527)